"Polacy zamordują się... własnymi rękami"
My nie potrzebujemy biedy, żeby się wpędzić w tarapaty. Potrzebujemy do tego jedynie samych siebie. Dlatego im lepiej nam będzie, tym większe szanse, że zniszczymy wszystko. W tym kraju nikt nie zniesie prosperity, to by nas przerosło. Im wyżej się wespniemy, tym bardziej huknie, kiedy podpiłujemy gałąź. Taka karma, man. Ktoś musi cierpieć za miliony - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Wyobraźcie sobie, że jest odległa przyszłość, daleko, daleko stąd, w epoce, w której wreszcie nadeszły lepsze czasy, wykrakane przez Wernyhorę, przywiezione na białym koniu, co to miał galopować ze Wschodu, wszystko jedno. Polska jest globalnym supermocarstwem: wreszcie nam się udało. Jest to nowa, lepsza Polska, już w trzydziestu stopniach. Jesteśmy w niej tak szczęśliwi, że zaraz się skichamy.
Po trzydziestu ośmiu nieudanych rzeczpospolitych, wreszcie zbudowaliśmy trzydziestą dziewiątą, która trafiła na swój czas. Tłamsili nas i rozgrabiali dziesiątki razy, aleśmy się nie dali. Teraz mamy władzę nad światem, który dla odmiany ma się nie najlepiej. Większość krajów, przez wieki górujących nad nami w każdej sferze, teraz jest wynędzniałymi bankrutami, zrujnowanymi przez niekończący się kryzys. Dobra Bozia sprawiła, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo niewiele się starając, osiągnęliśmy status potęgi. To się zdarza. W tej przyszłości, oczywiście. Wszyscy zaciągają u nas długi, następnie wyprzedają się do cna, nie mogąc ich spłacić. Wszyscy się nas boją, wszyscy liżą nam tyłki. Mamy najsilniejszy arsenał nuklearny na świecie. Mamy szklane domy, samochody o czysto polskich nazwach, nasza drużyna piłkarska ciągle wygrywa wszystkie mecze, a naszą muzykę rozrywkową nieudolnie podrabiają amatorskie zespoły na całym świecie. Mamy polityków, którzy nas nie obchodzą, ponieważ są uczciwi i zajmują się
polityką, i niczego od nich nie chcemy. Język polski jest międzynarodowym kodem komunikacji. Jesteśmy nowi, lepsi, multikulturowi. Nie wiemy co to przemoc, nie znamy frustracji, chyba że z telewizji. Wiadomości z innych krajów są tak dołujące, że w porze dziennika pod monopolem ustawiają się kolejki. Tylko hot news o życiu intymnym premiera Nowej Albanii zawsze poprawiają nam humor. Jest to nowa, lepsza Albania, już w trzydziestu stopniach, oczywiście. Tam też mają prawie tak dobrze jak my.
Jesteśmy obrzydliwie bogaci i równie leniwi. Ktoś musi robić za nas wszystko to, czego nam się nie chce. Ludzie są tak zniechęceni, że nie chce im się nawet wyrzucać swoich samochodów, które mogą kupić z każdej pensji. Nie chce im się nawet dostawać wypłaty, bo oszczędzili tyle, że do końca życia nie muszą chodzić do pracy. Nasz rząd, składający się z uczciwych i profesjonalnych polityków, jak już mówiłem, podejmuje genialny krok: otwiera polski rynek pracy dla przybyszów z Wielkiej Brytanii, zapuszczonego kraju w Zachodniej Europie, która jest na progu rozkładu. Jej mieszkańcy przybywają do nas tłumnie czyścić gary i szorować sedesy za jedną piątą minimalnej stawki. Są tak zdesperowani, że podejmują się każdej pracy poniżej wszelkich kwalifikacji. Trudno, żeby było inaczej: w końcu przyjeżdżają tu bez języka. Przyjmujemy ich z otwartymi rękami w imię braterstwa i równości, a także innych mądrych słów, kończących się na "ości". A także w imię tego, że jesteśmy nowi, lepsi, multikulturowi. Nasze drzwi stoją
przed wszystkimi otworem. W naszym świecie szacunek dla innych jest święty, a tolerancja preinstalowana w naszych mózgownicach, których horyzonty sięgają dalej, niż przewiduje ustawa. Ludzie walą więc do nas drzwiami i oknami, bo nie wszystkie narody są tak fajne i wyrozumiałe, jak Polacy. Nasz kraj jest coraz lepszy i coraz większy, coraz bardziej idealny i coraz bardziej międzynarodowy. Jesteśmy samonakręcającą się maszyną do szczęścia. Wszyscy chcą robić za nas wszystko. Pieniądze leją się rzekami, a my jesteśmy coraz bardziej wyluzowani i mamy coraz większe poczucie humoru. Patos brzydnie nam dokumentnie, a potrzeba rozrywki zasłania nam wszystko.
Lecz oto nagle znajduje się ktoś, komu zaczyna to zawadzać. Komu to nie wystarcza. Ktoś, kto uważa, że inni zabierają mu powietrze, którego ma przecież pod dostatkiem. Ktoś, kto nie ma problemów tak bardzo, że musi je sobie wykreować. Trafia go szlag, że nie ma powodu, dla którego mógłby go trafiać szlag. Niestety udaje mu się zwrócić uwagę innych ludzi, którzy mają podobnie. Dołączają do nich następni, którym udaje się wmówić, że mamy jakieś problemy. Problemem numer jeden, winnym wszystkich innych nieistniejących problemów, ogłoszeni zostają obcokrajowcy oraz wszyscy ci, którzy nie zgadzają się z tą tezą.
Nikt nie zwraca na nich uwagi, a tymczasem nowa choroba rozprzestrzenia się coraz szybciej i zyskuje sobie coraz więcej nosicieli. Jeszcze nie widzą, że to oni sami gotują sobie największy problem, jaki widzieli. Pewnego dnia jest za późno i nasz kraj ogarnia dzika polka, którą w dzikim uścisku tańczy zgraja lewych i prawych, mądrych i głupich, przyjaciół i zdrajców, i wszystkich innych, którzy przemieszali się ze wszystkimi innymi. Jak to zwykle bywa w naszych eposach, ten taniec może być ostatni i kiedy skończy się impreza, nie będzie nawet komu wynosić pustych flaszek...
Bo Polacy to taka dziwna naroda. Nawet gdyby dać im władzę nad światem, świat prędzej czy później przestanie im się podobać i będą chcieli innego. I tak do końca świata, a przynajmniej do końca Polski. A może to po prostu przypadłość wszystkich narodów, niezależnie od pochodzenia. Może każda narodowość to złudny pic na wodę, bo tak naprawdę jesteśmy jedną niepodzielną krainą takich samych ludzi, wśród których zawsze znajdą się anioły i wieprze. I tych drugich z jakiejś przyczyny zawsze jest więcej, i zawsze są silniejsi, i zawsze spieprzą wszystko.
Czy możemy tego wszystkiego uniknąć? Czy coś nas kiedyś jeszcze nauczy rozumu? Co z nami będzie? Czy naprawdę wykończymy nasz kraj własnymi rękami? Nie wiem, niewykluczone, że tak. Na razie mamy rok 2011, wrzesień. Miesiąc, w którym wydałem swoją trzecią powieść, zatytułowaną "Międzynaród". Opowiada o Polsce, której nie ma. O fantastycznej Polsce przyszłości, o której zawsze marzyliśmy. I o Polakach, którymi zawsze chcieliśmy się stać. O narodzie, który udowodnił, że narodowości nie mają ma sensu. O Polsce, która była tak silna, że sama postanowiła się osłabić...
Voilà, Mesdames et Messieurs. Do zobaczenia w XXXIX RP. I pamiętajcie: Polska to nie państwo. To stan umysłu.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński