Piotr Czerwiński: w Polsce obowiązującym ustrojem musi być depresja
Obrażalskość i majestat tragedii są w polskiej kulturze tak głęboko zakorzenione, podobnie jak powszechne przekonanie, że jest źle, że pewnego dnia kabareciarze będą nabijali się z tego, że jest dobrze - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
31.12.2012 | aktual.: 09.01.2013 10:34
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Z uzasadnionym smutkiem muszę wyznać, że świąteczne wizyty w ojczyźnie - mimo swoich oczywistych zalet - pomagają mi skutecznie zamordować w sobie poczucie humoru. Regularne obcowanie z mieszkańcami tego kraju unaocznia mi, jak bardzo musiałem zmienić się od czasu, kiedy i ja zamieszkiwałem jego skromne progi. Druga szkoła mówi, że po prostu zawsze byłem inny i nie mając skłonności do depresji, musiałem pożegnać się z Rzeczpospolitą.
Im dłużej nie ma mnie w Polsce, tym bardziej uczę się patrzeć na nią z perspektywy, która daje taki przedziwny efekt uboczny, że wciąż uważam się za Polaka, ale sama Polska jest mi coraz bardziej obca. Pozwala to również na chłodną ocenę kilku prostych zależności, których najwyraźniej nie dostrzegałem na co dzień, będąc pełnoprawnym mieszkańcem Bulandy, Republic Of.
Gdybym był całkiem obcy i nic nie wiedział o tym kraju, przybywając stamtąd, skąd przybywam, uznałbym że w Polsce obowiązującym ustrojem musi być depresja, zaś zgodnie z lokalnymi wierzeniami i tradycjami należy tu bezwzględnie mieć zaciśnięte zęby lub przynajmniej smutną minę i bez przerwy narzekać na wszystko, co nadaje się bądź nie nadaje do narzekania. A za śmiech w miejscu publicznym ląduje się w psychiatryku, bo takie można mieć wrażenie, kiedy się tu do kogoś uśmiechnie na ulicy.
Jeśli się mieszka na co dzień w kraju, gdzie dla odmiany do tradycji należy nabijanie się ze wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem własnej osoby, a także zachęcanie do tego sąsiadów, polska frustracja napędza człowiekowi strachu tak dobitnie, że już w ramach różnic kulturowych można popaść w depresyjny nastrój. Trudno żyć ze świadomością, że śmiech to coś chorego, podobnie jak wszystkie inne publiczne przejawy zadowolenia z życia.
Każdy, kto je ma lub co gorsza okazuje innym, jest z całą pewnością narkomanem, najprawdopodobniej ma podejrzane pochodzenie, należy do tej partii, której aktualnie nienawidzimy, a we wszystkich tych przypadkach to oczywiście podła świnia. Wszyscy przecież wiedzą, że w Polsce jest źle, i będzie jeszcze gorzej, i że każdy zdrowy na umyśle człowiek powinien żyć wyłącznie świadomością nieuchronnej zagłady, płaczu i zgrzytania zębów.
W rozmowach towarzyskich należy wymieniać spostrzeżenia o tym, jak bardzo jest źle, przy czym bon ton polega na tym, by znajdować w tym złoty środek, ponieważ jeśli komuś jest gorzej niż nam, jest on bez wątpienia nieudacznikiem, zaś kiedy nam jest gorzej od niego, jak wiemy jest to bez wątpienia świnia, narkoman i ma podejrzane pochodzenie. Trzeba więc umieć zachować "dedalowski umiar" w cierpiętniczych kontaktach z bliźnimi, by odnaleźć się w towarzystwie.
Próby nabijania się z tego, że jest źle, również są klasyfikowane jako poważna obraza majestatu, przez co błędne koło depresji zamyka się nieodwracalnie. Wyobrażam sobie jak trudna musi być w tych realiach praca kabareciarza. Obrażalskość i majestat tragedii są w polskiej kulturze tak głęboko zakorzenione, podobnie jak powszechne przekonanie, że jest źle, że pewnego dnia kabareciarze będą nabijali się z tego, że jest dobrze. Wespną się tym samym na pożądane wyżyny abstrakcji, ponieważ dobrze nie będzie nigdy, samo zaś pojęcie dobra w tym znaczeniu jest tak znienawidzone, że z pewnością zasługuje na szyderstwa.
Gorzej, jak kiedyś naprawdę zrobi się w Polsce dobrze. To by mogło poważnie zachwiać podstawami prawdziwej polskości. Przypuszczam, że nie bez powodu moja najmniej znana i najrzadziej rozumiana powieść pod tytułem „Międzynaród”, opowiada o Polsce przyszłości, która jest supermocarstwem, i Polakach opływających w dostatki. Żeby było smutniej, jest to groteska. Najwyraźniej skonfundowałem za jej pomocą tych Polaków, dla których pojęcie dobrobytu, a już z całą pewnością satyry bądź groteski, to terminy obelżywe i niezgodne z prawdziwą polskością.
Powtórzę się, przechlapana musi być w tym kraju praca kabareciarza. Wszystko, co można zrobić, żeby się nie narazić, to nabijać się z jakiegoś polityka, przy czym naraża się wtedy jego zwolennikom. Z tej ślepej ulicy nie ma ucieczki, chyba że do Irlandii, oczywiście.
W Irlandii jak wiadomo panuje straszny kryzys, deszcz pada codziennie oraz poziomo, a owce szczekają przeciwległymi końcówkami przewodu pokarmowego, przez co wywróciło nam się w głowach i śmiejemy się z czego tylko popadnie. Na szczęście nie wszyscy w Irlandii są tacy weseli; można bowiem spotkać rodaków, zachowujących zdrowy rozsądek. Spotkałem tam niedawno Polaka w wieku pre-kapitalistycznym, który na wieść o tym, że jestem pisarzem, a także dowiedziawszy się, że moja ostatnia książka, „Pigułka wolności”, opowiada o Facebooku, odparł zniesmaczony, z miną godną metalowego wokalisty: - O Facebooku? A co to za książka? O Tusku pan napisz książkę, to przeczytam. Napisz pan o Tusku.
Nie do końca rozumiem, o co dokładnie mu chodziło, ale przeczuwam, że domagał się ode mnie biografii wyżej wymienionego. Unikam polskiej polityki, więc pewnie takiej pozycji nie napiszę, choć należy rozumieć, że tylko ten temat może zagwarantować polskiemu autorowi pierwsze miejsce na listach bestsellerów. I obowiązkowo należy zawrzeć w takiej książce przesłanie, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej i że nic nie zmieni tego stanu rzeczy. Będzie się to-to sprzedawać jak świeże bułeczki.
Wracając zatem do tematu, przyjazdy świąteczne do ojczyzny są wielkim wyzwaniem, ponieważ wymagają aklimatyzacji nie tylko w sensie meteorologicznym. Po brutalnie tłumionych próbach wprawienia w dobry nastrój kolejnych rodaków w postaci pasażerów autobusu, kioskarzy i dziadków klozetowych, mówiących o końcu świata, człowiek zniechęca się do ludzi i przestając doceniać ich niepowtarzalność siada przed telewizorem, w którym o każdej porze dnia i nocy ci sami ludzie, co przed siedmioma laty, mówią to samo, co wtedy. Nie wiem, co wynika z ich mowy, bo zawsze po kilku sekundach przestaję ich słuchać, należy zatem mieć przekonanie, że chodzi im właśnie o to, byśmy już ich więcej nie słuchali, ponieważ nie mają nic do powiedzenia.
Smutne to wszystko, bo nigdy nie byłem i nie jestem wielbicielem tragizmu, a z czasem nawet egzystencjalizm w mojej zmęczonej głowie ustąpił miejsca trochę radośniejszym tendencjom. Zawsze jednak byłem i wciąż jestem wielkim wielbicielem Polski, która w mojej pamięci potrafiła cieszyć się z życia i nie zawsze była takim ponurakiem, jak teraz mi się zdaje. A może tylko mi się zdawało? Może już nie ma mojej Polski? Może nie było jej nigdy?
Uśmiechnijcie się w nowym roku choć raz, moje kochane polskie smutasy. Jak nic Was nie rozśmieszy, wyobraźcie sobie, że ratujecie tym uśmiechem jakiegoś bezdomnego pudelka albo dziecko w głodującym kraju trzeciego świata. Albo, że sąsiadowi zbiegnie się w praniu.
Dobranoc Państwu.
Wyjątkowo ze Złotych Tarasów w Warszawie, gościnnie Piotr Czerwiński Kropka Com