No to do zobaczenia, tato
– Mimo tylu lat jego śmierć nadal boli. Mam do siebie żal, że nie spędziliśmy ze sobą więcej czasu. Dziś mówię mu nad grobem, jak był dla mnie ważny – opowiada Jacek Pawlaczyk, syn kapitana Zygmunta Pawlaczyka.
To była największa katastrofa lotnicza w Polsce. 9 maja 1987 roku o godzinie 11:12 lecący do Nowego Jorku samolot Ił-62 M "Tadeusz Kościuszko" ściął pierwsze drzewa w Lesie Kabackim, a chwilę później uderzył o ziemię. Zginęły 183 osoby. Kapitan Zygmunt Pawlaczyk, który pilotował samolot, miał tego dnia nie siadać za sterem.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Minęło 35 lat. Jeszcze boli?
Jacek Pawlaczyk, syn kapitana "Kościuszki", Zygmunta Pawlaczyka: Tak, bardzo. W pierwszych tygodniach o katastrofie piszą wszystkie media, ludzie spekulują. Potem zapada cisza, a ból zostaje. Do dziś nie potrafię pogodzić się ze śmiercią ojca.
Długo nie zdawałem sobie sprawy, jak ważni byli dla mnie rodzice. Kiedy dorastamy, coraz rzadziej ich widujemy, ale mamy świadomość, że gdzieś są. A moich już nie ma. Gdy w 2002 roku odeszła mama, poczułem, jakbym został sam na świecie. W pierwszych latach po tragedii nie przyznawałem się podczas obchodów, że jestem synem kapitana Pawlaczyka.
Dlaczego?
Bo rodziny ofiar płakały. "Po co lecieli do Warszawy?", "Dlaczego nie lądowali gdzie indziej?". Tak jakby mój tata był odpowiedzialny za śmierć ich bliskich. Zresztą w różnych artykułach prasowych też sugerowano, że załoga mogła zrobić więcej. Bolało. Stałem tam i milczałem. Nie czułem się na siłach, by tłumaczyć, że to przecież nie tak.
Poza tym widziałem cierpienie innych. Ich łzy. Matka jednej z ofiar codziennie, aż do śmierci, przesiadywała nad grobem córki. Niektóre rany nigdy się nie goją. Mam wrażenie, że dosłownie wczoraj patrzyłem na tatę, tak jak teraz na pana. A ostatni dzień jego życia pamiętam jak dziś.
Opowie pan?
Tata był jeszcze na urlopie. Dostał z LOT-u telefon, że inny pilot nie może lecieć do Nowego Jorku. Zgodził się go zastąpić. Zbudziliśmy się wcześnie rano. Był piękny słoneczny dzień.
Mieliśmy zwyczaj, że przed dłuższymi rejsami odwożę tatę na lotnisko. Wsiedliśmy do naszego malucha o kolorze jasnego orzecha. Torba nie mieściła się do bagażnika, wrzuciliśmy ją na tylne siedzenie.
To była sobota, więc nie musieliśmy się martwić korkami. Spokojna trasa z Żoliborza na Okęcie. Najpierw Okopowa, potem Towarową, przez Plac Zawiszy, dalej Żwirki i Wigury. No i port lotniczy. Tata mnie zaskoczył. Nigdy nie wybiegał w dalszą przyszłość, bo to nie był odpowiedni moment. Tym razem co chwilę rzucał: "pamiętaj o…", "nie zapomnij, żeby…".
- Tato, czemu ty mi to wszystko mówisz? Jak wrócisz, pogadamy.
Umówiliśmy się, że po niego przyjadę. Wyszedł z samochodu w swoim ciemnogranatowym mundurze i płaszczu (niewiele się zmieniły na przestrzeni lat). Odwrócił się i mi pomachał.
- No to do zobaczenia za kilka dni, tato!
Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni.
Co działo się później?
Wróciłem do domu, zjadłem śniadanie. Usiedliśmy z żoną w salonie przed telewizorem. Nagle telefon od wujka:
- Jest Zenek w domu?
- Nie.
- Oj, to niedobrze. Jakiś wypadek lotniczy był.
- Spokojnie, to nie może być ojciec.
Chwilę później poczułem jednak niepokój. Zadzwoniłem do LOT-u do koordynacji załóg. Nikt nie odbierał. W którymś momencie przekierowało mnie na inną wewnętrzną linię. Usłyszałem rozmowę dwóch pilotów.
- Rozbił się samolot lecący do Nowego Jorku. Wszyscy zginęli.
Do dziś nie wiem, kto to był. Powoli odłożyłem słuchawkę. Odwróciłem się do żony.
- Wiesz… ojciec nie żyje.
Szok. Łzy. Niedowierzanie. Po pół godziny zadzwonili z LOT-u z oficjalną informacją. "Chciałbym pana zawiadomić, że doszło do wypadku lotniczego. Kapitan Zygmunt Pawlaczyk zginął. Bardzo mi przykro". Zadzwoniłem do wujka i cioci. Z mamą nie miałem kontaktu, to nie była era telefonów komórkowych. Wracała autokarem z wycieczki do Rzymu.
Jak się dowiedziała?
Usłyszała w drodze o katastrofie, ale założyła, że skoro tata ma urlop, nic mu się nie stało. A potem zobaczyła na dworcu wujka i ciocię ze spuchniętymi oczami i już wiedziała. W domu był jeden wielki płacz. Mama powtarzała: "jak on mógł mi to zrobić?". Wcześniej nie miała łatwo ze względu na pracę taty.
Co to znaczy?
Ciągle się o niego bała. Nigdy nie zapomnę takiej sceny: mam parę lat, mieszkamy w służbowej kawalerce ojca przy Okęciu. Nagle na lotnisku wyją syreny. Mama w popłochu zaczyna mnie ubierać. Chce tam biec, żeby dowiedzieć się, co się stało.
Później dowiemy się, że doszło do katastrofy lotniczej. Z tatą wszystko w porządku, zginęli jego koledzy. Mamie trzęsły się ręce. Temat niebezpieczeństwa wypadku lotniczego żył w naszej świadomości, chociaż nie rozmawialiśmy o tym przy rodzinnym stole. Wiedziałem, że mama boi się o tatę. Ale w 1987 roku był zaledwie rok przed emeryturą. Wtedy przestała się bać. Uznała, że nic złego już się nie zdarzy. Snuli plany na przyszłość.
Jako pilot tata ciągle znikał, w przypadku dłuższych rejsów nie było go tydzień, dwa. Na emeryturze ojca mieli nadrabiać stracony czas, wreszcie być razem. Marzyli o swoim domu. Mama nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią.
Pan też miał żal do taty, że zginął?
Nie. W pierwszych dniach bardzo bałem się o żonę. Miała ze swoim teściem bardzo dobre relacje. Też wpadła w rozpacz, a była w trzecim trymestrze ciąży. Ojciec bardzo czekał na wnuczkę. Marta urodziła się 28 maja, nie doczekał. Po śmierci taty starałem się działać mechanicznie, nie dać się stłamsić emocjom.
Myślałem, co zrobić, by z tego wyjść. Jakoś się trzymałem. Był tylko jeden moment, gdy to mama wzięła na siebie najtrudniejsze, bo nie dałem rady: identyfikacja zwłok. Powiedziałem jej:
– Przepraszam cię, nie pójdę. Chcę zapamiętać go z tamtego dnia na lotnisku.
Rozpoznała tatę?
Tak. Fragment ciała, który jej pokazali, wystarczył. Nie odsłonili całości, więc nie wiem, w jakim stanie był tata. Potem wkładali wszystkich w metalowe trumny i zalutowywali. Niezidentyfikowane szczątki umieszczono zaś w zbiorowej mogile na cmentarzu na Wólce. Możliwe, że tam też są części taty.
W mieście plotkowano, że w Lesie Kabackim pojawili się ludzie, którzy szukają wśród ciał pieniędzy i innych cennych rzeczy należących do ofiar.
Tak, mieli rzekomo zbierać dolary i biżuterię. Nie wiem, nie byłem tam. Ale nie rozumiem osób rozpowszechniających takie informacje. Komu były potrzebne? Brakowało, by ktoś powiedział, że łowcy okazji szukali butelek z wódką. Mnóstwo osób niosło na miejscu katastrofy pomoc, ale nikt o nich nie pisał. Skupiono się na sensacji.
Otrzymaliście pomoc finansową i psychologiczną?
Parę dni po wypadku przyszedł z kondolencjami dyrektor LOT-u. Jeśli chodzi o opiekę psychologiczną, to tyle. Mama dostała rentę, ale to nie były wielkie pieniądze. Po katastrofie niektóre kobiety zostały same z dziećmi. Pieniądze szybko się skończyły i martwiły się, za co będą żyć. Mamie też nie było łatwo. Otrzymywała listy z pretensjami, że tata mógł podjąć inne decyzje.
Starałem się ją izolować, ale to była walka z wiatrakami. Musieliśmy się z tym zmierzyć sami. Najbardziej baliśmy się, że w PRL-u wszystko zostanie zamiecione pod dywan. W tego typu sytuacjach decyzje podejmowano na najwyższych politycznych szczeblach. Na szczęście komisja stwierdziła, że załoga nie popełniła błędu, a przyczyną katastrofy były wady konstrukcyjne silnika.
Proszę opowiedzieć w kilku zdaniach, co doprowadziło do tragedii.
W okolicach Grudziądza wieża wydała polecenie, by samolot zwiększył wysokość. W efekcie silniki zaczęły pracować na pełnej mocy. Łożysko zaczęło się rozgrzewać. Nie było w stanie zabezpieczyć wału, który się zatarł. Wytrzymałość stalowych elementów dramatycznie spadła, wszystko się rozleciało. Części uderzały w silnik, kadłub… Wybuchł pożar. Mówimy o elementach, które się obsadza przy produkcji albo podczas remontu. Bieżąca obsługa samolotu nie mogła tego wykryć.
Ostatnie słowa załogi brzmiały: "Dobranoc, do widzenia. Cześć, giniemy!". Co pan poczuł, gdy usłyszał je pan pierwszy raz?
Nigdy nie odsłuchałem nagrania z czarnej skrzynki. Po latach czytałem zapis tekstowy. Domyślam się, które zdania mógł wypowiedzieć tata.
Zachował zimną krew. Do końca wierzył, że z tego wyjdzie. Kontrola mówi w pewnym momencie, że muszą wyprostować tor lotu, bo odchodzą od osi pasa. Tata odpowiada: nie jestem w stanie.
Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, że zginą. W ostatnich chwilach chcą być razem. Krzyczą nawet do stewardess: chodźcie do nas. I żegnają się słowami, które pan już cytował: "Dobranoc, do widzenia. Cześć, giniemy". Zabrakło im dwóch minut.
Pierwsza awaria nastąpiła o 10:41. W jednym z dokumentów na temat katastrofy mechanik pokładowy Karol Kłosiewicz stwierdził, że "ich umieranie trwało dwadzieścia kilka minut".
Tata nie umierał, tylko walczył. Załoga była świadoma awarii, ale nie w pełni. Nawet nie mieli sygnalizacji, że w tylnym bagażniku wybuchł pożar. Są podejrzenia, że zorientowali się dopiero, gdy ogień przedostał się do środka. Wśród pasażerów wybuchła panika. Załoga straciła możliwość jakiegokolwiek sterowania. Jedyne, co mogli zrobić, to pochylić się i zejść na bok, by spaść w lesie, a nie na budynki.
Początkowo załoga chciała "usiąść" w Modlinie. Nigdy nie pomyślał pan, że może byłoby to lepsze rozwiązanie?
Samolot miał zalane paliwo pod korek, Iły spalały bardzo dużo. Nie da się błyskawicznie posadzić takiej maszyny. Trzeba sprawnych pomp awaryjnych i czasu na spuszczenie paliwa, bo dysze mają określoną przepustowość. Poza tym jeśli usiedliby na lotnisku, na którym stacjonowało za mało wozów strażackich, nikt nie ugasiłby ognia. Okęcie było dużo lepiej przygotowane do akcji ratunkowej. Gdyby wybrali Modlin, mogliby nie dożyć przyjazdu karetek.
Iły-62 M nazwano później latającymi trumnami.
Dalekie rejsy za Atlantyk były kresem możliwości tego samolotu. Gdyby pan mógł zobaczyć start… Silniki wyjące na najwyższych obrotach, ciężka maszyna wolno się rozpędza. A potem, gdy unosi się w powietrze, człowiek ma wrażenie, że wszystko go boli. Setki ton maksymalnie obciążone. Bardzo siermiężna technologia.
Po śmierci taty czułem żal. Przecież siedem lat wcześniej, w 1980 roku, doszło do katastrofy "Kopernika" i tam też nastąpiła eksplozja w silniku. Po czymś takim powinno się stanąć na głowie, by sytuacja się nie powtórzyła. A jednak przyczyna tragedii w Lesie Kabackim była podobna. Dyski rozgrzane do wysokiej temperatury cięły samolot jak piła. Nie mogę zrozumieć, dlaczego po pierwszej katastrofie nie wyciągnięto odpowiednich wniosków.
Opowie mi pan o tacie?
Po katastrofie niektórzy składali na moje ręce hołd dla ojca. Niewielu byłoby w stanie dolecieć pokiereszowanym samolotem spod Grudziądza do Warszawy. Inżynierowie z bazy technicznej mówili, że zrobienie takich zakrętów na Ile bez sprawnego układu sterowania i z połową działających silników to prawdziwy majstersztyk.
Ojciec sterował przecież tylko trymerem, czyli klapkami w sterze. Gdyby pożar nie przepalił linek trymera, to by wylądował. Miał opinię znakomitego pilota. Zawsze zachowywał spokój, ceniono go za to.
Gdy pasażerowie Iła-62 zorientowali się, że coś nie gra, jakaś pani napisała na odwrocie Biblii: "Awaria samolotu. Co z nami będzie?". Ale panika wybuchła dopiero tuż przed uderzeniem, wcześniej załoga do niej nie dopuściła. To duże osiągnięcie. Był kiedyś zwyczaj, że podczas rejsu atlantyckiego kapitan w pewnym momencie zakładał czapkę i wychodził do pasażerów. Przechodził przez cały samolot, pytał o samopoczucie, nawiązywał relacje, przysiadał się na chwilę. Szuflada ojca była pełna wizytówek. Świetnie rozumiał drugiego człowieka.
Mówi pan o pilocie. A jakim był tatą?
Trudne pytanie. W powietrzu nigdy nie możesz dać po sobie poznać, że coś nie tak. To napięcie musiało kiedyś z ojca schodzić. Po ciężkim rejsie był zamknięty w sobie, miewał zmienne nastroje. Czułem, że nie zawsze jest czas na normalną rozmowę. Startował z Nowego Jorku wieczorem, przylatywał do Polski rankiem następnego dnia. Szukał sobie zajęcia, żeby nie zasnąć za wcześnie. Pielił w ogródku albo odkurzał, byle dojechać do wieczora. Potem zasypiał. Rodzice wychowywali mnie twardą ręką. Bywało, że w ruch szedł i pas.
Tata nie okazywał panu uczuć?
Oczywiście, że okazywał, ale było trochę jak w opowieści o Doktorze Jekyllu i panu Hydzie. Dusza człowiek, który czasami ciskał pioruny. Ludzie go uwielbiali, potrafił rozbawić nawet największego mruka. Nieraz siadaliśmy w towarzystwie, drętwa atmosfera, nikt się nie odzywa. Wtedy ojciec wkraczał do akcji i każdy się uśmiechał. Z perspektywy czasu uważam, że nie mogłem mieć lepszego taty.
To on zaraził pana lotniczą pasją?
Tak. Jako młody chłopak kleiłem szybowce, ojciec też to kochał. W domu mieliśmy pełno modeli alianckich z II wojny światowej. Nie mieściły się w kawalerce, więc wkładaliśmy część do pudeł i przykrywaliśmy watą. W przeciwieństwie do mamy, nigdy nie bałem się o tatę. Młodym ludziom brakuje wyobraźni. Wydaje im się, że pewne rzeczy się po prostu nie wydarzą. Rodziny załogi miały darmowe bilety na rejsy, tata czasem mnie zabierał. Piramidy w Kairze, Bangkok… W ostatnim roku pracy powiedział, że musimy razem lecieć do USA. Gdybym się o to starał, mógłbym się znaleźć na pokładzie Iła, który się rozbił.
Kiedy pierwszy raz pojechał pan na miejsce katastrofy?
Po kilku tygodniach. Wyglądało to, jakby ktoś wyciął kawałek lasu. Na skraju osmalone pnie. Zapach paliwa lotniczego, które wsiąkło w ziemię. Pamiętam słowa Moniki Olejnik, którą wysłano tam jako dziennikarkę zaraz po katastrofie. Długo nie mogła się z tego otrząsnąć. Przecież tam nie było ani jednego całego ciała. Kiedy się zjawiłem, wszystko już uprzątnięto. Pojechałem z poczucia obowiązku. Dużo trudniejsze były dla mnie inne chwile. Na przykład taka: po katastrofie mama wchodzi do pokoju, otwiera szafę z mundurami ojca. Przepraszam, łamie mi się głos.
Możemy przerwać.
Nie, to nic nie da. Mama otwiera szafę, widzi na półce złoty krzyżyk ojca na łańcuszku. "Dlaczego on go zostawił? Zawsze przed lotem go zakładał". Po śmierci najbliższej osoby zaczynasz zadawać sobie pytania, na które nie ma odpowiedzi.
Po wypadku nie znienawidził pan lotnictwa?
Pracowałem w PLL LOT od 1985 roku, najpierw w dziale konstrukcyjno-technologicznym przy obsłudze samolotów. Antonowy, iły, tupolewy… Kiedy wydarzyła się ta katastrofa, poprosiłem o dwutygodniowy urlop. Nie wyobrażałem sobie powrotu.
A potem nadchodzi ten dzień. Okazuję przepustkę, wchodzę przez bramę. Dochodzę uliczką do skweru. Patrzę, a przy czwartym hangarze coś leży. Automatycznie zwalniam. Podchodzę bliżej i już wiem: zwieźli tutaj części rozbitego samolotu ojca.
Tysiące małych kawałeczków, jakby ktoś podarł blachę na strzępy. Zabolało. Powiedziałem sobie, że muszę iść dalej. Odwrót nic nie da.
Musiał pan to mocno przeżyć.
Niedługo później zgłosiłem, że chcę odejść z działu technicznego. Zrozumieli, choć początkowo nie chcieli mnie puścić. Kierownik mówił: "Szkoda, przydałby się pan, dobrze pan rokował". Zanim zmieniłem dział, musiałem raz iść na Iła. Dokładnie taki samolot, w jakim zginął. Powtarzałem sobie, że to tylko robota. Znów starałem się studzić emocje. Ale nie ukrywam, myślałem też o odejściu z firmy.
Dlaczego pan został?
Praca tam była moim marzeniem. Dom tym żył. Znaliśmy się całymi rodzinami. Moi najlepsi koledzy ze szkoły też mieli rodziców w firmie, byliśmy "lotowskimi" dziećmi. Po śmierci taty mama powtarzała, że nie mogę odejść. Wpadłem w jakąś misyjność, towarzyszyło mi poczucie obowiązku. LOT stał się dla mnie czymś więcej niż miejscem pracy.
To było chore. Robiłem dużo więcej, niż powinienem. W korporacji każdy chce spokoju i sukcesu. Przez jakiś czas nazwisko mnie chroniło, mogłem sobie pozwolić na więcej. Później pojawili się ludzie, dla których nie było żadnych świętości. Moja nadgorliwość przestała się podobać. Zasygnalizowano, bym nie wychodził poza swoje obowiązki i się nie mieszał. Miałem propozycje z innych branżowych firm, ale mama wciąż powtarzała: zostań.
Co pan robił po odejściu z działu technicznego?
Nie chciałem mieć styczności z obsługą samolotu. Powstawał zespół zajmujący się wdrażaniem pierwszego automatycznego systemu odpraw i wyważania samolotu. To była olbrzymia satysfakcja, bo wcześniej łączną wagę bagażu zapisywano na kartce, a karty pokładowe wydawano ręcznie. Potem zostałem szefem centrum operacyjnego. Nadal pracuję w firmie.
Był pan dziś na miejscu katastrofy?
Nie. O 11:00 zawsze odprawiano w Lesie Kabackim mszę, ale pandemia to przerwała. Zresztą dziś nie potrafiłby pan wskazać, w którym miejscu spadł samolot. Gdy zapadła decyzja, że trzeba zalesić ten teren, mama mocno protestowała, ale przegrała tę walkę. Chciała, aby stanął tam pomnik, a teren jakoś się odróżniał.
Zaraz po katastrofie postawiono mosiężną tablicę, którą przymocowano do głazu. Wytrzymała dwa lata, ktoś ją ukradł. Teraz stoi inna tablica i krzyż. O ofiarach pamięta coraz mniej osób. Ale jeśli msze wrócą do Lasu Kabackiego, wrócę tam i ja. Cóż, jest jak jest. Zresztą, szczerze mówiąc, mam żal do innych, ale też do siebie.
Czego pan żałuje?
Brakowało mi cierpliwości, chciałem być nadmiernie samodzielny. Nie wiedziałem, jak ważną rolę w życiu człowieka pełni ojciec. Miałem dwadzieścia kilka lat i myślałem, że ze wszystkim sobie poradzę. "Tato, nie potrzebuję pomocy, dam sobie radę".
Ojciec lubił naprawiać stare meble, też przy nich dłubałem. Tata nieraz chciał się do mnie przyłączyć, ale odmawiałem. Gdybym się tak nie upierał, spędziłbym z nim dużo więcej czasu. Gdybym wiedział, że zginie… Byłem młody. Zabrakło mi i mądrości i wyobraźni. Po jego śmierci moje życie nigdy nie było już takie jak przed wypadkiem.
Co by mu pan dziś powiedział?
Regularnie rozmawiam z nim na cmentarzu. Opowiadam, co u mnie słychać. Mówię, że chociaż mam 65 lat, więcej niż on w chwili śmierci, ciągle bardzo za nim tęsknię. Często mi doradzał albo ostrzegał przed pewnymi ludźmi. Nie słuchałem, a potem okazywało się, że miał rację.
Potrafił świetnie ocenić drugiego człowieka, nawet jeśli nie znał go zbyt dobrze. Razem z mamą nauczyli mnie szacunku do pracy, punktualności, obowiązkowości i tego, że rzeczy materialne tak naprawdę się nie liczą. Do końca życia będę im za to wdzięczny. Kiedy stoję więc nad grobem taty, za każdym razem próbuję powiedzieć mu, jak był dla mnie ważny. Po prostu.
Autor: Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski