Polskie ofiary Wielkiego Głodu na Ukrainie
Ofiarami Wielkiego Głodu na Ukrainie padło 60 tys. Polaków. Rząd II RP odmówił im wpuszczenia do kraju - odrzucono 98 proc. wniosków, w praktyce legalnie do Polski przyjechały zaledwie 3 osoby. Pozostali byli skazani na śmierć głodową. Dochodziło nawet do aktów kanibalizmu.
04.12.2014 17:48
"Kiedy wchodziliśmy na podwórze - pisał świadek - to z chaty wybiegła naprzeciw nas, z obłędem w oczach, starsza córka gospodarza, coś trzymając za pazuchą. Jak weszliśmy do środka, to to, co zobaczyliśmy, wstrząsnęło nami. W chacie było pusto, na łóżku żadnej odzieży. W piecu palił się ogień, w kociołku gotowało się mięso."
Ta dramatyczna scena rozegrała się w XX w. w Europie. Wydarzyła się na Ukrainie, a więc w jednej z najbardziej żyznych części naszego kontynentu. Na początku lat 30. w kraju tym doszło do prawdziwej plagi kanibalizmu spowodowanej straszliwą klęską głodu, której ofiarą padło kilka milionów chłopów. Głodu wywołanego w sztuczny sposób przez władzę sowiecką.
W trakcie Wielkiego Głodu ginęli również nasi rodacy. Według zakłamanych sowieckich danych polskich ofiar miało być 21 tys. Niezależni badacze mówią jednak o 60 tys. zagłodzonych, zamęczonych Polakach. Jest to liczba przerażająca, niemal trzykrotnie przekracza bowiem liczbę ofiar zbrodni katyńskiej.
Dokładnych danych nie poznamy jednak nigdy. Ludobójstwo szybko przybrało bowiem tak kolosalne rozmiary, że sowieckie władze nie były w stanie prowadzić ewidencji zgonów. Napuchnięte, rozkładające się ciała, których tysiące zalegały na ulicach wsi i skrajach pól, po prostu zwalano tysiącami do wielkich dołów i pospiesznie zakopywano w obawie przed wybuchem epidemii. Od początku nikt nie zapisywał liczby zmarłych dzieci i niemowląt. Wśród nich śmiertelność była zaś najwyższa.
Pod koniec lat 20. - gdy władza bolszewicka wystarczająco się umocniła - Stalin wydał rozkaz powszechnej i przymusowej kolektywizacji. Czyli odebrania chłopom ziemi oraz wszelkiego majątku i wcielenia ich do kołchozów. Ponad 100 mln sowieckich chłopów z drobnych posiadaczy ziemskich miało przeistoczyć się w robotników rolnych wykonujących normy w fatalnie zarządzanych państwowych molochach. Mieli stać się niewolnikami.
Kluczowym elementem kolektywizacji było "rozkułaczenie", czyli eksterminacja zamożnych (oczywiście jak na warunki sowieckie) włościan. Zasada była prosta. Im kto był zamożniejszy, tym większą miał szansę na to, żeby zostać poddany represjom. Polakom na sowieckiej Ukrainie na ogół zaś powodziło się lepiej niż ukraińskim sąsiadom. Efektem był większy opór wobec kolektywizacji. Widać to wyraźnie w oficjalnych sowieckich danych dotyczących mniejszości narodowych z lipca 1932 r.
Skolektywizowane było już wówczas 87 proc. gospodarstw niemieckich, 95,7 proc. żydowskich, 82 proc. greckich, a na polskiej Marchlewszczyźnie jedynie 16,9 proc. Nienawiść bolszewików do polskiej społeczności potęgowały również jej głębokie przywiązanie do wiary katolickiej i sympatia do II Rzeczypospolitej. Kraju uznawanego przez władców Kremla za wroga numer jeden. Dlatego właśnie głód - to straszliwe komunistyczne narzędzie represji - został użyty również przeciwko naszym rodakom.
Jak go zorganizowano? Sowieckie władze najpierw nałożyły na polskich chłopów niebywale wyśrubowane podatki, które szybko doprowadziły ich do ruiny. "Kto nie szedł od razu do kołchozu, to wymierzali po 400 karbowańców - relacjonował polski ocalały Antoni Filiński. - Zaniósł do rady wiejskiej rankiem powtórny podatek dwa razy większy. Zapłaciłeś i ten podatek, dalej wymierzają i jeszcze dwa razy większy niżeli poprzedni. Już nie masz skąd co dawać i co sprzedawać".
Jak od dżumy
Ludziom odbierano nie tylko skromne zapasy żywności, ale także zwierzęta gospodarskie i ziarno. Nie tylko nadwyżki i zapasy przeznaczone na potrzeby własnej rodziny, ale także część odłożoną na przyszłoroczny siew. Towarzyszyły temu dewastacje mienia i okrutne akty przemocy. Upokorzenia, pobicia, mordy. W efekcie żyzna Ukraina zamieniła się w pustynię. Ludzie nie mieli co jeść.
"Ludzi padali jak od dżumy - wspominał Aleksander Bordziakowski. - Są takie wsie, że nikogo nie zostało. Ani psa nie zobaczysz, ani kota, ani wrony nawet. Psów pojedli, kotów pojedli. Chowali już bez trumien, bez niczego. Na cmentarz kopali wspólny dół, jechała fura i zbierała te trupy, i zakopywali. A żeby żył i mógł zakopać innych, to im dawali kilo chleba. Babcia moja Teofilia zmarła z głód. Zmarła siostra czterech lat, brat siedmiu lat. I tato zmarł z głodu. We wsi Wełykyj Ostriżok 5-6 ludzi pozostało, w chatach zabite okna, drzwi i w każdej zagrodzie trawa po pachy. Ci-i-icho-o. Strasznie iść wsią, nikogo nie spotkasz, nikogo - nikogo".
Olbrzymie połacie Ukrainy zamieniły się w jedną wielką umieralnię. Na ulicach miast i wsi snuły się, powłócząc nogami, żywe kościotrupy. Dzieci puchły z głodu. Liczba ofiar szybko osiągnęła dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, a wreszcie miliony. Apogeum koszmaru nastąpiło na przednówku 1933 r. Do tego niebywałego cierpienia doszło przy całkowicie biernej postawie komunistów, którzy - oczywiście sami znakomicie zaopatrzeni - z satysfakcją przyglądali się temu, jak "zdychają wrogowie ludu". "Dwie siostrzyczki moje z 31 roku i 32 roku urodzenia zmarły z głodu, a przed śmiercią opuchły - wspominał Bronisław Bagiński. - I my, reszta, wszyscy opuchnięci chodziliśmy. Nie wiem, przez jaki cud pozostaliśmy żywymi. Z dzieci wyżyliśmy - ja i dwie siostry moje. Później z głodu zmarli dziad, baba. Jadłem liście lipowe, koniczynę, korzenie jedliśmy. To trzeba takimi barbarzyńcami być, żeby wyrzucać z chaty dzieci, a ojca zabrać. I nie wiem, jak to tak było, że wszyscy wiedzieli o tych bestialstwach i jeszcze honorowali tak
partię i Stalina. Jak tak można?".
Właśnie wówczas zdesperowani, doprowadzeni do ostateczności ludzie zaczęli się zjadać. Czytając relacje z tego procederu, włosy jeżą się na głowie. "Rośli dzieci, a jeść nie było co - relacjonował Paweł Murawski. - Jedne drugiego zagryzali i jedli. A co myślicie. Ojciec z matką dobili umierającą córkę i zjedli. I oni wszystko jedno poumierali z głodu. Nazywał się Bagiński Adolf. A jak matka i córka nazywały się, nie pamiętam. To moje sąsiedzie byli, dziewczynka już duża była, na pewnie dziesięć lat miała. To już było zwariowanie".
Jednocześnie bolszewicy na oczach przerażonych, zdesperowanych ludzi marnotrawili odebrane im zboże. Gdy chłopi konali z głodu, na świeżym powietrzu gniły góry ziarna pilnowane przez uzbrojonych funkcjonariuszy GPU.
Obojętność II RP
Opowieść o polskich ofiarach Wielkiego Głodu jest nie tylko tragiczna, ale także bardzo gorzka. Polskie władze państwowe doskonale zdawały sobie bowiem sprawę z koszmaru, jaki rozgrywał się za naszą wschodnią granicą, a mimo to nie zrobiły nic, by ratować Polaków. Szczegółowe raporty dotyczące Wielkiego Głodu docierały do Warszawy od naszych dyplomatów pracujących w dwóch konsulatach na sowieckiej Ukrainie - z Charkowa i Kijowa.
"Z dniem każdym - raportował do Warszawy konsul z Kijowa Henryk Jankowski - otrzymuję coraz więcej wiadomości o głodzie na Prawobrzeżu. Co dzień można zanotować wypadki zabierania z ulicy ludzi, którzy padają z wycieńczenia. Rozboje i morderstwa na tle głodowym są na porządku dziennym".
Urzędnicy konsulatów odbywali również podróże służbowe, podczas których odwiedzali prowincję. "Zjedzono już wszystko, nawet psy i koty. Ludzie puchną i leżą bez sił" - pisał do centrali radca Adam Stebłowski. W kolejnych raportach polscy dyplomaci alarmowali o szerzącym się kanibalizmie.
W momencie, gdy bolszewicy wywołali głód, konsulaty RP zaczęły szturmować tłumy przerażonych i zdesperowanych włościan polskiego - i nie tylko - pochodzenia. Niektórzy apelowali, aby Wojsko Polskie natychmiast wkroczyło do Związku Sowieckiego i wyzwoliło ich spod bolszewickiego jarzma. Inni szczegółowo opowiadali o koszmarze, który rozgrywał się w ich domach, i błagali o udzielenie im prawa wstępu do Polski.
"Wszyscy chcą wracać do Polski - pisał w jednym z raportów Karszo-Siedlewski. - Wszyscy skarżą się na nędzę i głód nie do wytrzymania. Zdarzają się często wypadki, że klienci, dorośli mężczyźni, płaczą, opowiadając o tym, że żona i dzieci jego umierają lub puchną z głodu".
Niestety, 98 proc. próśb o ratunek spotkało się z odmową. Ostatecznie przyznano prawo wjazdu do Polski zaledwie 3 tys. osób. Miało to jednak charakter symboliczny, Polscy urzędnicy znakomicie zdawali sobie bowiem sprawę, że Sowieci nigdy się nie zgodzą na wypuszczenie swoich obywateli za granicę. Rzeczywiście, pozwolono wyjechać zaledwie... trzem osobom. A wszyscy, którzy odważyli się pójść ze skargą do polskich konsulatów, zostali poddani okrutnym represjom przez GPU.
Polski rząd nie próbował nawet wymusić na Sowietach przepuszczenia tych ludzi przez granicę. O tym, że próbę ratunku można było podjąć, świadczy przykład rządu Niemiec, który wywarł na Moskwę presję i wymusił wypuszczenie z komunistycznej matni wielu głodujących Niemców. Rząd II RP tymczasem nie tylko nie wstawił się za konającymi Polakami, ale także blokował ukazywanie się artykułów na temat Wielkiego Głodu w polskiej prasie. A także w prasie wydawanej przez Ukraińców z polskim obywatelstwem.
Dlaczego tak się działo? Było to konsekwencją paktu o nieagresji, jaki 25 lipca 1932 r. został podpisany między Polską a Związkiem Sowieckim. W jego efekcie na krótki czas w relacjach obu krajów zapanowało odprężenie, którego kulminacyjnym momentem była wizyta Józefa Becka w Moskwie w lutym 1934 r. Właśnie dlatego - aby nie zadrażniać stosunków ze Stalinem - zaniechano pomocy dla umierających z głodu.