Paweł Lisicki: Naiwna polska dyplomacja. Erdoğan może wspierać Putina przeciw Zachodowi
Jeszcze w kwietniu, odwiedzając Ankarę, polski minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski wspominał o tym, że Polska liczy na to, że Turcja szybko stanie się członkiem Unii Europejskiej. Podobnie twierdził, że skutecznym sposobem walki z rosyjskim imperializmem ma być sojusz i współpraca z Turcją. Dziś te słowa brzmią co najmniej naiwnie. Wygląda na to, że polska dyplomacja nie miała wiedzy, w jaką stronę zmierza władza Erdoğana - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.
10.08.2016 | aktual.: 23.08.2016 17:48
Dawno już żadne spotkanie przywódców światowych nie wzbudziło takiej uwagi opinii publicznej jak rozmowy Władimira Putina i Recepa Tayyipa Erdoğana. Słusznie. Być może wspólna konferencja prasowa w Petersburgu, a także deklaracje prezydentów Rosji i Turcji pokazują, że świat znalazł się w obliczu całkowitej zmiany układu sił. Jeszcze kilka tygodni temu rzecz wydawała się nie do pomyślenia. Bo co może łączyć drugie najsilniejsze państwo Sojuszu Atlantyckiego, powołanego do obrony zachodnich wartości, demokracji i praw człowieka (to taka nieśmiała parafraza słów Baracka Obamy z jego wystąpienia podczas szczytu NATO w Warszawie), z państwem, które jest głównym zagrożeniem dla Paktu? Co oznacza to osobliwe zbliżenie i jakie wnioski powinna wyciągnąć z niego Polska?
Już w połowie XIX wieku pewien mądry brytyjski polityk zauważył, że "państwo nie ma wiecznych wrogów i wiecznych przyjaciół. Wieczne są tylko własne interesy". Mógłbym dodać od siebie, że w historii wygrywają te państwa, które to zrozumieją, te zaś, które wolą kierować się sentymentami, emocjami i słuszną retoryką, stoją z góry na straconej pozycji. Kilka tygodni temu zbliżenie Putin-Erdoğan wydawało się czystą abstrakcją. Nie sposób byłoby uwierzyć, że prezydent Turcji będzie się zwracał do rosyjskiego satrapy jako do "swojego przyjaciela" i że publicznie będzie go chwalił i wyrażał wiarę w świetlaną przyszłość sojuszu z Rosją. Wydawało się, że oba państwa skazane są na konflikt. Różniło je całkiem inne rozumienie sensu konfliktu w Syrii - Rosjanie wspierają dyktatora Baszszara al-Asada, podczas gdy Turcy go zwalczają; podobnie dzielił je konflikt interesów w Azji Centralnej i wreszcie, jak mogło się zdawać, poważne różnice ideologiczne.
Szybki telefon Putina
Ankara od dawna dążyła do zbliżenia z Unią Europejską i stanowiła mimo wszystko część świata zachodniego. Napięcie rosyjsko-tureckie stało się szczególnie widoczne po tym, jak turecki F-16 zestrzelił rosyjski odrzutowiec nad granicą syryjską. Można było sądzić, że to zdarzenie na dobre już zamrozi wzajemne stosunki. Świat miał być świadkiem narastającego starcia starego i upadającego imperium - Rosji, z jego pełnym nowych sił witalnych, regionalnym konkurentem. Jednak nieudany pucz w lipcu zmienił wszystko.
Prezydent Erdoğan zrozumiał, że chcąc rozszerzyć władzę, musi sięgnąć po środki niedemokratyczne. Masowe zatrzymania opozycji, aresztowania przeciwników politycznych, wreszcie zapewne procesy puczystów prawdziwych i rzekomych, być może zakończone w niektórych wypadkach wyrokami kary śmierci - przywódca Turcji wierzy, że tylko tak może skutecznie rządzić i tylko w ten sposób może zapewnić zwycięstwo nowej państwowej ideologii, która jest swoistą mieszanką imperialnych tradycji otomańskich i nowego islamizmu. Dlatego dość osobliwie musiały wyglądać kolejne konferencje prasowe Erdoğana tuż po puczu na tle portretu Atatürtka, założyciela świeckiej Turcji. Przypominały mi trochę osobliwe zamiłowanie chińskich komunistów-kapitalistów do portretów Mao Tse Tunga - tak jakby stara fasada musiała skrywać całkiem nową treść.
Erdoğan doskonale zrozumiał znaczenie zwłoki zachodnich przywódców z wyrażeniem mu poparcia podczas tej dramatycznej lipcowej nocy, kiedy ważyły się losy zwycięstwa nad rebeliantami. Zadzwonili dopiero, kiedy mieli pewność, że zorganizowany przez armię w imię obrony świeckiego państwa zamach stanu się nie powiódł. Trudno było nie odnieść wrażenia, że Zachód przyjąłby sukces puczystów z zadowoleniem. Erdoğan musi irytować. Szantażuje Unię groźbami wysyłania kolejnych fali imigrantów i buduje państwo coraz bardziej nasycone elementami ideologii islamskiej. Inaczej niż politycy Unii, Władimir Putin nie czekał. Zaryzykował i wygrał. Zadzwonił jako pierwszy do Erdoğana, kiedy sytuacja jeszcze nie była całkiem jasna i pokazał, że dążący do autorytarnej władzy prezydent Turcji może mieć jego poparcie.
Obu przywódcom zależy na uprawomocnieniu swej władzy i na wyjściu z izolacji. Putin potrzebuje takiego wsparcia od czasu, kiedy zdecydował się na agresję wobec Ukrainy. Wywołało to nie tylko krytykę Unii, ale także doprowadziło do nałożenia na Rosję sankcji, wreszcie do jej całkowitego niemal odizolowania. Dzięki puczowi w Turcji Putin mógł wyciągnąć pierwszy rękę do Erdoğana. Sam Erdoğan z kolei potrzebował Rosji, żeby zrównoważyć narastające napięcie w relacjach z państwami Zachodu. Im większe zbliżenie z Rosją, tym większa wartość Ankary i tym większą presję może ona wywierać na Unię i USA; im ściślejsza współpraca Rosji z Turcją, tym trudniej będzie utrzymać wobec niej sankcje.
Naiwna Polska
Taka rekonfiguracja układu sił jest poważnym kłopotem dla Polski. Wydaje się, że jak już wielokrotnie w przeszłości, Warszawa rozwojem sytuacji jest zaskoczona. Przypomnę, że jeszcze w kwietniu, odwiedzając Ankarę, polski minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski wspominał o tym, że Polska liczy na to, że Turcja szybko stanie się członkiem Unii Europejskiej. Podobnie twierdził, że skutecznym sposobem walki z rosyjskim imperializmem ma być sojusz i współpraca z Turcją. Dziś te słowa brzmią co najmniej naiwnie. Wygląda na to, że polska dyplomacja nie miała wiedzy, w jaką stronę zmierza władza Erdoğana. Co gorsze, po spotkaniu w Petersburgu widać wyraźnie, że Turcja nie tylko nie zamierza walczyć z rosyjskim zagrożeniem, ale przeciwnie, może wspierać Moskwę przeciw Zachodowi.
Im bliższa współpraca Moskwy i Ankary tym więcej znaków zapytania pojawia się też wobec spójności sojuszu atlantyckiego. Jeśli prawdziwa jest teza Antoniego Macierewicza, że Rosja stanowi największe zagrożenie dla światowego pokoju, spotkanie Putina z Erdoğanem oznaczałoby, że znacząco ono wzrosło. Choć - przyznaję, że marna to pociecha - jeśli Polska nie potrafiła przewidzieć rozwoju sytuacji w Turcji, to może też fałszywie ocenia skalę niebezpieczeństwa ze strony Moskwy.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy". Dziennikarz, publicysta, pisarz. Były redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita" oraz tygodnika "Uważam Rze".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.