"Obraz więcej podobny do lalki porcelanowej niż do żyjącej istoty"© Archiwum prywatne Agnieszki i Jacka

"Obraz więcej podobny do lalki porcelanowej niż do żyjącej istoty"

Aneta Wawrzyńczak

Jest tu wuj, którego ukochana ugodziła nożem w serce i brat babki, który też zginął przez dziewczynę. Drugiego wuja nie ma. Na ślubnym zdjęciu do jego żony przytula się jakiś obcy facet - to retuszer w twórczym uniesieniu dokleił cudzą twarz. W Photoshopie da się to poprawić, ale nie w monidle. Gwiazdy Instagrama by zapłakały.

Pamiętam każdy detal, wystarczy, że o nim pomyślę i mam je pod powiekami. Także to, jak przyciągało mnie do pokoju dziadka. Lubiłam tam przesiadywać, żeby wpatrywać się w ten obrazek, niby czarno-biały, niby kolorowy.

To był stylizowany portret ślubny, wiele lat później dowiedziałam się, że najprawdopodobniej dziadkowie nie pozowali do zdjęcia razem, być może zamówili je wiele lat po ślubie, a fachowo nazywało się to monidłem i było bardzo popularne, zwłaszcza na wsi, zwłaszcza za komuny.

Wtedy, ćwierć wieku temu, wiedziałam tylko, że młody dziadek i młoda babcia nie mieszczą mi się w głowie.

Portret przypomina mi się po latach. Dzwonię do mamy.

– Gdzie jest monidło babci i dziadka?

– Co gdzie jest?

– Ten obraz ślubny, co wisiał u dziadziusia w pokoju, naprzeciwko okna.

– Aaa… Nie wiem, chyba gdzieś się zawieruszył.

– Może w piwnicy?

– W piwnicy na pewno nie, wujek robił porządek. Chyba się stłukł.

Szukam czegoś w zastępstwie, wklepuję "monidło" w wyszukiwarce na Allegro. Jest kilka aktualnych ofert, wybieram czarno-białe zdjęcie, bez podkolorowania (to rzadkość). Ma format dużej kartki, oprawione jest w świeżo odnowioną złotym sprajem ramkę.

Na zdjęciu ona nosi białą bluzkę i ciemny żakiet, przed sobą trzyma bukiet kwiatów, on jest w wojskowym mundurze, brak dystynkcji wskazuje, że (przynajmniej wtedy) był szeregowcem.

Uśmiechają się tak, jakby nie mogli się zdecydować, czy chcą wyglądać luźno, czy dostojnie.

Wysyłam wiadomość do sprzedawczyni, chcę kupić obrazek, ale i dowiedzieć się czegoś o sfotografowanych osobach. Kim byli, co przeżyli, czy ktoś o nich pamięta.

Pani Agnieszka odpisuje: "Monidło dostałam ponad pół roku temu od pewnego starszego pana z mojej miejscowości. (…) Na obrazku są, według tego, co mówił, jego nieżyjący teściowie, do których miał jakiś żal z przeszłości".

1.

Spotykamy się kilka dni później w Sędziszowie (woj. świętokrzyskie). Agnieszka i Jacek, matka i syn, pokazują swoją kolekcję. Najpierw rodzinne portrety, wiszą na ścianie, jeździli po nie do krewnych we Wrocieryżu, Nowej Wsi, Szczekocinach, właściwie same okolice Jędrzejowa. Tylko po jeden obraz wybrali się aż do Sosnowca.

To raczej pasja Jacka, matka macha ręką. – Ja na niektóre patrzeć nie mogę, najchętniej bym je owinęła w papier i gdzieś schowała – mówi. Syn na to: – Ja to chcę trzymać jako pamiątkę.

Jacek z monidłem swoich pradziadków
Jacek z monidłem swoich pradziadków© Archiwum prywatne Agnieszki i Jacka

Monidłami zainteresował się pięć lat temu, zobaczył portret na ścianie u wujka, spodobał mu się, z własnym aparatem jeździł po rodzinie, dopytywał: macie jakieś zdjęcia? Jak mu któreś pasowało, robił zdjęcie, obrabiał w komputerze, drukował u fotografów, oprawiał w ramy, wieszał.

Najstarsze jest na dykcie, najmocniej podniszczone. Było u babci w kuchni letniej, Jacek pamiętał je z wczesnego dzieciństwa. Później był drobny remont, po malowaniu ścian zniknęło.

Jacek wiercił dziurę w brzuchu, babcia machnęła ręką: "chyba spalone".

– Ale jak sprzątała na strychu, to jednak je znalazła. Zachowała, bo pamiętała, że pytałem – opowiada Jacek. Dalej mówi Agnieszka: – Jak się dowiedział, spać nie mógł, taki był podekscytowany, zaraz następnego dnia pojechał.

I dobrze, że tak prędko, kto wie, jakich jeszcze zniszczeń dokonałaby babcia. Chciała dobrze, więc zdjęła ramę, poobklejała taśmą, więcej z tego wyszło szkody, niż pożytku, bo teraz nie można monidła wyciągnąć zza szybki, kruszy się, rozsypałoby się w palcach jak starożytny papirus.

Wtedy jakoś też w rodzinie zrobiło się poruszenie, wcześniej nikt na monidła nie zwracał uwagi, leżały zakurzone w piwnicach, wisiały oblepione pajęczynami na strychach. – Starsi jeszcze przechowują, ale wnuki, prawnuki wyrzucają. Co ich to interesuje, jak nawet nie znali tych ludzi – zauważa Agnieszka.

W efekcie kilku lat zbierania na ścianie w pokoju Jacka zastygła spora rodzina.

Jest ciotka, siostra ojca pani Agnieszki. Z mężem, który już nie żyje. Są i rodzice Agnieszki, tylko trochę "oszukani".

– Swojego monidła nigdy nie mieli, dopiero jak umarli, wybraliśmy ich zdjęcia, najpierw Jacek sam je powiększył i pracował nad nimi, ale nie wszystko dało się zrobić. To wysłaliśmy do pani grafik, obrobiła je tak, żeby wyglądało jak monidło – opowiada. – Może jak się zestarzeje, to się zrobi bardziej podobne.

W kolekcji są również jej dziadkowie z obu stron. I chłopak, brat babci, który zginął niedługo po zrobieniu zdjęcia (w latach 50.). – Został pobity o dziewczynę na zabawie w remizie, zmarł z powodu obrażeń wewnętrznych – wyjaśnia pani Agnieszka, gdy Jacek pokazuje kolejne monidła, już pojedyncze portrety.

Takie też się robiło, na przykład żeby posłać do UNRA, powstałej pod koniec 1943 roku Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy.

– Jak była biedna rodzina, to mogła wysłać zdjęcia dzieci z prośbą o pomoc i dostać jakąś paczkę – mówi pani Agnieszka, a Jacek dodaje: – Babcia miała na przykład trojaczki, przez trzy dni z nimi chodziła na piechotę do fotografa, z każdym z osobna.

Monidło pradziadków Jacka
Monidło pradziadków Jacka© Archiwum prywatne Agnieszki i Jacka

W teczce z rodzinnymi monidłami spoczywa też dwóch wujów, jeden pracował w rzeźni, zginął młodo, miał dziewczynę, rodzice nie pozwolili mu się z nią żenić. Spotkali się ostatni raz na moście, przytuliła się do niego, ponoć powiedziała: "ja cię nie mogę mieć, to nikt nie będzie miał", wsadziła mu nóż między żebra. Jego brat nigdy się nie ożenił, mówi do dzisiaj: "ja wiem, jak się z babami wychodzi, nie chcę żadnej".

Z tego, co im wiadomo, zdarzały się też wpadki. – U rodziców dalszej ciotki pomylono zdjęcia, zamiast ojca domalowali matce obcego mężczyznę – opowiada Agnieszka. Tego monidła akurat nie odzyskali, wuj je spalił, gdy kuzyn o nie poprosił; całe życie kierował się moralnością psa ogrodnika. – A z tą pomyłką co? Były jakieś poprawki, reklamacje? – dopytuję. – Nie, tak już zostało.

W rodzinnej galerii jest również miejsce dla ciotki, która odchowała swojego siostrzeńca. To było tak: w ostatnich dniach wojny jej siostra siedziała w domu z synem, karmiła go piersią, wpadła bomba. Ją zabiło na miejscu, jego odłamek ranił w oko. Żył z tym 70 lat, dowiedział się dopiero, jak poszedł zoperować zaćmę – wyjaśnia Agnieszka. Nie miał innych uszczerbków? – Nie… Chyba że podłość do ludzi.

Poza rodzinnymi, Agnieszka i Jacek gromadzą też obce monidła. Ludzie nieraz kupują stare chałupy, wszystko wyrzucają i palą. Chcą szybko pozbyć się resztek cudzej obecności.

– Lubimy zbierać starocie, więc gdy dajemy ogłoszenie i ktoś się zgłasza, rozglądamy się przy okazji. I nieraz właśnie monidło leży na stercie albo wisi w kącie na ścianie – opowiada Jacek.

Zawsze pytają: potrzebne to wam? Zawsze słyszą: chcecie, to weźcie.

– Czasem przyda się ramka, czasem da się ocalić monidło, czasem coś się sprzeda. To, co zebraliśmy, było zazwyczaj naszykowane do palenia, niektóre nawet są trochę osmalone, bo już przy piecu leżały – mówi pani Agnieszka. – Ludzie chętnie dawali, właściwie żadnego nie kupiliśmy.

Stąd w ich kolekcji pełno zupełnie anonimowych postaci, monidła na odwrocie podpisane są, jeśli już, to numerem, pod którym miał zanotowane uwagi i adresy akwizytor zbierający zamówienia. Żadnych nazwisk, miejscowości, dat, nawet danych retuszera. U nich na odwrocie tylko jednego obrazka jest wypłowiała adnotacja: "suknia niebieska, włosy poprawić".

Gdy rozmawiamy, wspominam, że przed przyjazdem koleżanka zapytała mnie pół-żartem: "a ty nie boisz się tak obcych ludzi, pewnie nieżyjących, trzymać na ścianie?".

– U nas właśnie oprócz jednej cioci i wuja, wszyscy zmarli. Dlatego mówię, że lepiej to schować – przytakuje pani Agnieszka. Z drugiej strony jednak głośno myśli: – Przecież jak się komuś nie zrobiło żadnej krzywdy, to po co miałby straszyć?

2.

Monidło, które właśnie kupiłam, należało wcześniej do Jana Kulińskiego. Idę do niego przez całe miasteczko - osiedle małych bloków, kościół, "Biedronkę". Na jego posesji panuje rozgardiasz, piętrzą się sterty gałęzi i żelastwa.

W domku pomiędzy dwiema sosnami mieszka pan Jan. Ma prawie 70 lat, urodził się w Jędrzejowie, wychował tu, w Sędziszowie. Tu jest jego miejsce, tu mu najlepiej. Całe życie pracował w Straży Pożarnej, amatorsko rzeźbił w drewnie, sam się wyuczył, jak mówi: jest talent samorodny.

Od dziecka miał w tym kierunku zainteresowanie, akurat tak się zdarzyło, że po służbie wojskowej ("dwa lata bez dziesięciu dni") zagadnął go brat, misjonarz, może by przyozdobił ołtarz w Olsztynie?

– Z półtora miesiąca mi z tym zeszło, sam wymyśliłem, co tam zrobić – wyjaśnia.

Jego dzieła, głównie w drewnie, do dzisiaj są w kościołach w Moszczenicy pod Starym Sączem, u sióstr klarysek w Kętach, a nawet w Niemczech, we Francji i w Budapeszcie.

– O, a tu jest Maryja Śliczna Róża, tylko jeszcze różyczki brakuje – opowiada, pokazując kolejne zdjęcia.

Siedzimy na ławce, podchodzą po kolei: kotka Kicia, stadko kur, trzy kozy. Najmniejsza łasi się do pana Jana.

– Wykarmiłem ją sam, butelką ze smoczkiem, bo matka jej nie chciała. Tak jak matka nie chciała mojej Ali.

Tak zaczyna się jego opowieść, od końca. Jego żona Ala odeszła 5 lipca, prawie sześć lat temu.

– Sześćdziesiąt lat skończyła i umarła. Bardzo była schorowana, miała ze dwadzieścia chorób, na samym sercu ze cztery, wszystkie możliwe.

– To były wady wrodzone czy nabyte?

– A ja wiem…

Zaprawiła się na pewno, jak pracowała przy centrali nasiennej. – Ja byłem w wojsku, ona została sama z dzieckiem, nie miała środków do życia. Cerowała worki po ziemniakach, po zbożu, wycerowała ich z pięć tysięcy. Cały czas siedziało się na dworze, zaziębiła się, to na pewno ją dodatkowo zniszczyło.

Bo proces niszczenia zaczął się wcześniej. – Moja teściowa, ta ze zdjęcia, to była zimna matka, nie umiała dbać o dzieci. Nie gotowała zdrowej żywności, wszystko robiła na konserwach, wtedy to była nowoczesność, a ona właśnie chciała być nowoczesna – opowiada.

– Na przykład: zaniosłem koguta – ona nie będzie skubać! Zrobiłem rosół sam, na drugi raz przyniosłem też warzywa, selery, pory, marchewkę, no wszystko. A ona śmieje się: Maryś, patrz! Jaki kucharz egzotyczny, ile zielonego napchał!

Maryś to był Marian, mąż, ten ze zdjęcia. A ona była Iruchna, czyli Irena.

Poznali się w Inowrocławiu na początku lat pięćdziesiątych. On służył w tamtejszej jednostce, ona była maszynistką w prokuraturze, spisywała zeznania akowców, "co ich łapali".

Pobrali się dość szybko, dość szybko pojawiły się córki. Najpierw Ala, później Hanka.

– Jedna po drugiej się urodziły, jak króliki – mówi pan Jan. – I tamtą sobie umiłowała teściowa, a moją Alę to tak… no, pokrzywdzona była przez to przez całe życie. Za wszystko dostawała wciry, mało miała miłości.

Pan Jan mówi o teściowej: krnąbrna była, przekorna. – Skorpion przecież! Skorpiona nie drażnij, bo gryzie – grozi palcem.

– A teść? – pytam.

Teść był miły i pogodny, tak zapamiętał go pan Jan. – Miał sporo ziemi. Któregoś dnia przychodzi do mnie i pyta, czy chcę pół hektara. Daleko stąd, za wsią, na górze. Mówię: po co mi to? "No, będziesz miał. Konia masz". A ja mu na to: ty byś tak chciał? Pięć kilometrów wóz ciągnąć i jeszcze później orać pół hektara? Daj mi spokój, żadnej ziemi nie potrzebuję, mam swoje – opowiada. – No i wszystko drugiej córce odpisali, Ala nie dostała nic, nawet za paznokieć.

Poza tym Maryś był raczej bezbarwny. – Ona nim rządziła, nigdy swojego zdania nie mógł mieć.

Sami z Alą doczekali się sześciorga dzieci. Pobrali się we wrześniu, w listopadzie urodził się pierwszy syn, a ostatnia córka przyszła na świat niepełnosprawna.

– To była ciąża bliźniacza, bliźniaki dwujajowe, ale jedno dziecko umarło w trzecim miesiącu. Nie usunęli go, razem z córką było do końca, żona jeździła na dotlenienie płodu dwa razy w miesiącu do Jędrzejowa. Przez pępowinę wpuszczali tlen mojej Kasi. Jedna pani ginekolog tak się zawzięła, że naprawdę ją uratowała.

Pan Jan opowiada dalej, poród był bardzo ciężki, Ali kazano rodzić siłami natury. Ciąża była przenoszona, Kasia urodziła się granatowa.

– Brat mój posprowadzał odżywki z Holandii, dziecko było naprawdę pilnowane, dostawało mąkę kukurydzianą, sojową, wszystko. Ona była tak odżywiona! No i co z tego, jak się okazało później, że po pierwszej szczepionce na Heinego-Medina zaczęła jej się pocić główka? Co się ją położyło, to zaraz zostawało na poduszce mokre kółko, taka aureola.

Po drugiej dawce, wedle opowieści pana Jana, Kasia dostała drgawek, straciła przytomność. – Lekarka nie chciała jej puścić, trzy dni o nią walczyliśmy. Jak w końcu się udało, jechaliśmy za erką do Warszawy, słyszeliśmy, jak ordynator tam w szpitalu wrzeszczał przez telefon: "co mi tu pani trupy wysyła!".

Skutkiem ratowania Kasi elektrowstrząsami pojawiła się u niej padaczka.

– Miała tak silne ataki, po pięć minut, charczała, dusiła się. Tak nią rzucało, żona sobie włosy z głowy rwała… Kobieto, co ja przeszedłem w życiu… Nie życzę nikomu.

3.

Z okazji wernisażu wystawy "Monidło – wstępna próba rehabilitacji" (Lublin 2011), pasjonaci monideł Andrzej Różycki i Leszek Piątkowski oszacowali, że za komuny mogło ich powstać nawet pięć milionów.

Na potęgę zamawiali je chłopi i mieszkańcy prowincji, stały się "stałym elementem wyposażenia prowincjonalnych wnętrz, obok makatki z jeleniem, pudełka na telewizor i kryształowych wazonów na meblościance", jak stwierdza w artykule "Omamieni monidłem" Agata Dymała.

Dalej wyjaśnia m.in., że monidło "umieszczane było na honorowym miejscu, na ścianie salonu czy białej izby, obok obrazków świętych", czym "podkreślało rangę portretowanych, usankcjonowaną zawarciem małżeństwa, przyjęciem chrztu czy pierwszej komunii".

Monidłami zainteresowała się jako jedna z niewielu. Gdy skończyła się era ich świetności (l. 50 i 60.), z symbolu prestiżu stały się synonimem kiczu, tuż po transformacji zostały odesłane do lamusa. A badacze nie garną się do wyciągnięcia ich stamtąd.

"Przemilczano i zignorowano istnienie portretów ślubnych i rodzinnych o charakterze monidła, funkcjonujących w nieomal każdym domu na prowincji. Muzea etnograficzne, skanseny nie eksponują takowych obrazów fotograficznych. Sprawa wydaje mi się wręcz skandaliczna. Jest to swoiste cenzurowanie estetyki ludzi prostych, mieszkańców wsi", zauważył Andrzej Różycki w broszurze do wystawy z 2011 roku.

Na tapet monidła wzięła także Katarzyna Szwiec, krakowska fotograf. W 2013 roku odnalazła kilka wspomnień (na nieistniejącym już blogu).

"Jako mały chłopiec znałem producenta monideł i chodziłem do jego pracowni patrzeć z fascynacją, jak ze zdjęć legitymacyjnych (zdobywanych przez domokrążców) i szablonu z garniturem i suknią ślubną wyczarowuje obrazy".

"Portret ślubny moich dziadków. Myślałem, że to był piękny ślub podczas rejsu. Dziadek był radio-oficerem. Okazało się, że passe-partout zakupił w Egipcie. Zdjęcie wykonał szczeciński fotograf. Sztukę retuszu musiał mieć opanowaną do perfekcji".

Sama Szwiec pyta: "Czym zatem dla społeczeństwa było monidło? Przedmiotem z przekłamanym ludzkim wizerunkiem czy portretem, który odzwierciedlał ludzkie pragnienie o sobie idealnym? Dlaczego ludzie idealizowali w monidłach swoje wizerunki?".

I odpowiada: "Monidła rzeczywiście mogły monić, ale jedynie na mocy pewnej społecznej umowy, ogólnego przyzwolenia. Mamy w ich przypadku do czynienia z kłamstwem, którego ludzie potrzebują, ponieważ jest dla nich przyjemne".

W artykule "Koniec ery retuszera?" fotografka pisze jeszcze: "Można przypuszczać, że autorzy pierwszych monideł inspirowali się technikami służącymi do produkcji fotografii nagrobnych. (…) W doborze barw można także dostrzec wpływ ludowej stylistyki, z charakterystyczną dla niej pstrokatością. W ten sposób unikano wszechobecnej szarości".

Rober Łęski z kolei w tekście "Saga polskich Greenów": "Trzeba mieć obraz. Wprawdzie jest to pseudoobraz, z olejnym, choćby kiczowatym, niewiele mający wspólnego, ale już stawia wyżej w oczach sąsiadów. Przenosi, w mniemaniu posiadaczy, na następny stopień w hierarchii społecznej. Rzecz to psychologicznie zrozumiała, a socjologicznie wytłumaczalna".

Szczególną popularnością monidła cieszyły się w latach 50. i 60., od wsi do wsi krążyli akwizytorzy, zbierali zdjęcia (często sprzed lat, z legitymacji, świadectw, prawa jazdy) i stosowną sumę, a za parę tygodni, czasem miesięcy odsyłali gotową pracę.

Retuszerzy pracowali na fotografiach według sprawdzonych metod. Te już w 1927 roku ujawnił Leon Petryk w broszurze "Retusz negatywów portretowych. Z jedną tablicą i 13 rysunkami w tekście":

"Portret sporządzony sposobem fotograficznym, mimo wszelkich ulepszeń, jakiemi dzisiejsza fotografja rozporządza nigdy nie wypadnie tak doskonale, aby przeprowadzenie większych czy mniejszych poprawek było zbytecznem.

Twarze ułomne, krzywe i nienormalne zdejmuje się zawsze tak, aby ułamności nie były wystawiane na pierwszy plan, lecz zawsze w cieniu, gdzie wydatność ich jest mniejsza. (Zez oka, oko szklane, blizny it.p.).

Negatywy wywołuje się lekko, najlepiej w płynach rozcieńczonych. Płucze się krótko (około godzinę), w często zmienianej wodzie i suszy się w miejscu suchem, przewiewnem i wolnem od kurzu".

Z poradnika Petryka dowiadujemy się również, że do wykonania retuszu, prócz ołówków, farb i innych przyborów, potrzebny był przyrząd zwany pultem. "Pult powinien stać pewnie oparty na silnych podpórkach, aby ręka retuszera miała pewne oparcie. (…) Podczas pracy pult osłaniamy ciemną materią". Wtedy można przejść do retuszu.

A ten "uskuteczniamy lekko, powoli i z wielką cierpliwością", zaś "sposób, w jaki wykonujemy retusz (punkciki, półkola, kreski), nazywamy manierą retuszerską". Tej "naśladować nie można, powstaje ona sama, mimo naszej woli, od ruchów naszej ręki". Czujnym trzeba być szczególnie w kwestii zmarszczek: "u kobiet silnie złagodzić, u mężczyzn lekko, u starców zaś pozostawić widoczne".

I bodaj najważniejsze: uważać na przeretuszowanie. "Taki negatyw przedstawia nam obraz więcej podobny do lalki porcelanowej niż do żyjącej istoty".

4.

Jan Kuliński miał swoje i Ali monidło, ale gdzieś się zawieruszyło. Dzieciakom też porobili, "malowane portreciki, piękne były". Ale długo toto nie przetrwało. – Jak się wzięły za robienie fikołków na tapczanie, wszystkie się potłukły, nasze ślubne też – opowiada.

– Może trzeba było zmienić szybkę, w inną ramkę oprawić? – mówię.

– A kto wtedy miał głowę, żeby za tym chodzić?

Ten jeden portret, który ocalał, to właśnie teściowie, wisieli sobie gdzieś w kącie. Pan Jan pytał dzieci, w końcu są z nimi spokrewnione, dla niego to "żadna rodzina". Wzruszały ramionami. – To jak one nie chciały, mówię: na co mi to? Przyszła pani Agnieszka z synem, poszperali, mówię: bierzcie. Ucieszyli się.

Swoje monidło z Alą po stłuczeniu szybki ściągnęli ze ściany, było przekładane z miejsca na miejsce, gdzieś się w papierach zawieruszyło albo całkiem zniszczało. – Pewnie, że szkoda. Może by spróbować to odtworzyć? Oryginały zdjęć gdzieś jeszcze chyba mam…

Pan Jan pamięta, że zamówili je ze dwa lata po ślubie. Chodził gość po domach, wziął zdjęcie jego, wziął zdjęcie żony, wziął 150 złotych. – Ile to wtedy było? Tydzień można było z rodziną przeżyć.

Teraz żyje sam, z emerytury, od paru lat nie rzeźbi. Stracił czucie w palcach, sztywne się porobiły, trudno utrzymać szklankę. – Może chandra mnie jakaś dopadła? Może to idzie od kręgosłupa? Mam uszkodzony, lekarze mówią, że w każdej chwili może się złamać. Stawy mam zwyrodniałe, całkiem poniszczone – wylicza.

Poza tym nie narzeka, tylko czasem i to przez chwilę doskwiera mu samotność. Dzieci mieszkają tuż obok, rzadko zaglądają. – Żyją swoim życiem, ja swoim. Mnie nie jest z tego powodu smutno, taką mam naturę. Jakby to pani powiedzieć… mam rozwinięty instynkt samozachowawczy. Zawsze sobie znajdę jakieś zajęcie – wyjaśnia pan Jan. – A tak poza tym jestem samotnik z natury. Lubię być z ludźmi, ale nie lubię, żeby wchodzili w moje życie. Jak chyba każdy zresztą.

– Dlatego chciał pan wyrzucić to monidło? – pytam.

– Ja z tych ludzi nie miałem pożytku, żadnego. Po prostu jak obcy. Nic nigdy nie pomogli. Nie mam miejsca w sercu moim dla nich – odpowiada.

Mimo wszystko u kresu życia teściowa sprowadziła się do nich (teść zmarł kilkanaście lat wcześniej, też "był bardzo schorowany", a do końca "bardzo lubił palić papierosy"). – Nic nie spokorniała, do Ali na pewno nie.

Pan Jan z trzech lat pod wspólnym dachem pamięta wieczne wypominki o zaszłe sprawy. – Teściowa wszystko przeinaczała, a Ala ciągle się denerwowała, bo mówiła nieprawdę – wspomina.

Na krótko przed śmiercią Irenie się jednak odmieniło. Nie na tyle, żeby ukochać starszą córkę, ale na tyle, by dostrzec, że to młodsza jej właściwie całe życie załaziła jej za skórę. – Siostra Ali nawet na stare lata ciągnęła od niej pieniądze, jedna po drugiej pożyczki brała na matkę, teściowa musiała z cienkiej emerytury to spłacać. Dopiero na koniec powiedziała: dość – opowiada pan Jan.

Ale na tym nie miało się skończyć. – Chciała się jeszcze jakoś zemścić, różne rzeczy mówiła, co trzeba jej zrobić, jak ją urządzić – mówi pan Jan. – Ale ja jej na to: odpuść. Przecież Pan Jezus nie po to na krzyżu umarł, żeby ludzie do piekła szli.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (105)