Rosjanie używają na froncie trzytonowe bomby. "Lej wielkości basenu"
Rosjanie co jakiś czas używają na Ukrainie swoich najcięższych bomb lotniczych. Głównie tam, gdzie nie mogą sobie poradzić z ukraińską obroną w żaden inny sposób. W arsenale nie mają ich jednak wiele.
Ukraińskie umocnienia, szczególnie na odcinkach donieckim i zaporoskim, tworzą zwarty system bunkrów, okopów, stanowisk dowodzenia i zapór, które trudno zniszczyć bronią o mniejszym wagomiarze.
Rosja przekonała się, że używanie mniejszych bomb i artylerii często nie przynosi efektów, zwłaszcza gdy żołnierze są chronieni warstwami betonu i ziemi. Jedna ciężka bomba jest w stanie zburzyć taką pozycję szybciej i mniejszym kosztem.
Ogień na lotnisku. Świadkowie nagrali, co działo się w Brazylii
Historia wielkich rosyjskich bomb lotniczych sięga czasów, gdy lotnictwo było jedną z nielicznych metod zadawania potężnych ciosów w infrastrukturę i umocnienia przeciwnika na dalekim zapleczu przeciwnika. W Związku Radzieckim w samym środku II wojny światowej pojawiła się broń, która miała niszczyć niemiecki przemysł. Tak narodziła się FAB-5000NG - bomba o masie 5 400 kg, z ładunkiem wybuchowym rzędu ok. 3,2 tony, która zadebiutowała w 1943 r. podczas bombardowania Królewca.
Po wojnie Rosjanie zaprojektowali jeszcze bombę FAB-9000, ale zrezygnowano z jej produkcji, stwierdzając, że podobny efekt można osiągnąć przy użyciu taktycznych ładunków jądrowych, a skupiono się na mniejszych konstrukcjach. Bombę FAB-1500 M54 opracowano w latach 50. XX wieku. Waży około półtorej tony i zawiera blisko siedemset kilogramów materiału wybuchowego. Jej wybuch, nawet przy klasycznym zrzucie, potrafi całkowicie zdemolować kompleks budynków, a w terenie otwartym tworzy lej o średnicy sięgającej kilkunastu metrów i kilku metrów głębokości.
Oczywiście wszystko zależy od rodzaju gruntu, wilgotności i miejsca uderzenia. Ukraińscy żołnierze, którzy stykają się z efektami tych bomb, opisują je jako "uderzenie młotem z nieba". Rosjanie zaczęli wykorzystywać FAB-1500 na Ukrainie częściej w 2024 r., a od początku tego roku ataki z ich użyciem stały się na wschodnim froncie zjawiskiem niemal codziennym. Nośnikiem pozostają przede wszystkim Su-34, które po wyposażeniu w moduły szybowania mogą odpalać bomby z dystansu 50-70 kilometrów.
Prace nad modułami biuro konstrukcyjne Bazalt rozpoczęło pod koniec 2022 r., a półtora roku później wprowadzono go do produkcji. Pakiet UMPK składa się z autopilota z nawigacją bezwładnościową i GPS, a także z dwóch rozkładanych skrzydeł i jest w zasadzie rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego JDAM. Choć znacznie mniej celną.
Błąd rzędu kilkuset metrów jest normą, ale dla rosyjskiej taktyki nie ma to większego znaczenia. Wystarczy, że punkt uderzenia znajdzie się w obrębie ukraińskich pozycji, by efekt skumulowanej fali uderzeniowej zniszczył fortyfikacje, zasypał okopy i wyłączył z walki załogi pojazdów znajdujące się nawet w pewnym oddaleniu. FAB-1500 z UMPK odegrał kluczową rolę w zniszczeniu ukraińskiej obrony wokół Awdijiwki na początku 2024 roku.
Przeciwko umocnieniom
Jeszcze większe wrażenie robią jednak informacje o powrocie do produkcji bomb FAB-3000. To ładunek o masie trzech ton, z czego ponad jedną tonę stanowi głowica bojowa. W lutym 2024 r. przy okazji wizyty w zakładzie zbrojeniowym Siergiej Szojgu zapowiedział wznowienie produkcji FAB-3000 M54. Zapowiedź pojawiła się, kiedy Rosjanie utknęli na froncie przed linią ukraińskich umocnień.
FAB-3000 to narzędzie do niszczenia umocnień, schronów, obiektów infrastrukturalnych oraz budynków o konstrukcji żelbetowej. Jej wybuch potrafi wyryć w ziemi lej porównywalny z niewielkim basenem. Może mieć średnicę ponad dwudziestu metrów, o głębokości kilku metrów. W terenach zurbanizowanych oznacza to po prostu zniszczenie całych kwartałów budynków, razem z piwnicami i instalacjami podziemnymi. Ukraińskie służby obrony cywilnej po atakach mówią o "strefie ciszy", w której zniszczenie jest tak duże, że nie pozostają nawet punkty orientacyjne pozwalające odtworzyć pierwotny układ ulic.
Wyłamanie obrony
Z punktu widzenia prowadzenia wojny pozycyjnej, ciężkie bomby są dziś dla Rosjan wygodnym narzędziem, ponieważ pozwalają na stopniowe wypieranie obrony bez konieczności kosztownych ataków z użyciem piechoty.
Kiedy na pozycje spada bomba o masie trzech ton, nie ma praktycznie możliwości schronienia się. Liczy się jedynie dystans od epicentrum i to, czy uda się znaleźć się w miejscu, które "przełamie" falę uderzeniową. Dlatego fabryki, węzły kolejowe, składy paliw i umocnione punkty oporu są regularnie "wypłukiwane" przez serię kolejnych zrzutów, co z czasem prowadzi do erozji ukraińskiej obrony na danym kierunku.
W zasadzie broń, która ma nie tyle trafić w cel, ile zmienić krajobraz wokół niego, tworząc wyłom i pozwalając piechocie zająć zniszczone pozycje. Dlatego jej użycie jest widoczne zawsze tam, gdzie Rosjanie sobie nie radzą. Jak obecnie pod Pokrowskiem.
Dla Wirtualnej Polski Sławek Zagórski