Rodzice zmarłego Bolka Kozikowskiego założyli Ruch Sprawiedliwych
- W tym szpitalu są ludzie, którzy w fałszu są znakomicie zorganizowani - mówiła przed szpitalem klinicznym w Białymstoku Katarzyna Kozikowska, matka 13-miesięcznego Bolka, który zmarł na białaczkę. Kobieta wraz z mężem założyła Ruch Sprawiedliwych, który ma "czuwać, by ludzie winni cierpienia i śmierci Bolka ponieśli odpowiedzialność".
Kobieta zabrała głos pierwszy raz od śmierci dziecka. "Łgarstwem" nazwała słowa lekarzy, jakoby podczas pierwszej wizyty w szpitalu odmówiła przeprowadzenia badań laboratoryjnych. - Miałam w samochodzie spakowane rzeczy Bolkusia na pobyt w szpitalu - podkreśliła.
Matka odpierała też zarzuty, które pojawiły się w wynikach wewnętrznej kontroli w szpitalu, że trzeciego dnia zbyt późno przywiozła dziecko do placówki. Tłumaczyła, że dzień wcześniej zapisano w karcie, że ma przyjechać z Bolkiem dopiero wtedy, gdy zacznie wymiotować, a ten objaw nie występował.
- W tym szpitalu są ludzie, którzy w fałszu są znakomicie zorganizowani. W swych knowaniach i podłym zachowaniu przewidzieli wszystko, prócz jednego - że przyjdzie im kiedyś zmierzyć się z takim człowiekiem, jak mój Grzegorz, tata Bolkusia. Zapomnieli również o wartości ludzkiego życia - mówiła.
Ojciec zmarłego Bolka powiedział, że razem z bliskimi założyli Ruch Sprawiedliwych, którego celem jest "czuwać, by ludzie winni cierpienia i śmierci Bolka ponieśli odpowiedzialność za swoją postawę" oraz "przyczynić się do oczyszczenia szpitala w Białymstoku z ludzi, którzy przeszkadzają lekarzom".
Jak dodał, Ruch przekaże 10 zł osobie, która ponosi największą odpowiedzialność za śmierć Bolka. Ta kwota to koszt badania, które - zdaniem rodziców Bolka - pozwoliłoby wcześniej zdiagnozować chorobę chłopca, a które nie zostało wykonane.
Odesłani ze szpitala
Rodzice zmarłego na początku grudnia 13-miesięcznego Bolka zarzucają lekarzom Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku brak właściwej diagnozy. To oni zawiadomili prokuraturę, gdy chłopiec był już w stanie krytycznym.
Jak mówili wtedy mediom, zanim ich syn został hospitalizowany, dwa razy trafiał do szpitala, ale był odsyłany do domu bez właściwej diagnozy.
Dziecko zostało hospitalizowane dopiero wtedy, gdy po raz trzeci zostało przywiezione przez rodziców, którzy mieli wtedy wyniki badań krwi chłopca. Zdiagnozowano u niego białaczkę szpikową. Chłopiec był w szpitalu w stanie ciężkim, w śpiączce. Zmarł na początku grudnia.
Objawy były "niecharakterystyczne"
W zeszłym tygodniu wyniki swoich prac upubliczniły dwie komisje, powołane w szpitalu i przez uczelnię. Konsekwencje dyscyplinarne poniosły dwie osoby: kierownik oddziału ratunkowego szpitala został odsunięty ze stanowiska do czasu pełnego wyjaśnienia zdarzenia, jednemu z lekarzy udzielono nagany.
Komisje oceniły jednak, że w trakcie dwóch pierwszych wizyt w szpitalu objawy, jakie miało dziecko "były na tyle niecharakterystyczne, że nie wskazywały jednoznacznie na potrzebę hospitalizacji", a gwałtowne pogorszenie się jego stanu na trzeci dzień wynikało z - jak to określono - "piorunującego rozwoju choroby zasadniczej", czyli ostrej białaczki szpikowej.