Olga Lipińska: robię tylko kabaret!
Ja mówię o głupocie najbardziej rzucającej się w oczy. Przede wszystkim o głupocie polityków, których oglądam w telewizji, różnych pań i panów, którzy publicznie się wypowiadają. Mówię o tym, co widzę i słyszę z oficjalnych źródeł, głównie z mediów - odpowiada "Przeglądowi" Olga Lipińska.
20.12.2004 | aktual.: 20.12.2004 13:37
W swoich programach kabaretowych kpi pani z głupoty i zadęcia, szydzi z kołtunów, ćwierćinteligentów, cwaniaków, fanatyków itd. Czy, pani zdaniem, jesteśmy szczególnie głupim, ciemnym narodem?
- Ależ skąd! Ja mówię o głupocie najbardziej rzucającej się w oczy. Przede wszystkim o głupocie polityków, których oglądam w telewizji, różnych pań i panów, którzy publicznie się wypowiadają. Mówię o tym, co widzę i słyszę z oficjalnych źródeł, głównie z mediów.
Czy głupota jest groźna?
- Może być groźna, bo niesie ze sobą nieszczęścia: frustrację, nietolerancję, bezprawie, nienawiść. Dzisiaj jadąc samochodem, usłyszałam w radiu taki komunikat: „No to Lew Rywin może się pożegnać z karierą producenta filmowego, dostał dwa lata!”. Komentarz i ton dziennikarza były obrzydliwe, pełne nienawiści do Rywina. Nie wiem, czy Rywin dał mu kiedyś w zęby, ale to wyglądało na odwet.
Tyle lat konsekwentnie wyśmiewa pani głupotę, a ona panoszy się coraz bardziej. Nie ma pani poczucia fiaska?
- Mam nie tylko poczucie fiaska, mam poczucie klęski. Zawodu, że w życiu nic nie zrobiłam. To, co latami wyśmiewałam, odradza się jak hydra. Ile razy zdawało mi się, że ucięłam jej łeb, bo coś wykpiłam, za chwilę siedem łbów wyrastało w miejscu jednego – wracał ten sam temat, ta sama sprawa. Kiedyś wydawało mi się, że pod koniec życia będę piła słodki nektar moich działań w kulturze, z satysfakcją, że coś zmieniłam. Tymczasem zamiast spodziewanego nektaru mam beczkę dziegciu.
Jednak coś udało się pani osiągnąć. Przekłuła pani niejeden balon zadęcia i dała przykład innym, jak to robić.
- Ale czy to się liczy? Zapytał mnie kiedyś młody chłopak na spotkaniu z publicznością: – Czy, pani zdaniem, zrobiła pani coś ważnego w życiu? Odpowiedziałam: – Zrobiłam jedną rzecz, którą do niedawna uważałam za swój sukces. Udało mi się zrobić wyłom w bojaźni ludzkiej. W czasach komuny ludzie bali się władzy. Poprzez mój kabaret, w którym Misiek reprezentował władzę, trochę ośmieszyłam aroganckich dygnitarzy. Okazało się, że to miało wielką wagę społeczną. Dostawałam stosy listów, ludzie pisali, że ich szef zachowuje się i mówi dokładnie „tak jak ten kretyn Misiek”.
Jednak Misiek, mimo że tępy i zarozumiały, był sympatyczny.
- Właśnie. Widzowie go polubili jak bohatera komedii, który jest od nich głupszy. A panowie dygnitarze zaczęli się wstydzić. Nawet dyrektor wydziału kultury zapytał mnie, czy Misiek to on. Zresztą władza, także dzisiejsza, cierpi na megalomanię. Wszystko bierze do siebie i dla siebie. Przeszłam niewytłumaczalne dla mnie boje o „Babę-Dziwo” Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, sztukę, którą wystawiłam w Komedii. Trudności wynikały z tego, że dygnitarka partyjna była pewna, że to o niej i ja robię jej na złość. Nawet jej nie znałam. Tak, władza wszystko bierze do siebie.
Czy z dobrym skutkiem?
- Niestety! Wydawało mi się dawniej, że przez śmiech, żart, można coś osiągnąć. Ale ośmieszyłam tamtych Miśków, a teraz mamy Gruszkę jako głównego sędziego Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. I co ja mogę już ośmieszyć?
Może duch Miśka jest nieśmiertelny? A może nasza mentalność jest skostniała?
- Kabaret z Miśkiem to był taki mały PRL. Pan Turecki kochał swój teatr, ale koks na lewo sprzedawał. Ludzie kombinowali, donosili. Przykro mi, ale nie widzę, aby coś się zmieniło w mentalności społecznej.
Przecież dzisiejszy Polak nie jest już kombinatorem.
- Jak to nie? Jest kombinatorem, tylko w innych dziedzinach. Kiedyś kombinował coś spod lady, bo żył w społeczeństwie konsumpcyjnym bez masy towarowej. Teraz kombinuje, jak się ustawić, z kim trzymać, kto będzie u władzy. Kombinują ludzie, którzy powinni mieć umysły zajęte czym innym, od pracowników Polskiej Akademii Nauk począwszy, poprzez lekarzy, nauczycieli, dziennikarzy, artystów. Całe życie publiczne jest przesycone kombinowaniem i polityką.
Wydaje mi się, że Polacy na punkcie polityki mają obsesję.
- Bo nam polityka wchodzi do domu. Politycy, którzy uchwalają jakieś bzdurne uchwały, decydują o naszym życiu, wybierają nam z kieszeni ostatnie pieniądze. Ich decyzje nas bezpośrednio dotykają. I telewizja jest przepolitykowana. Sama się łapię na tym, że moje kabarety coraz bardziej dotyczą polityki. Jestem zasmucona, że są tak bardzo aktualne, bo powinny być bardziej surrealistyczne. Jednak ludzie chcą, żeby im pokazywać polityków w jakiejkolwiek formie. Boję się odejść do czystego absurdu, bo mnie nie będą oglądać.
Z badań opinii publicznej wynika, że ludzie czują przesyt polityką.
- A z reakcji moich widzów, że trzeba pokazywać głupstwa polityków i walić na odlew. Kiedy nie walę na odlew, mają do mnie pretensję. Jeśli w programie polityki jest mało, dostaję listy: „Dlaczego pani tak zjechała z tonu?”. Albo czytam w prowincjonalnych gazetach: “Chyba pani Lipińska ma na głowie cenzurę, bo letnio mówiła o tym czy o tamtym, nie odważyła się głośno powiedzieć tego czy tamtego”.
A może nie chciała?
- Właśnie – ja nie chcę robić kabaretu politycznego! Mnie w ogóle mierzi polityka. Lubię absurdy, humor abstrakcyjny, purnonsensowy. Okazuje się, że to coraz bardziej nasza rzeczywistość.
Tak pani widzi dzisiejszą Polskę?
- Tak. Bardzo liczę na młodą generację. Jestem zadowolona, że młodzi ludzie się uczą. Martwi mnie, że ponad połowa z nich chce wyjechać z kraju, ale z drugiej strony, wcale się im nie dziwię. Kiedy się patrzy na Polskę przez pryzmat polityki i polityków, wygląda to groźnie. Natomiast kiedy się patrzy na ludzi chcących żyć w Polsce, na ludzi, którzy ruszają głową, chcą czegoś dokonać – poza szybkim zarobieniem pieniędzy – wygląda to znacznie lepiej. Z drugiej strony, jest straszna bieda. To powoduje, że ludzie są źli na siebie, sfrustrowani, zazdroszczą tym, którym jest lepiej. Bieda nigdy nie uszlachetnia charakterów. A tym bardziej wychowanków realnego socjalizmu, z wpojonym fałszywym egalitaryzmem.
Czyli wszyscy równi... w biedzie?
- To prawda, jednak wtedy bieda nie była tak upokarzająca jak dzisiaj. I każdy, kto bardzo chciał, mógł się wyrwać z dołów społecznych. W PRL, w tej „czarnej dziurze”, można było wykształcić się po kokardę. I to za darmo. Może dlatego nikt tego nie szanował, podobnie jak bezpłatnego leczenia, tanich leków, taniego dostępu do kultury. Ludzie nie bali się, że stracą pracę, że ktoś ich może wyrzucić z mieszkania, bo nie mają pieniędzy na opłacenie rachunków za prąd, telefon itd. Ja też się nigdy nie bałam o takie przyziemne sprawy, mimo że mało zarabiałam. Nie to było moją życiową misją.
A co?
- Praca i naprawianie świata. To żart, ale nie do końca. Bardzo wcześnie przyszłam do telewizji, zaraz po maturze (nie dostałam się na studia, potem jako wolny słuchacz studiowałam historię sztuki, jeszcze później reżyserię). To były początki telewizji, okres pionierski, kiedy wszyscy robili wszystko i nawzajem sobie pomagali. Polubiłam telewizję, stała się moim drugim domem. Zawsze starałam się, żeby wszystko, co robię, było perfekcyjne. Nie znoszę bylejactwa, czyli robienia czegoś „byle jak, na odwal”.
Bo nikt nie zauważy?
- Właśnie. Dokładnie te słowa słyszę od lat. – O co ci chodzi, kto zauważy taki czy inny szczegół, przesadzasz. – Ja zauważę! Ja! – krzyczę i wszystkim się przy okazji narażam. Przecież diabeł siedzi w szczegółach, prawda?
Adam Hanuszkiewicz wspominał panią jako młodą, subtelną, wręcz nieśmiałą dziewczynę. A dzisiaj ma pani opinię herod-baby, postrachu aktorów i dziennikarzy.
- Postrachu? Doprawdy? Taką opinię robią mi ludzie, z którymi nie chciałam pracować, a przez 30 lat uzbierało się ich trochę. Nie twierdzę, że jestem aniołem. Wiem, że jestem okropna – w tym sensie, że wtrącam się do wszystkiego, pilnuję kostiumów, makijażu, upieram się przy swoim. Jednak, choć może trudno w to uwierzyć, Adam Hanuszkiewicz ma rację. Byłam i jestem nieśmiała. Lata pracy w telewizji sprawiły, że porosłam kolcami. Ale tylko na zewnątrz. Wbrew różnym opiniom mam bardzo niskie poczucie własnej wartości. Mam dużo zastrzeżeń do tego, co robię. Nigdy się nie śmieję z własnych dowcipów, zawsze mi się wydaje, że można było zrobić lepszy program, że następnym razem muszę bardziej się postarać. Wynika to pewnie z tego, że moja matka chłodno mnie wychowywała. Powtarzała, że nic ze mnie nie będzie, że jestem niewiele warta – a ja bardzo to sobie brałam do serca. Byłam naiwnym dzieckiem i pozostałam naiwna. Mam zaufanie do ludzi. Nie wyznaję spiskowej teorii dziejów, nie podejrzewam, kiedy ktoś ze mną
rozmawia, że coś ukrywa albo chce załatwić jakiś interes. W moim wieku to już głupota.
A jest pani odporna na krytykę? Śmiechem i kpiną umie się pani obronić?
- Nie umiem. Kiedy cenzor wycinał mi sceny, będące sednem programu, byłam zrozpaczona. Przychodziłam do domu i płakałam. Oczywiście uśmiałam się, gdy usłyszałam, że mój żart o ruskich pierogach godzi w sojusze międzynarodowe, że kurtyna opadająca Miśkowi jest kpiną z propagandy sukcesu.
Dzisiaj wydaje się niesamowite, że najwyższe władze interesowały się tym, kto co napisał, wystawił, namalował. Że odbywały się zebrania na wysokim szczeblu, gdzie analizowano utwory artystyczne. Teraz kultura wcale polityków nie obchodzi.
- W PRL władza nie miała społecznego poparcia, toteż umizgiwała się do ludzi opiniotwórczych, wynosząc np. artystów na najwyższy szczebel drabiny społecznej. Artyści byli zamiast życia społecznego i politycznego. Szkoda, że artystów zastąpili tak marni aktorzy.
?
- Politycy. Bo teraz politycy są oczkiem uwagi, nie artyści. W jednym z moich kabaretów, na początku lat 90., zażartowałam, że Fronczewski jest sfrustrowany, bo lepsze nazwisko od niego ma Balcerowicz.
Wie pani, jak i czym rozśmieszać innych, a co śmieszy panią?
- Nic. Jestem przerażona, bo nie pamiętam, kiedy się ostatnio serdecznie śmiałam... Może z jakiegoś żartu abstrakcyjnego. Dawniej bawiły mnie dialogi, które słyszałam na ulicy, takie polish jokes: dwoje ludzi rozmawia i nie może się porozumieć w żaden sposób, ale wydaje im się, że dyskutują – a jeśli jeszcze mają pod ręką kielonek, to dyskusje są bardzo głębokie. Powstaje surrealistyczny dialog, którego by nie wymyślili ani Mrożek, ani Gałczyński, ani Gombrowicz. Cały mój kabaret jest z takich polskich dyskusji.
Ostatnio wzięła się pani ostro za środowisko mediów, zwłaszcza telewizji. Wieje grozą.
- Bo to środowisko najlepiej znam. I mam pretensję do wszystkich stacji telewizyjnych za chłam programowy i tragiczne obniżanie poziomu. Nie łudźmy się, społeczeństwo nie jest tak wykształcone, że można mu dać byle co, a ono na własną rękę się wykształci. Niski poziom tak potężnych mediów to demoralizacja. Ludzie widzą bylejakość, więc potem pracują byle jak i żyją byle jak.
A jeśli to im odpowiada?
- To trzeba sprawić, żeby przestało im odpowiadać. Człowiek przed telewizorem powinien coś przeżyć, nie tylko gapić się w ekran. A jaki on ma wybór? Daje mu się pyskówkę polityków, beznadziejne amerykańskie filmy akcji, kretyńskie teleturnieje. Przecież mamy w Polsce mądrych, zdolnych ludzi, którzy potrafią wymyślić własne programy, inteligentne teleturnieje, takie jak „Wielka Gra” – polska, mądra i edukacyjna.
Pani program jest oryginalny – i co? Chociaż ma kilkumilionową publiczność i dobre recenzje, podobno spadnie z ramówki. Nie podoba się decydentom z telewizji?
- Zawsze się nie bardzo podobał, zawsze był niesłuszny z jakąś ideologią, ale zawsze miał publiczność. Było kiedyś stowarzyszenie Grunwald, skupiające tzw. prawdziwych Polaków (ja się strasznie boję prawdziwych Polaków), które zarzucało mi, że demoralizuję polską młodzież. Wtedy też byłam niesłuszna. Teraz też nie ma aprobaty dla tego, co robię. Chcę robić dobry program telewizyjny. To wszystko.
Nie podpadła pani za to, że wali w radę nadzorczą telewizji?
- To jest jakaś ogólna rada nadzorcza w Polsce, z typowo polską dyskusją już wyżej wymienioną. Przecież ja robię tylko kabaret, ale mam ambicję nie ogłupiać P.T. publiczności.
- Ma pani czasem wrażenie, że nie przystaje do dzisiejszych czasów?
- Coraz częściej mam takie wrażenie: nie przystaję. Nie chodzi o to, że ja nie rozumiem dzisiejszego świata – ja się na niego nie zgadzam. Może to odruch obronny. Nie zgadzam się na wszechobecną głupotę, na wszechobecny nieprofesjonalizm. Także w telewizji. Mało tego, że się nie zgadzam: ja, durna, w dalszym ciągu chcę coś naprawić.
Co najbardziej panią denerwuje?
- To, że reklama dyktuje nam wykształcenie społeczeństwa. Wierzę, że taka będzie Rzeczpospolita, jakie jej młodzieży wychowanie, dlatego jestem przekonana, że sprawa edukacji jest sprawą najważniejszą dla nas w tej chwili. Jak słyszę, że na oświatę, naukę, kulturę jest okrojony budżet, opadają mi ręce. Ja nie jestem społecznicą, nie działam w żadnych społecznych kółkach – po prostu zależy mi na przyszłości mojego kraju i narodu.
A czego się pani boi?
- Paru rzeczy. W laudacji przy nagrodzie „Przeglądu” napisano, że ja nikogo i niczego nie boję. To nieprawda. Boję się nacjonalizmu, fanatyzmu, nietolerancji i nienawiści. Boję się także ludzi obojętnych. Pamiętam, kiedy jako młoda dziewczyna przyszłam pierwszy raz do STS-u – było to na początku lat 60. – młodziutki Andrzej Jarecki, bardzo przejęty, mówił ze sceny tekst Brunona Jasińskiego: „Nie obawiajcie się wrogów / Wrogowie mogą was tylko zabić. / Nie obawiajcie się przyjaciół / Przyjaciele mogą was tylko zdradzić. / Obawiajcie się ludzi obojętnych / Bo to za ich milczącą zgodą istnieje zbrodnia i zdrada”. Bardzo przeżyłam te słowa. Poraziły mnie. Może wtedy postanowiłam osobiście, własnoręcznie, z determinacją naprawiać świat. Dlatego bardzo mnie ucieszyło uzasadnienie mojej nagrody. Dostałam ją, cytuję: „Za ratowanie Polaków przed grzechem niemyślenia”. Dziękuję.
Z Olgą Lipińską, laureatką nagrody „Przeglądu” - Busoli, rozmawiała Ewa Likowska