Niewidzialne dzieci
Widziała pani kiedyś mężczyznę lub kobietę z białą laską na ulicy? Wiele razy, prawda? A widziała pani dziecko z białą laską? Nigdy. Bo te dzieci są od siódmego roku życia w ośrodkach szkolno-wychowawczych. I sami niewidomi spierają się, czy to dobrze, czy źle.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Kliknij poniżej, aby posłuchać reportażu w wersji audio:
Oczy mam otwarte, a widzę tylko czerń. Ale czarny nie jest tu kolorem. Jest jak gęsta maź, która spowalnia ruchy, sprawia, że staję się niezdarna, nie panuję nad swoim ciałem, a przede wszystkim: tu czerń jest zagrożeniem. Do tego czuję przejmujące zimno. Bezwiednie krzyżuję ręce na piersiach, jakbym chciała sama siebie ogrzać i przytulić. Mam wrażenie, że gdziekolwiek się obrócę, gdziekolwiek zrobię krok lub nawet wyciągnę rękę, uderzę w coś, o coś się potknę, coś na mnie spadnie.
Po chwili słyszę przejeżdżające samochody, pieszych, gwar ulicy, a Maciej mówi:
- To teraz znajdź tramwaj, naciśnij przycisk otwierający drzwi, wsiądź i znajdź miejsce siedzące.
Normalnie widzę, a tu nie widzę. Wzrok mam świetny, najmniejszej wady, żadnych okularów, a tu tylko ta odpychająca czerń. Robię po parę kroków w różne strony, wpadam na chropowatą ścianę, boli. Czuję, że otarłam sobie naskórek dłoni, wpadam na stoisko z napojami w plastikowych butelkach, znowu o coś zaczepiam i boli, ale tramwaju nie mogę znaleźć.
Moja frustracja przeradza się w bezsilność i rozpacz. Chcę stąd natychmiast wyjść, niech to się już skończy!
PAWILON B
Twardy. To słowo najlepiej opisuje Macieja. Twardy głos, nawet kiedy opowiada o bolesnych przeżyciach lub o bliskich mu ludziach. Twardy dotyk, kiedy chwyta za ramię. Twardy krok, kiedy idzie ulicą: szybko, zamaszyście. Tak pewnie, że gdyby w tej samej chwili na pasach pojawił się on i ciężarówka, to ustąpiłaby ciężarówka.
Ogólnie: twardy charakter. Ale nie on go wybrał.
Jest rok 1975. Maciek ma siedem lat.
Właśnie przyjechał z mamą na rozpoczęcie roku szkolnego. Prawie 200 km od domu: z Jarocina do Łodzi. Jest ruchliwym dzieckiem, lubi przygody, jest ciekawy, co tu się wydarzy. Inauguracja w toku, raczej nudy. Aż nagle Maciek słyszy oschły głos jakiejś pani:
- A teraz proszę dzieci o przejście do pawilonu B, żeby sobie wybrały łóżka i rozłożyły rzeczy.
Jak to?!
Czuje, jakby dostał tępym narzędziem w głowę. Ale szybko zaczyna do niego docierać. Rozczarowanie i złość aż go zaślepiają. Dlaczego inne dzieci mogą mieszkać z rodzicami i chodzić do pobliskiej szkoły, a on ma zostać tutaj – trzy godziny od domu, rodziny i kolegów z podwórka? Z dala od wszystkiego, co zna?
W jednej chwili w głowie Maćka zapada decyzja: nie podoba mi się tu i nigdy mi się nie spodoba!
Ale nie okazuje tego, bo nie zwykł tupać nogami, krzyczeć, a już na pewno nie płakać. Odkąd pamięta, jest silny i dzielny. Wszystko, co się w nim kotłuje, zostaje w środku.
I tam głęboko Maciek nie zgadza się na szkołę z internatem, na rozłąkę, na życie na nowych zasadach.
Nieco później tego samego dnia dzieci jeszcze widzą się z rodzicami, mogą się pożegnać przed pierwszą długą rozłąką. Choć "widzą się" to tutaj umowne określenie. Bo to szkoła dla dzieci niedowidzących. Maciek na prawe oko prawie nie widzi, a lewym rozpoznaje człowieka z odległości dwóch metrów.
Kiedy mama opuszcza ośrodek, jest jak zamrożony. Już się w sobie zatrzasnął.
RYTM PRZETRWANIA
Przez osiem lat podstawówki nie potrafi znaleźć prawdziwego przyjaciela. Kolegów, owszem, ma, ale podtrzymuje z nimi kontakt tylko na tyle, żeby przetrwać w grupie.
Przetrwać. Słowo klucz w życiu Maćka.
Czasem nawet zazdrości innym dzieciom. Że potrafią podejść do wychowawcy i się przytulić. Że potrafią się dostosować. On nie umie. Niektóre się podlizują. On podlizywania nie cierpi. Czuje, że nie mieści się w sztywnych ramach życia w internacie wyznaczonych przez zegar.
6.30: pobudka. Mycie się, ścielenie łóżek (później po salach chodzi komisja i sprawdza, czy dobrze pościelone).
7.30: śniadanie.
8.00: Apel na korytarzu. Wyznaczeni chłopcy zdają raport: ile osób nieobecnych, ile chorych – jak w wojsku.
8.30: lekcje.
13.00 – 14.30 obiad na dwie tury.
Odrabianie pracy domowej.
17.30 – 19.00 kolacja na dwie zmiany.
Czas wolny.
22.00: cisza nocna.
Pora gaszenia światła i zasypiania, a Maciek idzie do pokoju wychowawców i prosi, żeby poszli z nim "na kuchnię" i mógł wziąć trochę chleba, cebulę lub jabłko.
Czasem mu się za to obrywa. Szczególnie, kiedy nocny dyżur ma akurat wychowawca, z którym trudno się dogadać lub jest zajęty rozmową z kolegą. Wtedy Maciek słyszy oschłą odmowę i musi stanąć w kącie. Albo następnego dnia dostaje naganę na apelu.
- Po prostu był głód – mówi dziś dorosły Maciej. Nawet pół wieku później nie potrafi powiedzieć: "Byłem głodny".
I dorzuca:
- Inni wytrzymywali, inni nie chcieli walczyć, ja walczyłem.
Tak to widzi.
- Czego się nauczyłeś w ośrodku? - pytam. Maciej długo milczy. Szuka w myślach odpowiedniego słowa.
- Kombinowania. Ale w takim sensie, że jak sam się o siebie nie zatroszczę, to nikt inny tego nie zrobi. Jeśli sam sobie nie zorganizuję jabłka albo suchego chleba, to do rana będę głodny.
- Teraz w takim ośrodku musi być pedagog i psycholog. A ty jako dziecko miałeś do kogo się zwrócić?
- A skąd! Miałem tylko poczucie: walka, walka, walka.
MAMA I OJCIEC
Kiedy Maciej opowiada o swoim dzieciństwie, jego głos nie mięknie ani na chwilę. Bo też nie ma przy czym. Żadnych wspomnień budzących czułość, żadnych zdarzeń czy sytuacji, przy których można by się bezwiednie uśmiechnąć lub poczuć ciepło z przeszłości.
Te, które osiadły w pamięci, bolą.
Do trzeciego roku życia Maciek mieszka z mamą u jej rodziców. Słowa "tato" nie używa. Ojciec jest po prostu obcy. Maciek nie zna jego zapachu, dotyku, głosu. Mieszka ze swoją matką w innym domu, w innej miejscowości. Dużo później Maciek dowie się, że jego mama i tato nigdy się nie kochali, że mama została ojcu niejako "sprzedana", bo dobrze zarabiał najpierw na roli, później na kolei.
Przeprowadzają się do niego, a właściwie do domu jego apodyktycznej matki. Po lewej stronie korytarza od wejścia mieszka ona, po prawej oni: mama, ojciec i on. Chłopiec nie może nigdzie wejść ani wyjść, bo wszystkie drzwi pozamykane na klucz. Nie wie, czy to "po złości", czy z troski o niego.
Raz, kiedy ma sześć lat i siedzi w pokoju, słyszy krzyki kolegów. Podchodzi do okna i słyszy wyraźniej:
- Macieeek, podaj piłkę! Wpadła do waszego ogródka.
Drzwi zamknięte, pokój na parterze, więc Maciek wychodzi przez okno. Bierze piłkę, przerzuca i postanawia przejść przez płot, żeby dołączyć do chłopaków. Trzyma sztamę z samymi zdrowymi. Jak grają w nogę, to Maćka stawiają na bramce. Wtedy widzi jeszcze nieco lepiej niż później w dorosłym życiu. Ale piłki i tak nie widzi.
Płot jest metalowy, z solidnymi kolcami. I właśnie na tych kolcach u góry zaczepia się ubranie i Maciek zawisa na płocie jak na filmach.
Zauważa to babcia, woła ojca.
- A on, zamiast mi pomóc – opowiada dziś Maciej - to mnie chwycił, potrząsnął i uderzył. Tak porządnie z ręki. Wtedy akurat przyszła mama z pracy ze szpitala. Jak to zobaczyła, coś w nią wstąpiło i tak ojcu przyłożyła z płaskiej dłoni w twarz, że przez trzy dni miał ją odbitą na policzku. Jego matka do śmierci jej wypominała: "Jak tak można - podnieść rękę na mężczyznę?!".
Ale najbardziej naznacza Maćka inne wydarzenie. Ma siedem lat, stoi w drzwiach pokoju i słyszy, że rodzice się kłócą. Ojciec popycha mamę. Kilka razy, już od wejścia. W końcu rzuca ją na tapczan. Zdejmuje pasek i ją nim okłada.
- Minęło ponad 40 lat, ale tego nigdy nie zapomnę – mówi zawziętym głosem. - Wtedy znienawidziłem tego człowieka.
Z ośrodka Maciek wraca do domu raz w miesiącu, czasem rzadziej. Zawsze przyjeżdża po niego mama. Ojciec tylko raz.
Maciek chciałby podzielić się z nimi tym, co przeżywa w szkole i w internacie. Chciałby się przytulić i poczuć, że jest z bliskimi w domu. Ale rodzice są tak zajęci pielęgnowaniem wzajemnej wrogości, że dla Maćka nie ma już miejsca ani czasu.
ZUPA POMIDOROWA
Rodzina jest religijna, więc Maciek chce praktykować jak w domu. Ale w PRL-u nie jest to oczywiste. Kiedy jest trochę starszy, walczy, by zorganizować mszę w niedzielę w ośrodku lub pojechać do kościoła w mieście. Walczy, żeby wziąć bierzmowanie.
Raz on i kolega chorują, więc zostają we dwóch na sali w internacie. Kolega uczy Maćka pacierza po łacinie. I rzuca: "To ja cię kiedyś wezmę do cioci". Bo ciocia jest zakonnicą w klasztorze. W Łodzi, niedaleko.
Kiedy przyjeżdżają tam pierwszy raz, Maciek czuje, jakby się znalazł w niebie.
Cieszy się, że wreszcie wyrwał się z murów szkoły i internatu. Ale najbardziej ujmuje go coś, czego nie znał:
- Ta atmosfera, to ciepło w stosunku do nas. To było coś niepowtarzalnego... - Maciej najpierw się zamyśla, a potem nagle ożywia. - Pamiętam zupę pomidorową.
- Ale przecież nie chodzi o to, że zupa była ciepła? - podsuwam.
- No pewnie, chodzi o to, że ciocia się cieszyła, że przyjechaliśmy, przytulała nas, razem jedliśmy przy długim stole.
- W internacie też jedliście wspólnie posiłki. Czym to się różniło?
- U cioci rozmawialiśmy, wszyscy serdeczni. Jeden drugiemu podawał, a nawet zachęcał do jedzenia. A w internacie - jak wilki! Kto pierwszy ten lepszy! Były trzy stoliki. Przy pierwszym siedzieli ci, którzy się podlizywali, przy drugim ci, co się nie załapali na pierwszy, a frajerzy przy trzecim dostawali tylko ochłapy. Dla nich nigdy nie wystarczało dokładki jajecznicy czy mięsa. Bo niby wszyscy dostawali to samo, tylko nie w tych samych ilościach.
PYTANIA
Jolanta Zielińska-Kaźmierczak pracuje z niewidomymi dopiero od trzech lat. I może właśnie dzięki temu nic nie jest dla niej oczywiste. Nie przestaje się dziwić: dlaczego są tacy zamknięci w sobie? Dlaczego tak trudno się z nimi porozumieć?
Zatrudnia pięcioro niewidomych i niedowidzących. Oprowadzają po Niewidzialnej Ulicy w Poznaniu.
- To wystawa w ciemności, którą zwiedza się innymi zmysłami niż wzrok – wyjaśnia Jolanta. - Panuje tam absolutna ciemność, nie taka jak w domu: że do pokoju wpada księżyc czy światła miasta.
Na innych wystawach nie wolno dotykać eksponatów, a u nas się dotyka. Słucha się, wącha, smakuje. Choć w pandemii wąchanie i smakowanie musieliśmy ograniczyć. Wcześniej ludzie dostawali do rozpoznania: kakao, cynamon, herbatę, kminek, wanilię. Wąchali np. anyż i zgadywali: "No kurczę, wiem, mam na końcu języka, ja to piłem w drinku w Grecji!". W pokoju dla artysty mogli wąchać farby. Ale najfajniejszą rzeczą u nas jest ulica. Z każdej kolumny płynie inny dźwięk: tu jedzie samochód, tu słychać płacz dziecka, tam dzwonek roweru. Wstawiliśmy nawet prawdziwy tramwaj, bo przecież niewidomy nie jeździ samochodem, rowerem czy hulajnogą.
To tam przewodnik Maciej kazał mi znaleźć tramwaj, wymacać przycisk, otworzyć drzwi, wsiąść i zająć fotel. To tam przytłoczyła mnie własna bezsilność tak, że chciałam uciekać. Maciej i inni "widzieli" już różne reakcje: ktoś płakał, ktoś rzucił: "Jakbym był niewidomy, popełniłbym samobójstwo".
Każdy przewodnik dzieli się też własnymi doświadczeniami. Na przykład zimą tramwaj jest brudny, więc Maciej, szukając przycisku otwierania drzwi, brudzi sobie ręce, a czasem też ubranie. Jak bezwiednie dotknie ręką twarzy, to nawet nie wie, że wygląda jak lump. A idzie akurat do urzędu i nie ma jak się umyć.
Wszystko po to, żeby ludzie widzący mogli poczuć i zrozumieć, czego doświadcza osoba niewidoma.
Jolanta chce łączyć te dwa światy. Ale im bardziej się zagłębia w ten nie-swój, tym bardziej się denerwuje.
- Widziała pani kiedyś mężczyznę lub kobietę z białą laską na ulicy?
- Wiele razy.
- A widziała pani dziecko z białą laską?
- Nigdy.
- Właśnie! Bo te dzieci są trzymane w ośrodkach szkolno-wychowawczych. Już sama nazwa odstrasza. Brzmi jak jakieś poprawczaki. A to są szkoły z internatem, w których te dzieci mieszkają i uczą się od siódmego roku życia, często do pełnoletności, bo niektóre tam też kończą szkołę średnią. Są izolowane, nie mają kontaktu ze swoimi rówieśnikami i światem zewnętrznym. Z kolei dzieci widzące nie mają kontaktu z nimi. I potem w dorosłym życiu dzieli nas bariera. Nie tylko dlatego, że oni nie rozumieją mnie, ale też pewnie ja ich nie rozumiem.
Doświadczyłam tego. Oprowadzając mnie po wystawie w ciemności, Maciej kazał mi dotykać dziesiątków przedmiotów i zgadywać, co to. Tłumaczył, że niewidomemu nie można niczego przestawiać. Że jak ktoś mu odsunął krzesło od stołu w domu, to Maciej na nie wpadł i się potłukł.
Zadawał też luźne pytania:
- Czy niewidomi mogą jeździć na nartach? Jakie sporty uprawiają? Jakich znasz niewidomych muzyków?
Aż zapytał:
- Po czym niewidomy może poznać, czy koło niego przechodzi mężczyzna, czy kobieta?
- Po zapachu, po odgłosie butów, po zamaszystości kroków... - zaczęłam wymieniać. Ale Maciej czekał na inną odpowiedź. A że nie padła, rzucił zniecierpliwiony:
- I po tym, że kobiety stawiają stopy od palców!
- Skądże! Tylko baletnice tak chodzą na scenie czy na sali. Wszyscy inni stawiają stopy od pięty. To widać nawet po tym, że zdzierają obcasy: jedni od zewnątrz, a inni od wewnątrz. Co zresztą ma swoją nazwę: stopa supinująca i stopa pronująca.
- Co ty mówisz, kobiety chodzą od palców!
I tak spieraliśmy się w ciemności dobre kilka minut.
ALEKSANDRA
Aleksandra ma 24 lata, smukłą sylwetkę, bladą twarz, nieskazitelnie gładką cerę, wyraziste kości policzkowe i ciemne włosy do pasa ściągnięte w koński ogon. Tylko te oczy. Są białe - ale nie jak kartka, tylko jak opalizujący perłowy lakier. Żadnych tęczówek.
- Urodziłam się słabowidząca. Jaskra. Na skutek nieudanej operacji wzrok się pogorszył, aż w końcu całkiem go stracę. Teraz widzę tak, że jak by pani tu nie siedziała, to nawet bym nie zauważyła. Widzę tylko światło nad panią.
Kiedy ma pięć lat lat i jeszcze jest Olą, jej przedszkole zostaje zamknięte. W pięciu innych nie chcą jej przyjąć, bo "będą problemy", "nie mamy warunków". Wie to, bo chodzi z mamą od placówki do placówki i słyszy. Później słyszy też, jak mama opowiada znajomym przez telefon, że zrobi co może, żeby "nie puścić jej do Owińsk". Czyli do szkoły z internatem o oficjalnej nazwie: Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych w Owińskach (w dawnym klasztorze).
W domu mówi się o nim źle. Mama sama była w nim jako dziecko. Zresztą oboje rodzice niedowidzą, oboje pracują w spółdzielni niewidomych.
Ale żadna szkoła nie chce przyjąć Oli, więc w wieku siedmiu lat dziewczynka wita rok szkolny jednak w Owińskach. Niecałe 20 km od domu, może codziennie dojeżdżać. Bus zabiera ją rano spod domu, ale do ośrodka przyjeżdża po nią mama. Autobusem podmiejskim.
Kiedy Ola kończy lekcje, mama już na nią czeka. Tak mija pierwszy tydzień, drugi tydzień.
Ale któregoś dnia zamiast mamy pojawia się pani i prowadzi do części dla dziewczynek w internacie. Nikogo tam nie ma, więc Ola przez pierwsze pół godziny siedzi sama. W małej głowie kotłują się pytania: "Co się dzieje, dlaczego nie ma mamy? Przecież zawsze po mnie przyjeżdżała!"
Wreszcie wbiegają inne dzieci i zachęcają: "Chodź, pobaw się".
Ale Ola jest obrażona, zła, zaniepokojona. Powtarza jak refren: "Przecież zawsze po mnie przyjeżdżała..."
- Pamiętam swój szok tamtego dnia – mówi dorosła Aleksandra. - W końcu przyjechał przewoźnik, wsadzili mnie do tego busa i wróciłam do domu. Ale to było coś nowego, a ja miałam siedem lat i nie wiedziałam, co się dzieje. Nikt mi niczego nie wyjaśnił. Owszem, wiedziałam, że jest bus, bo jeździłam nim rano, ale nie wiedziałam, że po południu też tak można.
Później się okazało, że tamtego dnia mama po prostu poszła do pracy na drugą zmianę.
- Zastanawiam się, jak bym przeżyła, gdybym, mając te siedem lat, musiała jeszcze zostać w internacie. To by było chyba bardzo traumatyczne. W pierwszej klasie miałam koleżankę, która mieszkała w internacie i tak płakała, tak nie mogła wytrzymać z dala od rodziców, że od poniedziałku do środy była w szkole, a już w czwartek zabierali ją do domu. Bardzo ciężko to przeżywała aż do trzeciej klasy. Ale i tak miała szczęście. Że rodzice mieszkali na tyle blisko, żeby zabierać ją zawsze na weekend.
PUSTKA
Mała Ola przeżywa co innego.
Że nie ma koleżanek ani w szkole – bo po lekcjach wyjeżdża do domu, a one zostają w internacie i tam się łączą w grupki, ani koło domu – bo każdy ma swoich znajomych ze szkoły.
- Gdyby któreś z rodziców pomyślało wtedy: "Kurczę, ona nie ma żadnych koleżanek, zapiszmy ją na jakieś zajęcia. Może do domu kultury... Niech sobie porysuje, pośpiewa z innymi dzieciakami". Ale nikt z dorosłych na to nie wpadł, a ja nie garnęłam się do innych dzieci, bo już jako pięciolatka miałam złe doświadczenia. Na podwórku czy w przedszkolu niektóre się ze mnie wyśmiewały – tu Aleksandra przybiera zaczepno-wrogi ton, jakim dzieci się wyzywają - "Ślepa! Zyzol, ne ne nee!". W parku, do którego chodziłam popołudniami, dochodziło do tego, że ganiali mnie z kijami i dźgali. Kiedyś dostałam nawet kamieniem w głowę od starszych chłopaków.
Mijają lata, Ola uczy się w Owińskach w podstawówce, potem w gimnazjum i liceum.
Przedmioty jak w innych szkołach, czyli tak zwanej "masówce". Tylko że ich dodatkowo uczą orientacji przestrzennej - poruszania się z białą laską. Ale kto chce wychodzić poza ośrodek, musi zdobyć tzw. samodzielkę. Potrzebna jest zgoda rodziców i zdany kurs orientacji, który przebiega jak egzamin na prawo jazdy: niewidomy idzie z nauczycielem na miasto i musi wykazać, że umie poruszać się samodzielnie z białą laską, tak, by nie zrobić krzywdy sobie i innym.
Dzieci, które jeszcze coś widzą, mają "terapię widzenia": zajęcia z pedagogiem, na których ćwiczą resztki wzroku, póki go mają.
Ola trafia jeszcze na "socjoterapię". W osiem osób, tych bardziej niepokornych, wybranych przez pedagogów, siedzą w sali, a nauczyciel prowadzi zabawy integracyjne. Np. wymyślić zwierzę i je udawać. To jedyne, co Aleksandra pamięta z tych zajęć.
Żałuje, że nie mieli zajęć, na których ktoś uczyłby ich chociażby mimiki i gestów. O tym, że zamiast mówić "tak", można kiwać głową w górę i w dół, dowiedziała się od kolegów. O istnieniu "fucka" i o tym, jak układać palce, też od nich.
- Ale po co wam to, skoro nie widzicie? - dziwię się.
- Żebyście nas nie postrzegali jak kretynów!
Docenia za to, że w ośrodku nauczyła się pisać brajlem i radzić sobie jako niewidoma. Że tam nikt jej nie dokuczał i nie dyskryminował. Że nie była "tą z białą laską", bo wszyscy mieli białe laski.
- Cóż, taka trochę cieplarnia – stwierdza Aleksandra.
A jej mama dorzuca:
- Tylko żeby nie okazała się złotą klatką!
NIEEWIDOMUCHY
- Kwestia ośrodków dla niewidomych dzieci jest bardzo kontrowersyjna i dyskutowana w środowisku. Ludzie mają wiele zastrzeżeń do ich funkcjonowania – tłumaczy mi Aleksandra. - Choćby takie, że osoby niewidome wychodzą z nich jeszcze bardziej niewidome. W sensie: niezaradne, nieprzystosowane do życia w społeczeństwie. Widać po nich tę niepełnosprawność. Nie mają poczucia humoru, w rozmowie rzucają przypadkowe uwagi. Wsadzają sobie paluchy w oczy i duszą te oczy.
Aleksandra demonstruje: tak mocno naciska i przemieszcza gałki oczne, że aż chlupią, a ja odwracam wzrok.
- Kiwają się na krześle. Albo rozmawiają z kimś, ale zamiast stanąć jak człowiek, kręcą się w kółko. Tłumaczy się, że to przez brak bodźców wzrokowych, które trzeba sobie skompensować. Ale to tworzy w ludziach wrażenie, że mają do czynienia z upośledzonym. Po zakończeniu edukacji utykają w domu u rodziny, często na wsi, z której nie mogą się ruszyć i nie mają co ze sobą zrobić. Ich życie jest tak ubogie, że jak się spotka takich dwóch, to będą gadali o tym, co w ośrodku, choć to było 20 lat temu. Mój kolega mówi o takich "niewidomuchy".
Kelnerka przynosi kawę. Aleksandra żywo reaguje. Odwraca się w stronę, z której dobiega głos, wyciąga ręce. Po omacku, lecz delikatnie, dotyka szklanki z latte. Bada, jak duża jest, jak bardzo wypełniona – bo przecież może się oparzyć albo wylać na siebie, jeśli za bardzo przechyli. Dotyka krawędzi szklanki, opuszki palców niechcący zanurzają się piance.
- Ja się do pani staram odwracać i z tego, co wiem, to mam też jakąś mimikę twarzy, gdy mówię. A niektóre osoby niewidome mają twarz nieruchomą. Nawet jak mówią, to bez emocji, jak maszyna.
- Skąd pani to wie?
- No właśnie z obserwacji, które poczyniła moja mama. Bo w tej spółdzielni pracowała z niewidomymi. A potem poszła do pracy z osobami widzącymi i nagle ją olśniło: to są dwa różne światy! - Aleksandra aż się zapowietrza. - Widzący mają gestykulację, mają mimikę! A niewidomi – nic. Nawet kiedy mówią do kogoś, to głosem słabym, bez intonacji. I często siedzą skuleni. Bezradność aż z nich bije.
Aleksandra ma inny kłopot.
- Mówię coś, co dla mnie jest oczywiste, a ludzie uznają to niegrzeczne. Np. mam twardy kotlet na talerzu. Bardzo dobry, nie powiem, że nie! Ale kroję go i kroję, pół godziny piłuję tym nożem, aż w końcu stwierdzam: "Dlatego nie lubię twardych kotletów!" A wszyscy: "O Boże!"
- Czyli jest pani prostolinijna? Mówi pani, co myśli?
- No tak. Ale przecież nie rzucam: "O Boże, co ta baba mi dała za kotlet, mogłaby się bardziej postarać!" Tylko mówię, że nie lubię kroić takich kotletów. I podobnych sytuacji mam mnóstwo.
DWA ŚWIATY
Jolanta z Niewidzialnej Ulicy:
- Nie rosną razem z nami, my nie rośniemy z nimi. Nawet nie mamy pojęcia, jaka jest przepaść między tymi światami. Ja to upatruję nie w samej niepełnosprawności, ale w tej izolacji – że oni ciągle w tym samym środowisku, z innymi niewidomymi i słabowidzącymi. Część uczniów zostaje w tej szkole i uczy następnych. I tak tkwią w swoim hermetycznym środowisku. I nie przyjdzie im do głowy, że coś można robić inaczej. W internacie obowiązują regulaminy i nawet nastolatkowie są pilnowani jak w więzieniu. Ale po fajki, po alkohol, na randkę z dziewczyną – potrafią się wydostać. Wyjść i wrócić tak, żeby wychowawca nie widział. Bo normalnie wychodzą do miasta, ale z opiekunami. No i potem są niedostosowani społecznie. Ale jak taki dorosły ma być przystosowany, skoro nie widzi i najpierw mieszkał w małej miejscowości z rodzicami, potem od siódmego roku życia w internacie i tam spędził większość życia? To co on może wiedzieć o normalnym życiu?
AFIRMACJA
Florida ma 32 lata, ale wygląda na 22. Drobna, dziewczęca, ma długie ciemne włosy i brązowe oczy. Kiedy widzę ją pierwszy raz, od razu dopada mnie pytanie: jak to możliwe, że niewidoma osoba tak świetnie dobrała strój, i to wraz z dodatkami? Czarna ołówkowa spódnica leży idealnie jak uszyta na zamówienie przez krawcową. Obcisła czerwona bluzka podkreśla szczupłą talię, a koresponduje z nią opaska na włosach z równie czerwoną kokardą. Do tego czarne rajstopy i zamszowe botki na płaskiej podeszwie, ale w kostce wykończone ciemnobeżowym futerkiem, idealnie pasującym do szalika z kosmatych pomponów, które aż chce się pogłaskać. Do tego delikatne złote: łańcuszek na szyi, bransoletka i niewielkie kolczyki-kółka.
Pięć rozmów później sekret się wyjaśnia:
- Czasem pomaga mi siostra. Wie, jaki styl preferuję i że moje ulubione kolory to czerwony i różowy.
- To ty widzisz kolory?
- Nie. Ale bardzo lubię.
Florida dopiero od dekady mieszka w Polsce. Mówi po polsku bez akcentu, ale czasem myli końcówki lub całe słowa. Do 21. roku życia mieszkała w Niemczech, to tam chodziła do szkół.
Mama urodziła ją, jak miała 18 lat. Tata miał 20. Florida jest najstarsza z rodzeństwa. Młodsza o rok siostra też nie widzi, druga siostra i brat widzą normalnie.
Kiedy była mała, tata wziął tę mniejszą siostrę na plecy i chodził na czworaka, udając, że jest psem. Florida doskonale to pamięta, bo to był jedyny raz, kiedy się z nią bawił. Poza tym tata był zdystansowany i zajęty sprawami dorosłych oraz zarabianiem na utrzymanie rodziny. Mama z kolei wstawała, gotowała, sprzątała, zajmowała się dziećmi i szła spać. Jej troska przejawiała się w "Zjedz śniadanie!" albo "Załóż czapkę!", ale nigdy w "Wyglądasz na smutną. Chcesz porozmawiać?".
Dopiero w szkole Florida odkrywa, że może być inaczej. A dokładnie: w trzech szkołach dla niewidomych. Najpierw w podstawówce w Duisburgu koło Essen. Szkolny bus odbiera ją i jej niedowidzącą siostrę spod domu, a po lekcjach odwozi z powrotem.
7-letnia Florida jest wycofana, a nawet zalękniona. Ale wychowawczyni ogłasza: czas na afirmację! Zawiesza w klasie tablicę, a dzieciom rozdaje karteczki samoprzylepne. I zaczynają rozmawiać o każdym z nich: jak się zachowuje, jak go odbieracie, co może zmienić, żeby jemu i innym było lepiej? Potem dzieci wspólnie wymyślają dla koleżanek i kolegów postanowienie na najbliższe dni. Jeden chłopiec zapisuje: "Dzisiaj nie będę agresywny", inny: "Nie będę chodził po klasie i przeszkadzał innym". Florida słyszy o sobie, że jest bardzo nieśmiała, że boi się bawić z innymi. Cała klasa pomaga jej sformułować postanowienie i Florida zapisuje je na karteczce. "Dzisiaj będę się śmiało bawić z innymi dziećmi". I przez cały dzień stara się wcielać postanowienie w życie. Pod koniec ostatniej lekcji znów wszyscy omawiają: czy poszczególne dzieci próbowały zmienić zachowanie? Komu się udało, może przykleić swoją karteczkę na tablicy.
Najważniejsze: kiedy tak siedzą w kręgu i rozmawiają, uczą się formułować zdania tak, żeby nikogo nie zabolało.
DYSKOTEKA
Kiedy Florida ma 9 lat, przeprowadzają się 360 km dalej. Tak trafia do szkoły w Hamburgu. Ma lekcje jak dzieci w zwyczajnych szkołach: angielski, matematyka, historia, geografia... Ale jedne lubi tak bardzo, że do dzisiaj pamięta dokładnie: w każdy czwartek, na szóstej lekcji. Ma wtedy 10 lat i z koleżankami mówią na te zajęcia "dyskoteka".
Na początku lekcji siadają w kręgu w pustej sali i każda opowiada, jak się czuje. Ale nie tylko: "dobrze" lub "źle". Mogą opowiedzieć coś więcej. I mówią: że coś je martwi, z czymś im źle, że w rodzinie jest problem, albo że podoba im się chłopak, ale nie zwraca uwagi.
Jeśli dziewczynka ma jakiś kłopot, ale nie potrafi o nim opowiedzieć, może wybrać piosenkę, która zilustruje, jak się czuje. Zresztą każda przynosi na lekcję wybraną piosenkę. Staje na środku sali, pozostałe koleżanki wokół. Florida pamięta dokładnie swój pierwszy raz: pani puszcza jej piosenkę i Florida zaczyna tańczyć. Najpierw nieśmiało i nieporadnie, potem coraz odważniej.
Kiedy piosenka się kończy, wszyscy siadają na podłodze i Florida opowiada, co czuje. Że najpierw się wstydziła i czuła się skrępowana, ale później się otworzyła. Pani pyta, gdzie w ciele czuła muzykę. Florida na to, że najpierw w nogach "czuła bit", potem w brzuchu, aż w końcu w rękach po same dłonie. Inne dziewczynki mogą dorzucić swoje wrażenia i opowiedzieć o swoich emocjach.
Kiedy skończą omawiać jedną, przychodzi kolej na następną. Nie ma pośpiechu, na sali jest ich sześć lub siedem.
Któregoś dnia w przerwie kolega z klasy pyta, czy też może przyjść. Florida odpowiada stanowczo: "Nie. To lekcje tylko dla nas".
A wychowawca, który jest świadkiem rozmowy, chwali:
- Bardzo dobrze, Florida. Pokazujesz swoje granice.
Pod koniec lekcji znów każda opowiada, co czuje. Wtedy zazwyczaj mówią więcej i odważniej.
Tym bardziej, że wszystkie szanują koronną zasadę tych zajęć: "Co się dzieje w tej sali, zostaje w tej sali". Dziewczynki mają 10 lat, nie wiedzą jeszcze, że na lekcji, którą nazywają "dyskoteka", a która w rzeczywistości jest terapią tańcem, właśnie uczą się jednej z najważniejszych rzeczy w życiu: rozpoznawać swoje emocje, również w ciele, nazywać je, mówić o nich w naturalny sposób, szanować emocje innych ludzi.
Ze szkoły w Hamburgu wychodzi śmiała, świadoma siebie czternastoletnia dziewczyna. Ale w pełni Florida rozkwitnie dopiero w szkole z internatem.
CAPPUCCINO
Choć na początku nic tego nie zapowiada. To pierwsza szkoła z internatem w życiu Floridy. Ma 14 lat, bałagani i rozrzuca rzeczy, a w internacie w Marburgu króluje niemiecki Ordnung. U niej w domu hałas i chaos, ciągle coś się dzieje, a w internacie spokój i porządek. Do tego nowa przestrzeń do życia, której musi się nauczyć od nowa. Dotykiem, słuchem, węchem.
Tak samo z nowymi ludźmi.
I właśnie wtedy, w pierwszej klasie szkoły średniej, Florida zaczyna się kiwać. Jak dziecko z chorobą sierocą. Ale nowa koleżanka to wychwytuje i za każdym razem po prostu lekko przytrzymuje Floridę za ramię. Działa.
- Ty sama nie wiesz, że się kiwasz – wyjaśnia mi dorosła Florida. - Nie zauważasz tego. W szkole w Niemczech nam tłumaczono, że pełnosprawne dzieci widzą wzrok rodzica, a w nim miłość, czułość, troskę. A my nie widzimy nawet, jak duży jest pokój, w którym jesteśmy, ani co się w nim dzieje. I że dla nas to kiwanie jest jak dar, nagroda dla samego siebie. Zauważ, że czasem człowiek, który się kiwa, jeszcze obejmuje samego siebie. Jakby chciał sobie dać dużo miłości.
Szkoła dla niewidomych w Marburgu jest znana w całej Europie z dobrego poziomu nauczania, innowacyjności i bogatej oferty pozalekcyjnej: teatr, chór, kajaki. Przyjeżdżają tu dzieci nie tylko z całych Niemiec, ale i ze Szwajcarii czy z Luksemburga. Tutaj Florida ciągle słyszy zachęty, że jeśli ktoś ma problem, zawsze może przyjść do wychowawcy i o tym porozmawiać.
Szybko odkrywa, że nawet nie trzeba przychodzić. Nauczyciele sami są uważni i wyłapują sygnały. Florida jest w pierwszej klasie, a jej nauczycielka angielskiego i jednocześnie wychowawczyni zauważa, że pogorszyły się jej oceny.
- Chodź, zapraszam cię na kawę. Porozmawiamy w pokoju nauczycielskim – mówi przyjaźnie.
Robi Floridzie słodkie cappuccino i pyta: - Jak się czujesz? Czy coś się zmieniło w twoim życiu? Czy coś się wydarzyło?
Szybko się okazuje, że Florida nie nadąża uczyć się dotychczasową metodą, więc wychowawczyni sugeruje jej przejście na Braille’a. Rok później Florida pije z nią kolejne cappuccino i słyszy:
- Widzisz? Bywało trudno, ale świetnie sobie poradziłaś.
PRAWDZIWE ŻYCIE
Nauka nauką, ale Florida jest nastolatką i bardziej zaprzątają ją inne rzeczy. Próbuje sił w szkolnym teatrze, ale wyczuwa tam za dużo rywalizacji i zazdrości, więc rezygnuje. Próbuje chóru, ale prowadząca nie przypada jej do gustu.
Najbardziej Florida lubi chodzić po mieście z koleżankami. Ośmiela się, bo internat mieści się w innym budynku niż szkoła i trzeba pokonać tę drogę rano i po lekcjach. Wyjście do normalnego świata staje się naturalne.
Po lekcjach spacerują, przesiadują w tanich knajpkach, jedzą, piją kawę, gadają całymi godzinami i dużo się śmieją. Często żartują, że w ten sposób wspierają miejscową gospodarkę.
Żeby było jasne: Florida nie pali, nie pije i nie ma chłopaka. Ale po raz pierwszy w życiu czuje się wolna i szczęśliwa.
Do tego, kiedy ma 17 lat, zmieniają jej się wychowawcy. Trafia do Stephanie: ciepłej blondynki koło pięćdziesiątki i do Josefa, opiekuńczego 60-latka. Nie prowadzą żadnego przedmiotu, są pedagogami. Wychodzą z dziewczynami na miasto, na spacery, na kawę. Dużo rozmawiają.
Florida lubi też z koleżanką przesiadywać we wspólnej kuchni w internacie, a Josef często do nich zagląda.
Gadają godzinami. O wszystkim, co ważne dla Floridy, a rodzice nigdy jej o to nie zapytali: co czuje? O czym marzy? Czego się boi? Czego potrzebuje?
Nie zawsze jest miło. Czasem Josef podniesie głos, czasem coś wytknie. Na przykład, że Florida nie znosi plotkowania, a sama plotkuje.
- Był moim wychowawcą przez trzy lata. Dał mi wiele ważnych lekcji w życiu, pomógł mi dorosnąć. Na koniec zawsze mówił: "Pamiętaj: jestem twoim niemieckim tatą. Jeśli będziesz mnie potrzebować, to jestem". Często myślę o nich, tęsknię za nimi, a zobacz, mam już 32 lata. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu. Czas, kiedy nie byłam niewidomą Floridą, tylko po prostu Floridą. Czułam, że żyję. Każdemu tego życzę.
OKIEM SPECJALISTY
W Polsce żyje 1,8 mln niewidomych i niedowidzących. Działa 8 specjalnych ośrodków szkolno-wychowawczych. Kształci się w nich około pół tysiąca dzieci.
Marek Jakubowski jest pedagogiem z 43-letnim stażem, przez wiele lat był wychowawcą w Owińskach.
- Uważam, że dziecko niewidome lub niedowidzące powinno pierwsze lata edukacji odbywać w specjalistycznym ośrodku. Dlaczego? Bo szkoła masowa nie jest w stanie prawidłowo nauczyć tego dziecka: pisma Braille’a, orientacji przestrzennej, czynności dnia codziennego, technologii informatycznych. A ośrodek jest wyposażony w sprzęt i nowoczesne technologie. Szkoły masowej zwyczajnie nie stać na powiększalniki, na drukarki brajlowskie – wszystkie cuda techniczne, dzięki którym maluch po ukończeniu pierwszej czy drugiej klasy zna pismo Braille’a, czyta, posługuje się sprzętem komputerowym, surfuje po internecie. Natomiast jestem za tym, żeby później dzieci poszły do szkoły masowej. Ale już mając wiedzę, umiejętności, doświadczenie, samodzielność.
- Czyli państwa szkoła jest dobrze wyposażona? Nie narzekacie: "Brakuje nam pieniędzy na wyposażenie i dodatkowe zajęcia"?
- Nam na nic nie brakuje. Jesteśmy zadbaną i nowocześnie wyposażoną szkołą. Może pani pojechać do podobnej placówki: w Bostonie, Berlinie czy w Owińskach - wszędzie jest ten sam sprzęt, te same technologie. Mamy więcej przedmiotów niż w szkołach masowych, mamy specjalistyczne pracownie: gabinety orientacji przestrzennej, gabinety nauki widzenia. Szkoła masowa nie ma pojęcia, że dziecko niewidome można "nauczyć" widzieć. Pewnie, że ono nie będzie widziało tak jak pani. Ale resztki wzroku można wykorzystać.
- Sporo pan mówi o sprzęcie i technologiach. Ale jak sobie radzą wasi uczniowie, a później absolwenci?
- W ciągu ostatnich 40 lat ponad setka absolwentów ośrodków została profesorami i doktorami habilitowanymi. Jedna z pań jest dziekanem na uniwersytecie. Ślepi jak krety! Ale się uczyli. Nie wspomnę o zwykłych magistrach, bo tych jest mnóstwo. Przy czym wyraźnie rozróżniam dzieci, które pochodziły ze środowisk odrzucających ich kalectwo i te z rodzin nadopiekuńczych. Co ciekawe, dzieci, które były odrzucane, osiągały często ogromne sukcesy w życiu. Bo od samego początku musiały – jak koty przy misce – w tym domu wyrobić sobie pozycję. A że było to trudne, wyrabiały ją sobie w ośrodkach. To nie znaczy, że oni są milionerami. Ale mają rodziny, mają dzieci, pracę. W pojęciu zwykłego człowieka to jest sukces.
WIĘŹ
Pytam jeszcze Wojciecha Światłowskiego, psychoterapeutę i tyflodydaktyka (tłumaczy niewidomym świat widzących), czego potrzebuje siedmioletnie dziecko.
- Miłości, uwagi, zrozumienia, czasu, możliwości rozwoju, grupy, relacji.
A jeśli w tym wieku trafi do internatu?
- To straci ważny etap w rozwoju. Bo normalnie dziecko rozwija się, przechodząc naturalne etapy: najpierw przy piersi, potem na podłodze, na korytarzu, na podwórku, na ulicy. Tak stopniowo separuje się od matki. A dziecko niewidome nieustannie jest pod kontrolą mamy, bo to mama jest jego oczami. I nagle: ciach! Odcięcie. Mama znika. Spróbujmy sobie wyobrazić lęk takiego siedmiolatka. Tym bardziej że dziecko niewidome zazwyczaj ma tę niepełnosprawność od początku, więc więź z rodzicem jest nawet silniejsza. Bo rodzic spędza z nim dużo czasu u lekarzy, ciągle tli się nadzieja. A co oferuje nasze szkolnictwo? Mówi rodzicom: my ci pomożemy, ale musimy ci zabrać dziecko. My się nim zajmiemy, wyedukujemy je, ale z daleka od rodziny. Pracowałem z chłopcem, którego mama nie chciała oddać, ale w końcu uległa. Odwozili go 300 km do szkoły z internatem, tam dostawał gorączki, więc przyjeżdżali i go zabierali. W domu czuł się lepiej, więc odwozili go do ośrodka, a on znowu dostawał gorączki albo biegunki i znowu go zabierali. Somatyzował. Czyli to, czego nie umiał wyrazić: lęku, cierpienia, tęsknoty, nieświadomie pokazywał poprzez objawy w ciele. Ich więź była tak silna, że nie potrafił funkcjonować bez mamy. Zrezygnowali.
- Pamiętajmy też - dodaje Światłowski - że siedmioletnie dziecko nie rozumie tej sytuacji, czuje się porzucone i zdradzone. A nie potrafi w krótkim czasie nawiązać tak satysfakcjonujących relacji, że zmniejszyłyby jego cierpienie spowodowane rozłąką z rodzicami i brakiem bliskości. Inaczej też postrzega czas. Rodzice się niecierpliwią: "No przecież za tydzień przyjedziemy!", a dla dziecka tydzień to cała wieczność. Już nie może zawołać ze swojego pokoju: "Mama!", bo ona nie przyjdzie, ani nie krzyknie "Zaraz!".
Inna sprawa, że dzieci niewidome nie mogą odwoływać się do żadnych pocieszanek emocjonalnych jak zdjęcia, filmik, czy nawet wspomnienie wzrokowe: jak rodzic patrzył z czułością. A na bieżąco też nie widzą: uśmiechu nauczycielki, troski w jej oczach.
- W dodatku wszystko jest nowe: przestrzeń, ludzie, reguły...
- Normalnie jak chce nam się pić, to pijemy, jak jesteśmy głodni, to jemy. A dziecko w ośrodku jest zdane na rytm: śniadanie, obiad, kolacja. To nie jest naturalne na tym etapie rozwoju, 7-8-latek chciałby po swojemu, a tu nie może. To ogranicza jego wyjście w świat. Zresztą potem to trzeba odwrócić. Bo on przychodzi do domu i nie umie sam zdecydować, o wszystko się pyta. Od nowa musi się nauczyć topografii domu.
- Akurat orientacji przestrzennej uczą w tych ośrodkach intensywnie.
- Pewnie, pracują w nich dobrzy specjaliści i dysponują dobrym sprzętem. Ale to nie zastąpi bliskości. Dzieci i tak zapamiętają pobyt tam jako pozostawienie ich w samotności i cierpieniu.
- Nawet niewidomi się spierają: czy te szkoły z internatem dobrze działają, czy lepiej byłoby je zamknąć. Ale może to jest źle postawione pytanie? Może lepiej zapytać: co można by w nich zmienić, co zaoferować dzieciom, żeby prawidłowo i szczęśliwie się w nich rozwijały?
- System się nie zmieni, te ośrodki nadal będą działać. Ale mogłyby zaopiekować się dziećmi jako ludźmi, a nie tylko jako niewidomymi. Oprócz specjalistycznego sprzętu i technologii te dzieci potrzebują opieki, troski, pracy nad ich poczuciem własnej wartości. To powinno biec jak tory: równo, obok siebie. Inaczej ten pociąg nie pojedzie. Można zaoferować dzieciom zajęcia typu: arteterapia, muzykoterapia, socjoterapia. Ale najważniejsze, żeby prowadził je ktoś, kto to czuje i kto dostrzega je z ich potrzebami i emocjami. Tylko że te działania nie mogą być incydentalne: dostaliśmy dotację z Unii Europejskiej, więc damy dzieciom 10 godzin warsztatów. Takie zajęcia muszą być naturalną częścią edukacji: dla wszystkich i od początku. Oczywiście dostosowane do wieku dziecka, bo czego innego potrzebuje siedmiolatek, a czego innego piętnastolatek. Wreszcie, te ośrodki mogłyby też przestać być takimi hermetycznymi wyspami. Mogłyby się otworzyć na świat zewnętrzny, żeby życie w nich było bardziej podobne do normalnego. Bo na razie nam się wydaje, że te wyspecjalizowane ośrodki to zbawienie. Ponieważ skutecznie kształcimy i wychowujemy w nich dzieci, które nie widzą. Ale smutny paradoks polega na tym, że to my jesteśmy ślepi na ich dziecięce potrzeby.
NIEUSUWALNE
Maciej do dziś mówi o sobie w trzeciej osobie, jakby opowiadał o kimś innym: "Dziecko, które siedem lat przebywało w domu, nagle dostaje obuchem w łeb i zostaje zabrane od rodziców". Albo ucieka w stronę bierną: "To coś, co pozostało, nie będzie wymazane z pamięci".
To mur, którym się obudował, żeby przetrwać emocjonalnie. Ma 54 lata, a wciąż nie jest w stanie dopuścić: "Ja tego doświadczyłem, ja cierpiałem, to było ponad moje siły".
Można powiedzieć, że Maciej jest człowiekiem sukcesu. Studiował prawo, skończył zarządzanie, robi studia podyplomowe "koordynator dostępności", pracował w wielu miejscach, od lat prowadzi własną firmę tyfloinformatyczną.
Ma dwie córki: dwudziestoczteroletnią z pierwszego małżeństwa i ośmioletnią z aktualnego małżeństwa. Zresztą przy rozwodzie to jemu sędzia przyznał opiekę nad dzieckiem.
Cóż z tego? Maciej zna swoje braki:
- Nie potrafię moim córkom okazać uczuć. To jest straszne: bardzo chcesz, ale nie wiesz jak – głos Macieja ani na chwilę nie przestaje być twardy. - Sam nie znałem miłości.