PublicystykaPodczas wojny wyborcy nie liczą do trzech. To dlatego lewica przegrywa

Podczas wojny wyborcy nie liczą do trzech. To dlatego lewica przegrywa

Przez ostatnie lata to zajmująca margines sceny politycznej lewica była generatorem idei, którymi karmili się i Mateusz Morawiecki, i Donald Tusk. Pytanie, czy wreszcie sama będzie w stanie swoje idee reprezentować.

Podczas wojny wyborcy nie liczą do trzech. To dlatego lewica przegrywa
Źródło zdjęć: © East News | Witold Rozbicki/REPORTER

"Największy problem w polityce to strach przed przegraną. Porażka polityka dzieje się na oczach wszystkich, zwykli ludzie nie muszą przez to przechodzić" - mówił Barack Obama po swojej pierwszej (i jedynej) przegranej w wyborach do Izby Reprezentantów w 2000 roku.

Dziś w Polsce z taką przegraną musi się mierzyć lewica. Z kilkunastoprocentowych sondażowych wyników SLD została połowa. Razem, Zieloni i lokalne lewicowe listy zostały rozniesione w pył.

Czy to znaczy, że lewica powinna ogłosić samolikwidację, a wszystkie te ugrupowania - zapisać się do Koalicji Obywatelskiej? Pobawiliście się już w tej swojej piaskownicy, to chodźcie teraz do poważnej polityki - jak mówi Barbara Nowacka.

Nie.

Po pierwsze, nikt lewicy do KO nie zaprasza. "Stworzymy jedną listę" to zwykły blef. Założę się, że gdyby Adrian Zandberg z Razem powiedział: "sprawdzam", okazałoby się, że warunki współpracy są nie do przyjęcia (kiepskie miejsce w kiepskim okręgu) i tak naprawdę nikt go nie chce. Trzaskowski i Nowacka to maksymalne otwarcie, na jakie pozwolił sobie Grzegorz Schetyna. Być może znalazłoby się miejsce dla Roberta Biedronia, może nawet zaraz zacznie się kuszenie byłego prezydenta Słupska. Jednak dziś Biedroń mógłby liczyć w KO najwyżej na rolę przybocznego Rafała Trzaskowskiego.

Po drugie, po co dołączać do siły, która słabnie? Spektakularne sukcesy w kilku miastach mogą przysłonić twardą rzeczywistość: liberalna opozycja nie zyskuje poparcia, ale je traci. I to mimo dołączania kolejnych wagoników (Nowoczesna, Barbara Nowacka). Czasy, kiedy PO i N miały łącznie ponad 40 procent (grudzień 2016) to stara baśń. Dziś sukcesem okazuje się wynik niemal dwukrotnie niższy w sejmikach. Ponad 30 proc. wyborców wolało zagłosować na kogokolwiek, byle nie na Koalicję Obywatelską. Woleli twór, który składa się głównie z nazwy: "Bezpartyjni Samorządowcy" (niemal 6 proc.).

Można się pogodzić z tym, że jedna trzecia obywatelek i obywateli nie ma reprezentacji w sejmikach, radach miejskich czy nawet w parlamencie. Ale można też tę reprezentację budować. Byle z sensem i z głową.

Wszyscy pożyczają program od lewicy

Po trzecie, kalkulacje kalkulacjami, ale prawdziwą stawką jest przyszłość 38-milionowego kraju. Polska potrzebuje polityków z propozycją na najbliższe 5, 10 czy 20 lat. KO takiej propozycji nie ma.

W wyborach samorządowych Koalicja Obywatelska łatwo mogła ukryć przykry fakt: że nie ma programu. O ile z grubsza wiadomo, jakiej Polski chce PiS (z twarzą żołnierza wyklętego i Matki Polki), o tyle również z grubsza wiadomo, że KO chce europejskiej Polski, w której wyborcy PiS-u będą cicho siedzieć w kącie i nie przypominać o swoim istnieniu. I to by było mniej więcej tyle. Praworządność jest fundamentalna, ale to zbyt minimalne minimum, by rządzić państwem. I wyborcy, którzy nie kwapią się do masowego popierania KO, to wiedzą.

Koalicja nie ma dziś żadnej spójnej propozycji politycznej. Do swojego samorządowego programu KO przekleiła trochę pomysłów lokalnych ruchów i kilka haseł z tekstów postępowych intelektualistów. Czy to wszystko składa się w całość? Nie. Najlepiej było to widać na przykładzie Rafała Trzaskowskiego - niby w jego programie było wszystko, co trzeba, ale sam kandydat nie był w stanie powiedzieć, który postulat jest najważniejszy.

W takich sprawach jak: zmieniający się klimat, wyludnianie się mniejszych miast, nierówności regionalne, konflikty pracodawców i pracowników, odchodzenie od Kościoła przez dużą część społeczeństwa, ambicje kobiet, rosnący problem zdrowia psychicznego młodzieży i starszych czy migracje - Koalicja Obywatelska nie ma propozycji. Za to wiele do powiedzenia ma tu lewica. Przez ostatnie lata to zajmująca margines sceny politycznej lewica była generatorem idei, którymi karmił się i Mateusz Morawiecki, i Donald Tusk. Pytanie, czy wreszcie sama będzie w stanie swoje idee reprezentować.

Być może lewica wyczerpała już w tym stuleciu liczbę błędów i fatalnych kalkulacji. Więcej już stracić nie może, a zimny prysznic może jej tylko wyjść na dobre.

Ja nie mam nic, ty nie masz nic

Lewica jest dziś w sytuacji jak z "Ziemi obiecanej": "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę". "Nic" w tym przypadku znaczy "trochę". Czas siąść przy stole, rozłożyć, co kto ma na stanie i policzyć - dodawać nie procenty, ale realne zasoby. W polityce 1+2 nie musi równać się 3, czasem może dać 12.

A zatem jakie zasoby ma lewica? SLD: trochę struktur, trochę lokalnych sukcesów w średnich miastach (w Częstochowie trzecia kadencja prezydenta Matyjaszczyka, zwycięstwo w pierwszej turze, w Chełmie Agata Fisz walczy o czwartą kadencję), doświadczenie - bezcenną w polityce znajomość kodeksów i ordynacji.

Razem: kilkoro "młodych doświadczonych", Adriana Zandberga - zdolnego polityka, który jak mało kto potrafi sobie radzić i w liberalnej, i w prorządowej telewizji, i rozgrzać emocje w mediach społecznościowych, Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk - dobrą mówczynię wiecową, zapamiętaną z czarnych protestów. Przede wszystkim jednak Razem ma pieniądze - państwową subwencję na działalność.

Biedroń - ma siebie, czyli rozpoznawalność od Podkarpacia po Paryż i osobistą wiarygodność, kilkoro dobrych współpracowników i doradców, odwagę próbowania nowych rzeczy oraz język, który trafia bardzo szeroko - i do użytkowniczek Instagrama, i do mieszkańców małych miast.

Co grozi Biedroniowi

Czy z tego wszystkiego da się zbudować jedną współpracującą całość? Tylko pod warunkiem, że każdy przy stole trzeźwo spojrzy na to, co ma, a czego mu brakuje.

Robertowi Biedroniowi grozi to, że zlekceważy swoich potencjalnych partnerów. Kiedy w 2014 Jarosław Kaczyński podpisywał porozumienie z Jarosławem Gowinem i Zbigniewem Ziobrą, przystępował do negocjacji jako były premier i szef ugrupowania z ok. 30-procentowym poparciem. Mógł rozgrywać. Biedroń ma osobiste zaufanie, niesie go nadzieja ludzi, z którymi rozmawia w ramach swojej "Burzy mózgów" w mniejszych i większych miejscowościach. Jednak nie wystawi sam siebie w kilkunastu okręgach. Wygrana dotychczasowej wiceprezydentki Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej w Słupsku to sukces, ale jednak większym sukcesem jest trzecia kadencja Matyjaszczyka - i to w ponad dwukrotnie większej Częstochowie.

Z pewnością Biedroń umie rozmawiać z uczestnikami swoich spotkań, ludźmi z założenia przychylnymi, ale co będzie, kiedy skonfrontuje się z osobami świadomymi swoich interesów, jak pracownice i pracownicy budżetówki? A dziś to nauczycielki, pielęgniarki, ratownicy, pracownice administracji są najlepiej zorganizowaną grupą, a zarazem grupą porzuconą przez liberalną opozycję, czekającą na reprezentację.
Jest też symptomatyczne, że lewica, która tyle mówi o prawach kobiet, nie ma w swoim gronie żadnej szeroko znanej kobiety.

Lewica to dziś głównie nadzieje - te pogrzebane i te wciąż żywe, w postaci Roberta Biedronia. Nie ma lepszego momentu, żeby sprawdzić, czy mogą się one spełnić niż frustracja po porażce i widmo anihilacji.

Jednak wszystkie te rozważania wezmą w łeb, jeśli PiS będzie zaostrzać kurs. W sytuacji wojny wyborcy nie liczą do trzech i stawiają na jedną z dwóch armii. Co właśnie pokazały wybory samorządowe.

Agata Szczęśniak, OKO.press

Źródło artykułu:WP Opinie
sldpartia razempis
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)