Przekręt na czasie
Zmiana czasu, na którą godzimy się dwa razy w roku, nie ma żadnego sensu. Miała sens może dwieście lat temu. Dzisiaj powoduje straty, zamieszanie i uszczerbek na zdrowiu.
16.10.2009 | aktual.: 16.10.2009 16:07
Podobno na zmianę czasu z zimowego na letni wpadł autor konstytucji USA Benjamin Franklin. Gdy był ambasadorem w Paryżu, zauważył, że z powodu niedostosowanej do pory dnia godziny wszyscy śpią, choć słońce było wysoko, wieczorem zaś pracują, oświetlając pomieszczenia świecami. Franklin był nie tylko politykiem i dyplomatą, ale także naukowcem i wynalazcą. Choć nie do końca wiadomo, jak obliczył, że gdyby przesuwać czas na wiosnę „do przodu”, a jesienią „do tyłu”, można by w samym tylko Paryżu zaoszczędzić 30 mln kilogramów wosku rocznie. Wosku, z którego robiono świecie. Pomysł Franklina był jak najbardziej – na tamte czasy – logiczny. Ludzie używali świec, bo funkcjonowali, pracowali, bawili się czy uczyli po zachodzie słońca. Gdyby więc przesunąć godziny wstawania, a co się z tym wiąże także zasypiania, świece nie byłyby w takich ilościach potrzebne.
Raz jest, a raz go nie ma
Pomysł Franklina nie został podchwycony. Dużo później jako pierwsi zrealizowali go Niemcy. To były trudne czasy, I wojna światowa, kryzys i braki w energii, która była potrzebna do produkcji broni i amunicji. W 1916 r. po raz pierwszy w Niemczech przesunięto czas. Obywatele ogarniętego wojną kraju mieli wcześniej chodzić spać, po to, by nie oświetlać swoich mieszkań po zmroku. Chwilę później zmianę czasu wprowadziły inne kraje europejskie. Argumenty o oszczędnościach nie przekonały wszystkich. Mówiono o zamieszaniu w rozkładach jazdy i o tym, że jest całkiem spora grupa zawodów, które wykonywać trzeba niezależnie od umownie ustalonej godziny. Tarcia między przeciwnikami i zwolennikami zmiany czasu były tak duże, że w wielu krajach czasowo rezygnowano z regulacji zegarków, po to, by po kilku latach do pomysłu wrócić. Tak było także w Polsce. U nas po raz pierwszy przestawiono czas w okresie międzywojennym. Później z tego zrezygnowano. Czas zimowy i czas letni przywrócono pod koniec lat 40., a później znowu z
niego zrezygnowano (na prawie 10 lat). W 1957 r. zmianę czasu wprowadzono, ale w 1965 r. znowu zarzucono. Na stałe Polska jest krajem „dwuczasowym” od 1976 r.
Danych o oszczędnościach, jakie mają wynikać ze zmiany czasu, praktycznie nie ma. Istnieją niepewne szacunki, które na dodatek nie są wcale jednoznaczne. Oszczędność energii można policzyć (choć nie jest to takie proste, bo w zimie i w lecie są przecież inne warunki i nie da się tych dwóch okresów przyrównać), ale jak oszacować zamieszanie związane z przestawianiem wskazówek? Pomińmy na razie to ostatnie. Pozostańmy na oszczędnościach energii. Jeden z nielicznych raportów na ten temat wydał ponad 30 lat temu Amerykański Departament Energii (ADE). Z jego obliczeń wynika, że zmiana czasu rzeczywiście oznacza mniejszą konsumpcję prądu. O cały 1 proc., i to na dodatek tylko przez dwa miesiące, marzec i kwiecień. Później dzień jest tak długi, że dodatkowa godzina nie wpływa na mniejsze zużycie prądu. Wyniki raportu ADE podważały poważne instytucje naukowe. Uważały, że rachunki były błędne, a o żadnych oszczędnościach nie ma mowy. Argumentowano, że co roku rośnie zapotrzebowanie na energię elektryczną, a tego ADE
nie wziął pod uwagę w obliczeniach. To był rok 1976. Jeżeli już wtedy wyniki analiz nie były jednoznaczne, to co dopiero teraz.
Oszczędności brak
Od czasów Franklina, I wojny światowej, ba, nawet od czasów, kiedy opublikowano raport Amerykańskiego Departamentu Energii, bardzo dużo się zmieniło. Zmiany godziny mogą wpłynąć na oszczędność energii, ale tylko tej, którą zużywa się na oświetlenie pomieszczeń prywatnych. Toster, czajnik bezprzewodowy czy bojler, niezależnie od godziny zużywają przecież tyle samo energii. A żelazka, pralki, komputery? Można kręcić wskazówkami do oporu, a ilość zużywanej przez te sprzęty energii i tak nie ulegnie zmianie. To samo dotyczy oświetlenia ulic (a to pobiera znacznie więcej prądu niż oświetlenie mieszkań prywatnych), które działa od zmierzchu do świtu, niezależnie od tego, o której godzinie zaczyna się świt. Dzisiaj oświetlenie pomieszczeń pożera mniej niż 1 proc. prądu, który produkują elektrownie. Co więcej, choć prądu w ogóle zużywamy coraz więcej, na oświetlenie mieszkań i domów potrzebujemy go coraz mniej. Głównie dlatego, że coraz częściej korzystamy z energooszczędnych źródeł światła. A więc co konsumuje
coraz więcej? Podnosimy swój standard życia. Coraz częściej kupujemy klimatyzatory, większe lodówki, elektryczne systemy grzewcze czy sprzęty kuchenne. Nowoczesne telewizory (wielkości okna) konsumują więcej energii niż starsze typy. To wszystko zużywa znacznie więcej energii niż oświetlenie, a równocześnie korzystamy z tego niezależnie od wskazywanej przez zegarki godziny. Naj-więcej prądu potrzebują fabryki (przemysł), transport czy kopalnie. Przestawianie wskazówek nic tutaj nie zmieni.
Rolnicy liczą straty
Jedną z najdłużej opierających się zmianie czasu grup zawodowych byli rolnicy. Dla nich ważny jest jasny poranek, a nie długi wieczór. Zwierzęta nie przestawiają przecież zegarków. W USA, gdzie rząd w Waszyngtonie nie ingeruje zbyt mocno w życie obywateli, w stanach rolniczych (m.in. Arizona i Indiana) wciąż są hrabstwa, które czasu nie przestawiają. Choć powoduje to gigantyczne zamieszanie, wola obywateli jest tam świętością. W 2006 r. kilka hrabstw w Indianie zdecydowało się jednak dostosować. Dla naukowców to była idealna okazja, by sprawdzić, jak to z tymi oszczędnościami energii elektrycznej jest. Obszar, na którym zdecydowano się po raz pierwszy zmienić czas na letni, nie był duży, więc badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego mogli sobie pozwolić na prześledzenie rachunków za energię elektryczną każdego domostwa. Nie było żadnego zysku, tylko gigantyczna strata. W sumie na stosunkowo niewielkim terenie rachunki za prąd wzrosły o prawie 9 mln dolarów.
Skonsumowano do 4 proc. więcej energii niż przed zmianą czasu. To nielogiczne! Skąd się wzięły te procenty? Naukowcy zauważyli, że istotnie nieco spadła ilość energii używanej do oświetlenia domów. Równocześnie znacznie zwiększyła się ilość energii zużywanej przez klimatyzatory i ogrzewanie. To ostatnie włączano, bo wcześniejszym rankiem niektórym w mieszkaniach było za zimno. Gdy wieczorem trzeba było się wcześniej kłaść spać, okazywało się, że niektóre mieszkania są zbyt nagrzane po ciepłym dniu i do komfortowego snu trzeba je nieco schłodzić.
Dzisiaj jedynym bezdyskusyjnym zyskiem z przesuwania czasu jest bezpieczeństwo na drogach. Dzięki te-mu, że po południu, w czasie powrotów z pracy, jest wciąż jasno, zdarza się mniej wypadków. Szczególnie tych z udziałem pieszych. Ten argument (a nie oszczędność prądu) przekonał brytyjskich parlamentarzystów na początku XX w. do zgody na zmianę czasu. Bezpieczniej na drogach jest jednak nie przez cały okres obowiązywania czasu letniego, ale tylko w pierwszych jego miesiącach.
Na razie nikt nie zrobił jednak rachunku zysków i strat związanych ze zmianą czasu. A o tym, że bez zmiany czasu da się żyć, mogą zaświadczyć najliczniejsze narody Azji. W Chinach, Japonii i Indiach nikt przestawianiem zegarka nie zaprząta sobie głowy.
Tomasz Rożek