Polacy muszą walczyć o swoją historię i o prawdę
O historię trzeba się upominać - uważa Piotr Uzarowicz, reżyser filmu "Żona oficera", który opowiada o rodzinach katyńskich. Film wygrał Audience Award dla Best Feature Film na Indie Gems Film Festival w Sydney, reżyserowi natomiast przyznano tytuł Best Director. 17 września, pod patronatem "Dziennika Polskiego" i na zaproszenie Instytutu Polskiego, film miał swoją premierę w Londynie.
21.09.2012 | aktual.: 21.09.2012 13:45
Podobno jedną z inspiracji do pańskiego filmu był wykład prof. Andrzeja Kunerta.
- Właściwie od czasu wykładu profesora Kunerta zaczęła się moja fascynacja tematem Katynia. Wcześniej wiedziałem o Katyniu, że mój dziadek tam zginął i niewiele więcej ponadto. To była bardzo podstawowa wiedza, którą zdobyłem w szkole sobotniej. Lekkie dotknięcie tego tematu. Po wykładzie profesora zrozumiałem, że kwestia katyńska to o wiele więcej. Najbardziej chyba zaszokował mnie fakt, do jakiego stopnia zarówno Stany, jak i Anglia, wiedziały o Katyniu i nic z tą informacją nie zrobiły. Wcześniej nic na ten temat nie wiedziałem.
Czy w pańskim domu mówiło się o wojnie, Katyniu i wywózkach na Syberię?
- Nigdy nie usłyszałem prawdy od taty, bo to ojciec mojego taty zginął w Katyniu. Mój tata nigdy nic nie mówił na ten temat - wszystkiego dowiedziałem się od mamy. Dlaczego się o tym nie mówiło? Niektórzy nie mówią o swoich przeżyciach, a niektórzy odwrotnie, mówią o nich ciągle. Każdy inaczej przeżywa swoją historię.
Jak w Stanach uczy się o polskiej historii?
- Nie mówi się w ogóle na temat Katynia. Wydaje mi się - i można to częściowo zrozumieć, że Katyń dla Amerykanów jest lokalną, narodową tragedią. Trywializując - za mało ludzi zginęło, "tylko" dwadzieścia parę tysięcy oficerów, relatywnie to nie jest wielka liczba.
Drastycznie statystyczne podejście...
- To, co można dodać do historii oficerów katyńskich, to historia ich rodzin. Dwa miliony deportowane na Syberię. O tym się w ogóle nie mówi w Stanach. Myślę, że gdyby te dwa wydarzenia zaczęto łączyć - wymowa Katynia stałaby się większa i bardziej dla Amerykanów zrozumiała.
Skąd wywieziono na wschód pańską rodzinę?
- Dziadek był oficerem, więc rodzina mojego ojca często przenosiła się z miejsca na miejsce. W chwili rozpoczęcia wojny byli w Baranowiczach. Stamtąd też deportowano babcię, mojego ojca i jego dwóch braci na Syberię.
Czy wszystkim udało się przeżyć?
- Tak. Po amnestii cała czwórka znalazła się w Anglii, gdzie ubiegali się o wizy do Stanów Zjednoczonych. Nie udało im się, więc wyjechali do Argentyny, a stamtąd dopiero do Stanów. Pański film, "Żona oficera" był wyświetlany 17 września w Londynie w ramach festiwalu Kinoteka. Jak by go pan opisał czytelnikom "Dziennika"?
- To jest opowieść o rodzinie, która doświadczona została Katyniem i wywózką na Syberię. Choć film pokazuje historię jednej tylko rodziny, to bardzo łatwo można tę historie przełożyć na doświadczenia całej rzeszy innych rodzin, które się znalazły w bardzo podobnej sytuacji. To jest film dokumentalny, częściowo sfabularyzowany. Film powstał na podstawie pamiętnika mojej babci, który odnalazłem po latach w skrytce. W pamiętniku babcia opowiada prostym językiem, co to znaczyło jechać pociągiem tyle tygodni nie wiedząc, co na nich czeka; co to znaczyło mieszkać na Syberii, jak się nie ma wody, jak się nie ma jedzenia; co to znaczyło przeżyć całą wędrówkę: Kazachstan, Iran i dalej, ku wolności...
Jej opowieść musiała się znaleźć jakoś na ekranie, ale nie chciałem rekonstruować wydarzeń na filmie. Po pierwsze, nie wyobrażam sobie nikogo, kto potrafiłby zagrać moją babcię (śmiech). Po drugie, nie chciałem z tego robić sentymentalnej historyjki. Chciałem zrobić film prosty i surowy. Wyobraźnia widza może w najlepszy i najbardziej sugestywny sposób skompletować całość obrazu - dużo ostrzej i wyraźniej niż ja mógłbym to zasugerować. Dlatego część filmu obrazująca pamiętnik babci jest ilustrowana. Tylko ołówek na papierze. Autorem rysunków jest Amerykanin, Dave Spaffrod.
Nie chciał pan pracować z Polakami?
- Chciałem! Kontaktowałem się z wieloma artystami znanymi i w Polsce i na świecie - niestety po kolei mi odmawiano.
Za to zdobył pan inne słynne nazwisko do pracy nad swoim filmem.
- Absolutnie. Muzykę do filmu skomponował Jan A.P. Kaczmarek. Niesamowite, że się zgodził i tak bardzo zaangażował się w ten projekt. Wysłałem mu pierwszy, bardzo wczesny montaż filmu z podłożoną muzyką z jego dawnego filmu. Napisałem też, że jego muzyka bardzo pasuje do mojego projektu i zapytałem, czy byłaby zainteresowany pomóc mi przy jego realizacji. Chyba natychmiast, gdy otrzymał DVD z filmem, oddzwonił do mnie i zaprosił na kolację. Cały wieczór spędziliśmy rozmawiając na ten temat. Był już wtedy po obejrzeniu filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy i stwierdził, że mój film, jako pierwszy, podchodzi do tematu Katynia tak osobiście i tak emocjonalnie. Stwierdził, że mój film ilustruje, czym jest Katyń dla Polaków, dla rodzin oficerów, którzy tam zginęli. Dlatego zgodził się wziąć udział w tym projekcie.
Jakie były reakcje widzów po projekcjach w Stanach?
- Najpierw cisza. Czasami płacz. Widzowie powtarzają sobie te same pytania: dlaczego myśmy o tym nigdy nie słyszeli? Dlaczego mówi się o tym dopiero teraz? Dlaczego Stany się tak zachowywały? Dlaczego ta historia jest ukrywana? Dlaczego sami Polacy o tym nie mówią? Ostre pytania.
Co pan odpowiada widzom?
- Mam nadzieję, że w filmie udzielam kilku odpowiedzi. To była polityczna decyzja, żeby ukryć sprawę katyńską. Nawet teraz przecież dalej toczą się polityczne rozgrywki. Wielka Brytania zamknęła swoje archiwa na ten temat na kolejne 75 lat. Dlaczego? To jest szokujące. Sam nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania widzów, choć mam swoje przemyślenia na ten temat.
Jak długo pracował pan nad filmem?
- Ponad pięć lat. Nie było łatwo. Co było najtrudniejsze?
- Co interesujące, miałem trudności z dotarciem do dokumentów mojego dziadka w archiwum wojskowym w Warszawie. Dziadek brał udział w wojnie bolszewickiej i był odznaczony. Był bardzo aktywny w wojsku, mimo to były trudności z odnalezieniem dokumentów. Pytano mnie nawet, czy jestem pewien, że dziadek był polskim oficerem. Na szczęście miałem jego zdjęcie w mundurze. Odnalezienie dokumentów zajęło archiwistom parę tygodni, były naprawdę dobrze schowane. Potem tłumaczono mi, że to było dość normalne w komunistycznej w Polsce, że dokumenty pomordowanych w Katyniu oficerów były utajniane, chowane. Chciano tych ludzi wymazać, jak gdyby nigdy nie istnieli. To było dla mnie zaskakujące. Przy samej produkcji filmu nie było wielu problemów.
Najtrudniejsze były dyskusje z osobami, które jako dzieci przeżyły wywózkę na Syberię. Odbyłem bardzo wiele rozmów. To były bardzo trudne dyskusje, szczególnie, że chciałem nasze rozmowy filmować na potrzeby mojego dokumentu.
Polonia brytyjska to społeczność, która bodaj najwcześniej i najbardziej dobitnie mówiła o Katyniu i zabiegała o pamięć dla pomordowanych tam oficerów. Większość londyńskich powojennych emigrantów kogoś w lasach katyńskich straciła. Czego spodziewał się pan po londyńskiej projekcji?
- Mam ogromną nadzieję, że film się spodobał, że wywołał jakiś oddźwięk. Chciałbym moim filmem zasygnalizować, że młodsze generacje odnoszą się z ogromnym szacunkiem do przeżyć Sybiraków, że doceniają ich poświęcenie, pamiętają o ofiarach i chcą, żeby cały świat o nich pamiętał.
Dwa lata po premierze pańskiego filmu, czy uważa pan, że zdołał pan coś zmienić w ogólnej świadomości Amerykanów na temat Katynia?
- Mam nadzieję, że tak. Wydaje mi się, że odniosłem jakiś sukces. Kiedy pracowałem nad filmem, zapraszałem Amerykanów na wczesne pokazy filmu. Chciałem się przekonać, czy film ciekawi widzów. Każdy pokaz kończył się tak samo - ciszą. Potem od razu pytania - zawsze od mężczyzn. Kobiety na pokazach rzadko, kiedy zabierały głos. Pamiętam jednak taki moment, że jedna dziewczyna, może dwudziestoletnia, podeszła do mnie i powiedziała tylko jedno zdanie: "muszę zadzwonić do babci". Mnie wtedy uderzyła świadomość tego, że zrobiłem film nie tylko o pewnym fakcie historycznym, ale też o tym, jak ważna jest rodzina.
Nauczył się pan czegoś nowego o swojej babci?
- O tak!(śmiech) Bardzo dużo. Miałem 8 lat, kiedy babcia zmarła. Pamiętałem tylko to, że była bardzo sroga, nie rozumiałem wtedy, dlaczego. Nie byliśmy ze sobą blisko - bo była sroga. Teraz jednak rozumiem ją dużo bardziej i kocham bardziej.
Pomimo wysiłków pańskich i innych działaczy polonijnych, Amerykanie zdają się być bardzo oporni na pewne fakty. W świadomości Amerykanów ciągle żyją niesławne "polskie obozy koncentracyjne". Jak walczyć z ignorancją?
- Trzeba ciągle, ciągle się przypominać, za każdym razem, jak jakaś tego typu sytuacja się zdarza. Dzięki działalności pana Alexa Storożyńskiego z Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku, takie pomyłki są w Stanach piętnowane. On jest bardzo aktywny na tym polu. Wydaje mi się, że jest pierwszym, który naprawdę wziął się za to i poprawia: gazety, telewizję, prezydenta... I tak trzeba będzie robić, aż stan świadomości ulegnie zmianie. To tylko od nas zależy. Nie spodziewajmy się, że przyjdzie kiedyś taki dzień, że wszyscy będą znali historię Polski. Trzeba się o nią upominać.
Rozmawiała Justyna Daniluk