Pat w wojnie z Państwem Islamskim. Dlaczego dżihadyści są dalej śmiertelnie groźni?
Sytuacja w wojnie z Państwem Islamskim w siódmym miesiącu jej trwania coraz bardziej przypomina klasyczny pat, w którym obie strony (dysponujące wyrównanym potencjałem strategicznym i operacyjnym) trzymają się nawzajem w szachu - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski. Jak to się stało, że międzynarodowa koalicja pod wodzą USA, bombardująca dżihadystów w Iraku i Syrii, nie może ich pokonać? I czy Zachód, któremu brak silnych sojuszników na lądzie, będzie musiał zmienić swoje stanowisko wobec reżimu Baszara Al-Asada?
05.03.2015 | aktual.: 05.03.2015 11:21
Wojna z Państwem Islamskim (PI) i jego samozwańczym kalifatem trwa już ponad pół roku. Kampania, podjęta w sierpniu 2014 r. przez międzynarodową "koalicję chętnych" pod przywództwem Stanów Zjednoczonych, daleka jest jednak od zakończenia. Przeciwnik - skrajnie radykalny ruch islamistyczny wyrosły na gruncie mieszanki ideologii salafizmu i wahhabizmu - wciąż "trzyma się mocno". Kalifat cały czas kontroluje ponad 30 proc. obszaru Iraku i prawie 60 proc. terytorium Syrii.
Na marginesie warto tu zauważyć, że w wojnie z kalifatem nie ma ani sztywnych linii frontu, ani jasno wyznaczonych w terenie granic między obszarami kontrolowanymi przez poszczególne strony, zwłaszcza na głębokiej prowincji, z dala od dużych ośrodków populacyjnych. Sytuacja operacyjna jest płynna i nierzadko zajęcie jednej, dwóch wsi uważa się za duży sukces. Ostatecznie jednak w tego typu konfliktach skuteczność działań militarnych zawsze mierzy się przede wszystkim liczbą wyeliminowanych wrogów - im więcej, tym lepiej.
Pomimo zahamowania pierwszego, żywiołowego impetu działań Państwa Islamskiego w Iraku latem i jesienią ub. roku oraz późniejszych medialnych i propagandowych (bo nie faktycznych) porażek sił kalifatu w irackim Sindżarze i syryjskim Kobane, islamiści z PI wciąż są siłą zdolną zaskoczyć swych rywali.
Zaledwie kilka tygodni temu boleśnie przekonali się o tym bojownicy milicji szyickich, broniący niewielkiego irackiego miasteczka Al-Baghdadija w prowincji Anbar. Nagły szturm kilkuset "żołnierzy kalifa", wspieranych przez kilkadziesiąt "technicalsów" (cywilnych samochodów terenowych wyposażonych w różne rodzaje ciężkiej broni), bojowych wozów piechoty i kilka czołgów, całkowicie zaskoczył szyitów i zmusił ich do panicznej rejterady. Na nic zdało się ściągnięte w trybie alarmowym wsparcie powietrzne sił koalicyjnych - miasto wpadło w ręce islamistów. I choć po kilkudziesięciu godzinach siły wierne Bagdadowi zdołały je w większości odbić, to wydźwięk propagandowy i medialny całego wydarzenia nie pozostawiał złudzeń: oto kalifat, po sześciu miesiącach bombardowań i kosztownych wysiłków społeczności międzynarodowej, nadal potrafi wyprowadzić skuteczny, punktowy cios, zadając straty przeciwnikom i zyskując nad nimi przewagę.
Również w Syrii Państwo Islamskie odniosło w ostatnich tygodniach szereg lokalnych sukcesów operacyjnych, m.in. w okolicach Aleppo i w północno-wschodniej prowincji Al-Hasakah, gdzie po raz kolejny ofiarą dżihadystów padli miejscowi chrześcijanie.
Jak więc po tych sześciu miesiącach wygląda sytuacja w wojnie z kalifatem? Czy jesteśmy choć trochę bliżej sukcesu, rozumianego nie tyle jako powstrzymanie tego zbrodniczego tworu, jakim jest Państwo Islamskie, ale raczej jako jego całkowita likwidacja?
"Samoograniczenia" koalicjantów
Operacja "Inherent Resolve" - bo taki kryptonim zyskała akcja sił koalicji - od samego początku prowadzona była bez specjalnego entuzjazmu jej uczestników. Skala ataków powietrznych dokonywanych przez siły sojusznicze daleka jest od poziomu, który wydaje się niezbędny dla faktycznego zadania islamistom bolesnych strat i pokonania ich.
Dopiero w bieżącym roku tempo działań sprzymierzonych nieco przyspieszyło: np. Amerykanie zużyli w styczniu tego roku aż 2308 sztuk amunicji lotniczej, co stanowi prawie połowę łącznej ilości amunicji (5886 sztuk) wykorzystanej przeciwko PI w całej pięciomiesięcznej kampanii w roku ubiegłym. Wciąż jednak jest to poziom ewidentnie niewystarczający do pokonania kalifatu.
Tym bardziej, że dowództwo koalicji aż do przesady stosuje zasadę drastycznego samoograniczenia, jeśli chodzi o dobór celów i zakres działań bojowych. Do maksimum wyśrubowano m.in. reguły zasady no collateral damages - "zero strat ubocznych" (głównie wśród ludności cywilnej). W praktyce oznacza to, że pilot sojuszniczej maszyny ma obowiązek odstąpić od kontynuowania misji, jeżeli ma nawet najmniejsze podejrzenie, że atakując dany cel związany z PI może zaszkodzić przy okazji niewinnym cywilom. Nie trzeba chyba dodawać, że formacje Państwa Islamskiego, zorientowawszy się dość szybko w takich zasadach działania sojuszników, zaczęły z premedytacją umieszczać swoje składy, arsenały, parki maszynowe i warsztaty, chałupnicze rafinerie i "koszary" w gęsto zaludnionych centrach miast, w pobliżu szkół, meczetów, szpitali, itd., itp.
Innym podobnym samoograniczeniem, przyjętym przez koalicjantów, jest aksjomat oszczędzania infrastruktury, szczególnie na zajętych przez kalifat obszarach Iraku. Z listy celów lotniczych uderzeń sprzymierzonych z reguły skreślane są więc np. węzły komunikacyjne, wiadukty czy mosty. Krok z pewnością wielce szlachetny, jeśli chodzi o dbanie o przyszłość Iraku, ale zupełnie bezsensowny (a nawet wręcz szkodliwy) z punktu widzenia militarnej efektywności działań przeciwko islamistom z kalifatu. Wszak skuteczność operacyjna i strategiczna zmotoryzowanych zagonów PI zależy właśnie od zdolności szybkiego przemieszczania się na duże odległości, a w warunkach geomorfologicznych północnego i zachodniego Iraku ilość dogodnych, utwardzonych szlaków jest ograniczona. Pozostawienie ich niemal nietkniętymi to zaproszenie do podejmowania dalszych operacji przez siły Państwa Islamskiego i znaczące ułatwienie w szybkim przerzucaniu jego oddziałów z jednego końca kalifatu na drugi.
Kto walczy na lądzie?
Te ograniczenia to jednak nic wobec najważniejszego mankamentu strategii działań koalicyjnych, jakim jest brak skutecznych militarnie i wiarygodnych politycznie sił, zdolnych do podjęcia operacji lądowych przeciwko PI. W przypadku Iraku można planować jakieś ograniczone działania ofensywne i opierać szerszą strategię militarną na odbudowywanej w przyspieszonym tempie armii rządowej, a także na paramilitarnych formacjach szyickich czy wreszcie kurdyjskich Peszmergach. Jak jednak pokazały doświadczenia ostatnich kilku miesięcy, także i te podmioty mają swe poważne ograniczenia i wady.
Irackie siły lądowe długo jeszcze nie będą istnieć jako zwarta i efektywna formacja - póki co to zaledwie zlepek kilku związków taktycznych szczebla brygadowej grupy bojowej, mozolnie odtwarzanych po sromotnych klęskach sprzed półrocza. Poziom ich wyszkolenia w większości pozostawia jeszcze wiele do życzenia, o morale korpusu oficerskiego i podoficerskiego lepiej nie wspominać.
Co gorsza, zdecydowana większość szeregowych żołnierzy to szyici i przedstawiciele irackich mniejszości (Jazydzi, chrześcijanie). Nieliczni sunnici, wciąż aktywnie (w tym także militarnie) wspierający władze w Bagdadzie i walczący przeciwko PI, wolą tworzyć odrębnie działające formacje nieregularne, głównie w postaci milicji klanowych lub paramilitarnych oddziałów powstałych na bazie dawnego "Ruchu Przebudzonych? (a.k.a. "Synów Anbaru"). Stwarza to szereg poważnych problemów w głęboko podzielonym wyznaniowo kraju.
Gdy na początku marca br. w prowincji Salah ad-Din ruszyła ofensywa bojówek szyickich, wspartych przez siły armii rządowej, mająca wyzwolić Tikrit, to miejscowi sunnici, opozycyjni wobec kalifatu, odmówili współdziałania z szyitami. Nieoficjalnie wiadomo, że chodzi o masową wręcz obecność w szeregach szyickich milicji "ochotników" z Iranu, de facto będących jednak czymś na kształt osławionych "zielonych ludzików" znanych nam z konfliktu ukraińskiego.
Potwierdzeniem tych informacji może być fakt, iż działania szyickich bojowników pod Tikritem nadzoruje osobiście sam gen. Qasem Soleimani, dowódca elitarnej irańskiej formacji Brygady Al-Qods (będącej częścią Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej). Irański supergenerał na czele irackiej ofensywy przeciwko PI - to najlepsza puenta aktualnej sytuacji strategicznej w Iraku. W takich realiach, nawet jeśli ofensywa ta odniesie sukces, to wątpliwe jest, aby lokalna ludność sunnicka szczerze powitała jako wyzwolicieli zdominowane przez szyitów (i Irańczyków) "irackie siły rządowe".
Także iraccy Kurdowie i ich "siły zbrojne" w postaci Peszmergów nie są jeszcze gotowi na podjęcie zakrojonych na szerszą skalę działań ofensywnych przeciwko Państwu Islamskiemu. Formacja ta od zawsze (czyli niemal 100 lat) miała charakter stricte defensywny, spełniając zadania obrony kurdyjskiego terytorium przed atakami najpierw Turków, później Irakijczyków i Irańczyków. Przekształcenie Peszmergów w formację o zdolnościach ofensywnych wymaga czasu oraz znacznych nakładów finansowych, materiałowych i wytężonej pracy setek instruktorów zachodnich. Dobrze widać to było podczas grudniowej ofensywy Kurdów w północnoirackim Sindżarze, gdzie sukces całej operacji był raczej efektem szczęśliwego zbiegu okoliczności i paniki w szeregach lokalnych sił kalifatu, nie zaś wysokiej efektywności operacyjnej oddziałów Peszmergów.
Co więcej, także i w przypadku operacji kurdyjskich dają o sobie znać demony waśni etnicznych i wyznaniowych, trapiące Irak. Peszmergowie, odbiwszy z rąk PI kilkadziesiąt wsi i osad zamieszkanych przez ludność arabską, mieli tam dokonywać samosądów na rzekomych kolaborantach kalifatu. Z kolei Arabowie głośno domagali się powrotu Kurdów "do ich regionu" i opuszczenia przez nich "arabskiej ziemi". Swoje trzy grosze dołożyli jeszcze szyiccy bojówkarze, którzy koło Kirkuku starli się zarówno z Peszmergami, jak i lokalnymi sunnickimi policjantami na służbie Bagdadu.
Brak sojuszników
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja strategiczna koalicji w Syrii, gdzie faktycznie brak podmiotów mogących odgrywać rolę lądowego komponentu sił sojuszniczych. Z pewnością do zadania takiego nie nadają się struktury rzekomo "umiarkowanych" sił sunnickich rebeliantów: Wolna Armia Syryjska (FSA) to dzisiaj zaledwie ok. 10-15 tys. ludzi (między bajki można włożyć jej oficjalną propagandę mówiącą o ponad 30 tys. bojowników), do tego podzielonych na kilka relatywnie niewielkich oddziałów, zmuszonych współdziałać z silniejszymi od siebie i sprawniejszymi jednostkami islamistycznych organizacji, taki jak Front Islamski, Syryjski Front Rewolucyjny czy nawet Front al-Nusrah (oficjalna ekspozytura Al-Kaidy w Syrii).
Zresztą, ogólna sytuacja strategiczna w Syrii sprawia, że antyreżimowi sunniccy rebelianci znaleźli się od jakiegoś czasu między przysłowiowym młotem a kowadłem: z jednej strony zepchnięci zostali do głębokiej defensywy przez siły wierne Baszarowi al-Asadowi, odzyskujące inicjatywę i teren, z drugiej zaś coraz mocniej naciska na nich Państwo Islamskie. Siły kalifatu walczą dzisiaj w Syrii ze wszystkimi - z lojalistami, z sunnicką opozycją i z islamistami z "konkurencyjnej" formacji związanej z Al-Kaidą. Jednak tylko siły rządowe są w stanie stawić im czoła - jak choćby w bazie sił powietrznych w Deir ez-Zor, głęboko w sercu terenów zajętych przez kalifat.
Roli sił lądowych nie mogą też pełnić syryjscy Kurdowie - nie tylko dlatego że jest ich zbyt mało i są obiektywnie słabi militarnie. Także w Syrii większość arabska (bez względu na wyznanie) nie zaakceptowałaby zbytniego wzmocnienia politycznego kurdyjskiej mniejszości.
W takiej sytuacji koalicja międzynarodowa (czytaj: Zachód) nie ma szans na znalezienie na obszarze Syrii siły zdolnej stawić czoła kalifatowi, a jednocześnie spełniającej wyśrubowane warunki brzegowe, dotyczące posiadania umiarkowanego profilu ideowego, liberalnego programu politycznego i dobrych relacji z Zachodem. Wybór, jaki w istocie mamy dziś w odniesieniu do syryjskiego frontu walki z Państwem Islamskim, to albo odejście od nierealnego już celu politycznego pt. "Syria bez Asada" (co jednak oznaczałoby dość bolesną prestiżowo konieczność zmiany całej dotychczasowej strategii i sposobu myślenia Zachodu wobec konfliktu syryjskiego), albo też pozostawienie spraw samym sobie.
Ta druga opcja, realizowana od ponad roku przez USA i Europę, już doprowadziła jednak do rozkwitu i umocnienia się kalifatu w sercu Lewantu, i rodzi poważne ryzyko jego dalszego rozwoju. Reżim syryjski jest bowiem dzisiaj - czy nam się to na Zachodzie podoba, czy nie - jedyną tamą dla Państwa Islamskiego na terenie Syrii. Jest niemal pewne, że gdyby rząd w Damaszku upadł, to opanowanie przez kalifat większości terytorium Syrii - pozbawionej już jakiejkolwiek władzy centralnej - byłoby tylko kwestią czasu. Szczęśliwie dla regionu, jak na razie się na to nie zanosi, choć beneficjentami takiego obrotu spraw, w sensie geopolitycznym, będą głównie Iran, libański Hezbollah i Rosja.
Sytuacja w wojnie z Państwem Islamskim w siódmym miesiącu jej trwania coraz bardziej przypomina zatem klasyczny pat, w którym obie strony (dysponujące wyrównanym potencjałem strategicznym i operacyjnym) trzymają się nawzajem w szachu. Międzynarodowa koalicja ma bezwzględną przewagę w powietrzu, która jednak niwelowana jest przez zbytnią zachowawczość sojuszników (podyktowaną względami politycznymi), brak realnych możliwości działania na lądzie oraz sprzyjający islamistom charakter terenu i stosowaną przez nich taktykę. Na razie żaden z przeciwników nie jest więc w stanie przechylić szali tego konfliktu na swą stronę, co sprawia, że może on trwać jeszcze bardzo długo.
Lead, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.