Politycy znaleźli lekarstwo na kryzys?
„Rząd pomoże najuboższym” – czytając w ostatnim czasie tego rodzaju nagłówki prasowe można odnieść wrażenie, że zanosi się na radykalną zmianę polityki społecznej, a w gruncie rzeczy, iż zajmie ona wreszcie miejsce chaotycznych, indywidualnych posunięć, stanowiących doraźną i przypadkową pomoc, która nie rozwiązuje żadnego problemu. Tego przynajmniej należałoby się spodziewać w kraju, w którym bez pracy już na progu kryzysu pozostaje prawie półtora miliona Polaków – pisze dr Mariusz Opaliński, znawca etyki biznesu i Internauta wp.pl
26.02.2009 | aktual.: 26.02.2009 15:10
Te półtora miliona Polaków w zdecydowanej większości pozostaje bez prawa do minimalnego zabezpieczenia potrzeb socjalno-bytowych, jeśli za takie w ogóle można uważać wypłacaną przez pół roku zapomogę, określaną mianem zasiłku dla bezrobotnych. Mają tego prawo oczekiwać również emeryci i renciści, co miesiąc zmuszani przez brutalną rzeczywistość sukcesu dla nielicznych do wyboru pomiędzy wydatkami na tak samo konieczne utrzymanie i leczenie. Tymczasem nic podobnego. Rząd rzuca się na pomoc akurat tym, którym w ostatnim czasie stosunkowo dobrze się powiodło, chcąc ich zabezpieczyć przed konsekwencjami nietrafionych inwestycji.
Zestawienie stosunku państwa do społecznie wykluczonych z zapowiedziami nadchodzącej pomocy tym, dla których jeszcze niedawno spłata trzech tysięcy złotych miesięcznie nie stanowiła żadnego problemu, musi budzić zdziwienie. Wyjaśnieniem tej absurdalnej sytuacji jest być może przeznaczenie tej pomocy, której odbiorcą nie jest przecież tak naprawdę przeciętny Kowalski, ale instytucja kredytowa, która zdecydowała się na ryzyko udzielenia kredytu, jakiego przynajmniej pewna część beneficjentów w ogóle nie powinna uzyskać już w momencie zawierania umowy.
Ryzyko w biznesie jest zjawiskiem normalnym. Jego ofiarami w każdym czasie padają firmy oraz indywidualni przedsiębiorcy, których decyzje okazały się chybione, bądź zadziałały niezależne czynniki, w postaci wahań cen, popytu na produkowane towary itd. Nie widać zatem absolutnie żadnego wyraźnego powodu, dla którego koszty tego ryzyka w odniesieniu do będących formą inwestycji bankowej kredytów hipotecznych miały obciążać finanse publiczne, a ostatecznie ogół podatników. Tym bardziej, że budżet państwa nie jest nieograniczony, zatem, by sfinansować rządowe plany pomocy „najuboższym”, konieczne będą dalsze cięcia wydatków w sferze publicznej służby zdrowia, państwowej oświaty, bezpieczeństwa narodowego, pomocy społecznej, sektorze przedsiębiorstw z udziałem skarbu państwa itd. W praktyce oznacza to kolejne zwolnienia i rosnącą liczbę bezrobotnych, a więc znów mniejsze wpływy do budżetu z podatków, wydatki na pomoc socjalną oraz pozostałe elementy rysującego się na horyzoncie finansów publicznych błędnego koła.
Kredyt hipoteczny jest dla banku inwestycją długoterminową, często rozciągniętą w czasie na okres całego życia kredytobiorcy. Udzielany przez ekonomistów, którzy doskonale zdają sobie sprawę, iż dobrobyt jest zjawiskiem równie ulotnym i przejściowym, jak kryzys, powinien już w momencie zawarcia umowy kredytowej być zabezpieczony w sposób, który pozwoliłby uniknąć problemów ze spłatą lub przynajmniej zminimalizować konsekwencje jej czasowego zaprzestania z przyczyn niezależnych od obu stron kontraktu. Wrodzony optymizm – w połączeniu z fundamentalnymi brakami w edukacji ekonomicznej, o którą nikt przez lata nie zadbał – każe większości kredytobiorców spodziewać się utrzymania swej bieżącej sytuacji materialnej z nadzieją na tendencję wzrostową, a jedyna realna perspektywa uzyskania własnego „M” często skutecznie rywalizuje z odruchami zdrowego rozsądku. Tymczasem życie bywa na ogół dość brutalne, czego obserwatorami jesteśmy obecnie i – jeśli wierzyć zapowiedziom ekonomistów – będziemy świadkami przez
najbliższe miesiące, może nawet lata.
Przynajmniej część kredytobiorców nie tylko straci pracę, ale może też przejść na rentę inwalidzką, bądź paść ofiarą niemożliwego do przewidzenia splotu innego rodzaju okoliczności losowych. O tym wszystkim powinny pamiętać mieniące się depozytariuszami zaufania publicznego banki, by być może od czasu do czasu nawet przyhamować ów wrodzony optymizm klienta, który nie zdaje sobie do końca sprawy z konsekwencji podjętej na całe życie decyzji. Wystarczy przeanalizować kurs franka szwajcarskiego sprzed trzydziestu lat, w zupełnie innej rzeczywistości ekonomicznej i politycznej. A przecież to jest właśnie okres przeciętnej spłaty kredytu hipotecznego i historia jest najlepszym dowodem, że nikt nie jest w stanie przewidzieć co przyniesie tak odległa przyszłość i czy pojawiające się dzisiaj problemy należą akurat do tych najpoważniejszych.
Zaufanie publiczne pociąga za sobą zobowiązania, w etyce biznesu określane mianem społecznej odpowiedzialności przedsiębiorstwa za otoczenie udziałowców zewnętrznych, do których zaliczani są między innymi klienci. Biorąc pod uwagę, że roczna refundacja zobowiązania klienta wcale nie wyklucza późniejszej egzekucji długu, jeśli kryzys się przeciągnie, rządową pomoc – warto zresztą zauważyć, że zwrotną, co wobec wspomnianej nieprzewidywalności przyszłości może okazać się tak samo wsparciem, jak dodatkowym obciążeniem – będącą ingerencją w prywatne umowy cywilno-prawne, powinna zatem zastąpić indywidualna restrukturyzacja zadłużenia w postaci zawieszenia na jakiś możliwy do przyjęcia dla banku okres spłaty kolejnych rat, bądź uelastycznienia ich wysokości, dostosowanego do aktualnych możliwości finansowych klienta.
Rola państwa ograniczałaby się w tym momencie do ustawowego narzucenia konieczności wprowadzenia takich zmian, np. poprzez wyłączenie spod rygoru egzekucyjnego mieszkania kredytobiorcy, bądź likwidację stanowiącego funkcjonujący już tylko w Europie już tylko w Polsce i Danii anachronizmu w postaci bankowego tytułu egzekucyjnego, pozbawiającego kredytobiorcę konstytucyjnego prawa do obrony. W ten sposób zabezpieczy się pewną nie mającą dla banku żadnego znaczenia, gdyż niewyrażalną w pieniądzu, niematerialną wartość, jaką jest ciepło domowego ogniska, unikając zarazem sytuacji, w której instytucje kredytowe zaczną na masową skalę obracać mieszkaniami, których nie będzie miał kto kupować, wobec czego ich cena zgodnie z prawami wolnego rynku drastycznie spadnie i stracą na tym obie strony lekkomyślnie zarówno udzielonego, jak i podjętego zobowiązania.
Wydaje się, że takie rozwiązanie leży w interesie wszystkich, gdyż skutkiem nasilonej liczby brutalnych egzekucji komorniczych może być jedynie spadek i tak kulejącego zaufania klientów do sektora bankowego, wynikający z doświadczenia powszechnego wyzysku, który z zaufaniem publicznym ma stosunkowo niewiele wspólnego. Celem działalności każdego banku jest ponadto obrót kapitałem, a nie skup mieszkań po zaniżonych cenach, zaś pozbawionemu dachu nad głową bezdomnemu z pewnością bez porównania trudniej będzie wrócić na rynek pracy, kiedy przejściowy okres kryzysu dobiegnie końca. Jednocześnie byłoby posunięciem bardziej sprawiedliwym społecznie w stosunku do rzeczywiście najuboższych, którym nikt nie dopłaca do kosztów miesięcznego utrzymania, a o nawet krótkoterminowym kredycie na artykuły gospodarstwa domowego mogą jedynie pomarzyć, płacących w pełnej wysokości podatki, od których nie można niczego odliczyć. W przeciwnym wypadku może się okazać, że postulat państwa socjalnego „wszystkim po równo” zastąpi nie
tyle pozostające propozycją bez echa lepsze życie dla wszystkich, co zasada „kto ma, temu zostanie dodane, natomiast kto nie ma, straci nawet to, co jeszcze ma”. Dzięki pakietowi rządowych ustaw byłoby to być może zgodne z prawem, ale z pewnością społecznie niesprawiedliwe.
dr Mariusz Opaliński