Pierwsza dama ratunkowa
Laura Bush w kilkanaście minut dowiodła, że dobry żart jest władzy wart. Pani prezydentowa, ośmieszając publicznie męża, podbiła jego notowania.
12.05.2005 | aktual.: 12.05.2005 07:45
Mały damski pistolecik wystrzelił 10 dni temu na kolacji stowarzyszenia korespondentów w Waszyngtonie. Że jest porządnie nabity, wiadomo było od dawna z sondaży - Laura Bush cieszy się akceptacją 80 procent Amerykanów, w tym ponad połowy wyborców Partii Demokratycznej. Mimo to nikt się nie spodziewał, że Pierwsza Dama może razić tak dotkliwie, a przede wszystkim, że uderzy we własnego męża. Nie zważając na słuchających dziennikarzy, przedstawiła George'a W. Busha jako wieśniaka, który chadza spać z kurami, zamiast krowy woli doić ogiera i ma kłopoty z wymową słowa „nuklearny".
Pozornie spontaniczny ambaras w waszyngtońskim Hiltonie był oczywiście starannie wyreżyserowanym (choć dobrze zagranym) przedstawieniem. Najpierw bohater wieczoru udał, że chce opowiedzieć kawał, potem jego żona odepchnęła go od mównicy i sama zaczęła błyskać dowcipem. - O tej porze to on jest już zwykle w łóżku - powiedziała pani Bush do mikrofonu. A potem zwróciła się do niego samego: - George, jeśli naprawdę chcesz rozprawić się z tyranią na świecie, nie możesz chodzić spać tak wcześnie.
Po co pani Bush upokorzyła męża? Na pewno nie po to, by odgryźć się za jakąś małżeńską sprzeczkę, tylko żeby poprawić mu notowania, które spadły ostatnio do 47 procent. Bush wygrał wybory dwa razy z rzędu między innymi dlatego, że w oczach swoich wyborców jest równiachą. Na wiecach bez przerwy nabijał się ze swojego wstrętu do wiedzy, czym zjednał sobie całe rzesze przeciętnych Amerykanów. - O, widzę tu mojego kolegę z Uniwersytetu Yale. To bardzo zdolny facet. Jeszcze na studiach napisał jedną książkę. Ja w tym czasie jedną przeczytałem - powiedział kiedyś. Podobny dowcip padł tym razem z ust jego żony: - Jako bibliotekarka przez cały dzień siedziałam w bibliotece, a jednak jakimś cudem spotkaliśmy się z George'em.
Kto się boi Laury Welch?
Pierwsza Dama poznała swojego męża w Austin, w Teksasie, ślub wzięli w roku 1977. Laura miała wtedy 31 lat, w kieszeni licencjat uniwersytetu metodystów z pedagogiki, a za sobą dziewięć lat spokojnej pracy w labiryncie półek z książkami i co najmniej jedno traumatyczne przeżycie. Zabiła kiedyś człowieka.
W 2000 roku dziennikarze wygrzebali dwie stronice raportu teksaskiej policji z 6 listopada 1963 r. Jego bohaterem była 17-letnia Laura, wówczas Welch. Dziewczyna wracała swoim chevroletem do domu, była ósma wieczorem, księżyc rzucał jasne światło na drogę. Ale do celu nie dojechała. Na skrzyżowaniu nie stanęła przed znakiem „stop" i wpadła na inny samochód. Zabiła jego kierowcę - tak się złożyło, że był nim jej znajomy Michael Douglas. Wokół sprawy narosła jedna z amerykańskich miejskich legend. Głosi ona, że Laura zamordowała chłopaka za to, że ją odrzucił.
Ta opowieść na pewno oddaje dwie prawdziwe cechy Pierwszej Damy - stanowczość i chęć działania. Laura Bush nie jest w Białym Domu żywym meblem ani dekoracyjnym elementem otoczenia prezydenta.
Sam George W. Bush wiele razy powtarzał, że konsultuje z nią wszystkie ważne decyzje. Szef jego drugiej kampanii wyborczej Ken Mehlam nazwał udział Laury Bush w wyścigu prezydenckim „nieocenionym", a magazyn „Forbes" uznał ją w ubiegłym roku za czwartą najbardziej wpływową kobietę świata - po Condoleezzie Rice, chińskiej wicepremier Wu Li i Soni Gandhi. „Nie dajcie się zwieść pozorom. 57-letnia Laura Bush rządzi twardą ręką z kuluarów Białego Domu" - napisał „Forbes".
I coś w tym jest, nawet jeśli Pierwsza Dama rzadko wychodzi ze wschodniego skrzydła rezydencji prezydenta. Laura Bush to kobieta czynu. Działa w kraju i za granicą. Z wielkim rozmachem prowadzi w USA kampanię namawiającą dzieci do czytania, agituje za zwiększeniem liczby nauczycieli, pomogła też stworzyć cykliczną imprezę - narodowe targi książki, na które raz ściągnęła nawet Ludmiłę Putin. W marcu wyskoczyła na sześć godzin do Afganistanu, by upomnieć się o prawa tamtejszych kobiet. Wcześniej wstawiała się za nimi w Radiu Wolna Europa.
Zdesperowana Laura
Wizyta Laury Bush w Afganistanie miała pewnie poprawić wizerunek USA w tym kraju. Znienawidzony wśród Arabów George W. Bush zupełnie się do tego nie nadawał. Co innego jego spokojna i wyważona żona, która na dodatek troszczy się o biednych ludzi pozbawionych dostępu do edukacji.
Ale Laurę Bush doceniają nie tylko Afgańczycy. Po 11 września pani Bush stała się rzecznikiem praw rodzin zabitych, prasa zaczęła nazywać ją ministrem współczucia. Amerykanie cenią sobie też to, że w przeciwieństwie do Hillary Clinton nie próbuje zza pleców męża reformować systemu opieki zdrowotnej, wydając państwowe pieniądze. W lutym wymieniła cały swój personel prasowy, ogłosiła własną inicjatywę na rzecz młodzieży zagrożonej przez gangi uliczne. Na jej korzyść działa również to, że pani Bush nie zamierza ubiegać się o żadne stanowisko polityczne, a w ramach oszczędności obcięła liczbę proszonych obiadów w Białym Domu.
Teraz rusza na pomoc swojemu mężowi. Zaszkodzić mu nie może, bo George W. nie będzie już stawał do wyborów, za to ona sama ma okazję, by wyraźniej zapisać się w panteonie Pierwszych Dam, na tle których cieszy się ogromną popularnością (Hillary Clinton miała 47 procent poparcia). Pierwszy strzał był znakomity. O kawałach Laury Bush napisały nie tylko amerykańskie gazety, ale też wielkie agencje prasowe, a za nimi prasa na całym świecie. Mało subtelny dowcip o tym, jak Bush doi ogiera, mógł być więc równie dobrze adresowany do rolniczej społeczności za Kaukazem.
Nie ma za to wątpliwości, do kogo był adresowany żart o tym, jak Laura Bush w samotności ogląda serial „Zdesperowane gospodynie". Oczywiście do amerykańskich gospodyń, które zaniżają ostatnio sondaże popularności George'a W. Busha, ale za to wieczorami oglądają ten sam tasiemiec. - Panie i panowie, to ja jestem zdesperowaną kobietą - rzekła Pierwsza Dama.
Po serii rubasznych dowcipów Laury, które starannie dobierał guru pisarzy politycznych przemówień Landon Parvin, nastąpią pewnie kolejne kroki. Amerykańscy dziennikarze wstrzymali oddech.
Marcin Fabjański