Po co nam "wolna Polska"?
Sondaże popularności najwyższych organów tzw. wolnej Polski nie pozostawiają wątpliwości: większość obywateli neguje system polityczny, który zafundowano im po roku 1989.
Sondaże Wirtualnej Polski przeprowadzane regularnie wśród internautów w okresie od początku rządów koalicji PO-PSL do końca sierpnia br. wskazują na głęboki kryzys polskiej demokracji, która coraz bardziej oddala się od zwykłego obywatela, a z wolna staje się systemem de facto autorytarnym, skoncentrowanym na wąskich klikach działaczy partyjnych, których skład nie zmienia się zasadniczo przez ostatnich 20 lat. Dowody? Jak widać, regularnie spada poparcie (jeśli w ogóle można użyć takiego terminu; właściwszym byłaby: "tolerancja") dla konstytucyjnych organów III Rzeczypospolitej - prezydenta, prezesa rady ministrów, rządu i sejmu (celowo używam małych liter, gdyż trudno nie podzielać odczuć, o których tu piszemy). Jako tako "trzyma się" w sondażach premier (aczkolwiek przypisywane mu przez media myślenie o prezydenturze 2010 to raczej ciekawy przypadek dla psychiatrów), gorzej rząd; o sejmie i obecnym - do 2010 r. właśnie, ale on o tym jeszcze nie wie - prezydencie lepiej
elegancko nie wspominać. Tak właśnie wygląda zaufanie do władzy, która "wyzwoliła nas z pęt komunizmu" i zapewniła "demokrację oraz powszechny dobrobyt" (formułki cytowane wprost za prasą ekscytującą się 20. rocznicą narodzin nowego systemu politycznego).
Rankingi popularności głównych (w zasadzie: jedynych) partii są w tym kontekście mniej ważne, jeśli w ogóle mają jakieś znaczenie (ale OK - PO w roli partii władzy regularnie, choć jak piasek ciurkiem z Grześkowego worka, traci, zaś PiS utrzymuje się na podobnym poziomie; SLD i PSL wegetują na pułapie kilku procent, który to kapitał pozwala im utrzymywać się na scenie politycznej i w zasięgu dotacji z budżetu państwa). W czym problem? Otóż media podkreślają "dramaturgię walki politycznej" pytając (zawsze i wciąż) - "kto zyska, kto straci?" (symptomatycznie, kwestia ta dotyczy właśnie tylko partii politycznych, nie zaś - szarych obywateli RP). Tymczasem, obok takich drobiazgów, czy Platforma "wygrywa", czy PiS "przegrywa", istotniejszy jest szerszy kontekst systemu politycznego, jakim mamy zaszczyt cieszyć się od 1989 roku.
System ten - skrojony na życzenie partii politycznych (i przez nie same przycięty) zakłada dominację tych samych klik i koterii w perspektywie wielu dekad. Mechanizm ów działa już nadzwyczaj sprawnie przez niemal 20 lat (wyłączając epizod pomiędzy 1991 a 1993 rokiem, gdy nie funkcjonowały progi wyborcze - zaprojektowane później, by wyeliminować mniejsze partie polityczne). Duże ugrupowania (kwartet: PO-PiS-PSL-SLD) są z takiego układu (przepraszam za termin!) na tyle zadowolone, że ich działacze przegłosowali system, który (od 2001 roku) nakazuje obywatelom finansować ich (partii) "pracę". Wszystko pięknie - tylko, jak widać po omawianych wynikach badań - sami obywatele są niezadowoleni. Nie zamierzają padać na kolana przed "pochodzącym z powszechnych wyborów" prezydentem, w głębokim poważaniu mają "swoich" (niezmienionych w zasadzie - mimo przeprowadzania okresowych "demokratycznych"wyborów) "reprezentantów" sejmowych. Może zatem historia zatoczyła koło i znowu mamy system quasi totalitarny, w którym
obywatele nie mają wiele do powiedzenia? Może rządowi trzeba - jak mawiano niegdyś po tej stronie "żelaznej kurtyny" - zmienić to krnąbrne społeczeństwo na jakieś inne, "lepsze"?...
W związku z omawianymi sondażami i w okrągłą rocznicę "obalenia komuny" nasuwa się proste, smutne pytanie - po co nam nowy ustrój, skoro historia zatoczyła koło? Wciąż jesteśmy w PRL, tyle że zamiast jednego Komitetu Centralnego (tu będzie wielka litera!) mamy ich kilka? Jako politolog nie jestem w stanie rozwiązać tej kwestii, niech więc pozostanie ona - wobec przygnębiających wyników omawianych sondaży - jedynie figurą retoryczną. Nie wierzę już w obecny system, a znaczna część internautów podziela przekonanie mojej skromnej osoby. Tylko co z tego?
Niedługo mało okrągła (29.) rocznica pierwszej "Solidarności". Tyle że prawie trzydzieści lat temu nie było kamer na ulicach, fotoradarów i punktów karnych w kodeksie drogowym. Wniosek? Kolejnej "Solidarności" już nie będzie. Może to i dobrze...
Dr Wojciech Jabłoński, politolog, specjalista w dziedzinie public relations, specjalnie dla Wirtualnej Polski