"Nie masz dziś tam porządnej polskiej mordowni"
Nie masz dzisiaj porządnej polskiej mordowni w Dublinie. Najsłynniejsze puby z czasów boomu zniknęły z powierzchni ziemi, podobnie jak ich najwierniejsi bywalcy, których koniunktura wymiotła do Holandii, Norwegii, Szwecji i innych tropikalnych krajów, gdzie dzisiaj krzewią tradycje polskiego oręża. Na otarcie łez rodakom zostały monopole, gdzie wciąż jeszcze sprzedaje się nasze piwo - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
11.04.2011 | aktual.: 11.04.2011 14:00
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Z cyklu "wspomnień czar" vel "ocalić od zapomnienia", przespacerowałem się niedawno po centrum Dublina śladami trzech najsłynniejszych polskich pubów, które działały tu w czasach "celtyckiego tygrysa", po to tylko by stwierdzić naocznie, że nie pozostał po nich nawet ślad, oprócz - ma się rozumieć - wspomnień czaru. Podobnie jak nie ma już za wielu śladów po "celtyckim tygrysie".
Kiedyś przy Parnell Street w Dublinie działała polska knajpa o malowniczej nazwie "Zagłoba" i był to lokal adekwatnie rubaszny do nazwiska swego patrona. Odkryłem ją przez przypadek słysząc z daleka brzęk tłuczonego szkła, wycie syren policyjnych i głośne "kur...", które rozlegało się sprzed wejścia. Był to znak, że w knajpie sami swoi. Mieszkałem wtedy w okolicy i mijałem ten widowiskowy przybytek co najmniej dwa razy dziennie, idąc pieszo do centrum o świcie i wracając wieczorem. Miałem więc okazję zapoznać się z jego fenomenem nieco bliżej.
"Zagłobę" można śmiało porównać do hłaskowego "La Boheme", które opisywał na paryskim bruku tęskniąc do swojej ukochanej "Kameralnej", aczkolwiek w przeciwieństwie do Hłaski, który dostał w "La Boheme" po gębie od Irlandczyka, bywalcy "Zagłoby" najbardziej ryzykowali kasację ze strony własnych rodaków. Knajpa miała opinię czołowego polskiego lokalu w mieście, z powodu 40 gatunków wódki, jakie podobno serwowano za barem, a także legend o jej polskich bywalcach i irlandzkim właścicielu, które obiegły zarówno polskie, jak i lokalne media.
Jak wieść niesie, był słynny ze swego zamiłowania do Polski, które sięgnęło apogeum, gdy ponoć sprowadził sobie oryginalny samochód marki Syrena, choć przyznaję, że nigdy nie widziałem go jadącego tym wehikułem po mieście. Może dlatego, że do swojej knajpy przychodził w butach, by napić się tam w towarzystwie swoich polskich przyjaciół. A przyjaciele w najlepszych czasach wypełniali salę po brzegi i zapewniali jej nieprzerwane atrakcje, śpiewając "Hej Sokoły" oraz inne pieśni religijne, a także nie dając pogrześć polskiej mowy, w tym naszych najsłynniejszych przekleństw.
Człowiek nigdy nie mógł się tam nudzić, w telewizorze leciał prezydent Kaczyński z wyłączonym głosem, ruszający ustami do piosenek Britney Spears, lub arcydzieła moralnego niepokoju, takie jak "Pitt Bull" albo "Psy". Na ścianach wisiała kolekcja plakatów filmowych Pągowskiego oraz przedwojenne reklamy proszków do prania, zaś przed wejściem prali się amatorzy gorzałki, którym zaszkodziła dyskusja o aktualnej polityce. Tłumaczyłem sobie wtedy, że mimowolnie sięgają do narodowej tradycji, zbyt serio interpretując sienkiewiczowskie "ojciec prać", z czego to rzeczony Zagłoba z pewnością byłby niezwykle dumny.
Było bosko. Wewnątrz rezydował cały przekrój społeczny ówczesnej dublińskiej emigracji, to znaczy na jednego piśmiennego przypadało sześciu neandertali, którym zaciskały się pięści, kiedy ktoś mówił przy nich za dobrze po angielsku lub w jakimkolwiek innym języku. Włączając ich własny. Usiłowano zmienić ten stan rzeczy, urządzając koncerty bluesowe dla inteligencji pracującej, co skutecznie wypędzało element przed wejście. Niestety nudziło im się tam i zbyt często wdawali się w bójki z miejscowymi lub ze sobą nawzajem, tudzież zajmowali się okradaniem wychodzących słuchaczy koncertów, metodą napaści zuchwałej.
Muszę jednakowoż powiedzieć, że byłem w "Zagłobie" na koncercie autentycznych bluesujących Afroamerykanów i do dziś żyję, a także i rzeczonym Afroamerykanom nie stała się tam żadna krzywda. Nietknięte pozostały również ich instrumenty.
Knajpa przetrwała najlepsze lata boomu, po czym według moich kalkulacji, zamknięto ją jesienią 2008, bo wtedy też zauważyłem jej zniknięcie. I tak dublińscy Polacy zostali pozbawieni rozrywek natury gastrycznej. Dziś mieści się tam instytucja o jednoznacznej nazwie "Dublin supporters bar". Mimo wyraźnych inklinacji do sportu i bliskości stadionu Croke Park, wciąż jest to miejsce, do którego raczej nie chodzi się z dziećmi.
Kilka rzutów bejsbolem od "Zagłoby", przy ulicy Capel znajdował się inny polski szynk, o nazwie "Kanał". Sprawiał wrażenie mniej więcej takie samo, jak jego nazwa, przynajmniej tego dnia, kiedy byłem tam pierwszy i ostatni raz. Wyglądało to trochę jak scena z westernu, bo kiedy wszedłem, na sali ucichło. Klienci, którzy wyglądali jakby ich żywcem wyjęto z dowolnego filmu z późnym Cezarym Pazurą, odprowadzili mnie wzrokiem do drzwi i chyba raczej nie byli wielbicielami moich książek, którym z wrażenia odjęło mowę.
Dodajmy że była niedziela w samo południe, w dodatku słoneczna, ponieważ był lipiec. Polska drużyna właśnie pozwalała się wyeliminować z niemieckich mistrzostw świata i tym sobie tłumaczę ogólne zniechęcenie bywalców lokalu do rzeczywistości. Był to zresztą jedyny powód, dla którego odwiedziłem ten lokal. Pisałem wtedy do miejscowego "Heralda" notkę o transmisjach z mundialu w polskich pubach. Kiedy przechodziłem Capel Street rok później, "Kanału" już nie było. Była za to polska restauracja, na visus dość szykownie urządzona i z kartą dań pachnącą domem, lecz o tej porze już zamknięta. Obiecałem sobie wtedy, że zajrzę tam na schabowego z kapustą przy najbliższej okazji, lecz następna okazja przydarzyła się dopiero w ubiegły weekend i restauracji już nie było. I tak dalej, w ten deseń.
Trzeci i ostatni polski pub, który dopełniał naszego pubowego wizerunku na planie Dublina, znajdował się przy Hawkins Street, po grzeczniejszej południowej stronie miasta, nieopodal głównej komendy policji i paradoksalnie nosił nazwę "Chaplin’s bar". Nawiasem mówiąc nosi ją do dziś, bo jego polska część zajmowała tylko jedno piętro lokalu, a parter był i wciąż jest tradycyjnym barem irlandzkim, aczkolwiek z lekkim elementem zadęcia w stronę amerykańskich lat 20. ubiegłego wieku.
Wracając jednak do jego polskiej części, to była dość niedużą salą o kameralnej atmosferze i wielkich oknach, co do irlandzkiego pubu niepodobne. Pozwalały one jednak na regularne wietrzenie lokalu, co również jest niepodobne do irlandzkiego pubu, i przez co zawsze było tam świeże powietrze. Prócz braku pubowego aromatu zużytych skarpet, spośród wszystkich polskich przybytków w tym mieście "Chaplin’s” miał stosunkowo najgrzeczniejszą klientelę, którą stanowili tak zwani młodzi-oczytani, skupiający się wokół nieistniejącej już gazety "Polish Express", również prowadzonej przez młodych-oczytanych. Na sali siedziało więc głównie towarzystwo w wieku górnym poborowym, pogrążone w akademickich dyskusjach o młodości i oczytaniu, wedle kanonu.
Z definicji pili mniej alkoholu niż bywalcy "Zagłoby", nie było więc w "Chaplinie” za bardzo awantur, chyba że o poezję, oprócz tego, że obroty pubu były przez to, jak mniemam, niższe. Wielu młodym ludziom te posiedzenia z pewnością uratowały życie, pozwalając oderwać się od brutalnej rzeczywistości, choć przecież raz już oderwali się od niej, wyjeżdżając z Polski. Kiedy rzeczywistość w Dublinie zrobiła się dla wielu nie do przyjęcia i młodzi-oczytani wrócili nad Wisłę albo uciekli dalej, lokal opustoszał. W końcu zamknięto go, o ile wiem, również jesienią 2008, podobnie jak rzeczonego "Zagłobę" zza rzeki.
"Chaplin’s” był pierwszym pubem, do którego udałem się po przybyciu na teren Republiki Irlandii. Usiłowałem zapalić w nim papierosa, nie wiedząc o tym, że w lokalach gastronomicznych krainy Bajobongo obowiązuje zakaz palenia. Rozmowa z barmanem, który groził wezwaniem policji, przerodziła się w groteskę, ponieważ byłem przekonany, że występujemy w ukrytej kamerze; scenę w końcu sprzedałem bohaterowi książki, a barman opowiadał o mnie z rozrzewnieniem jeszcze dwa lata później. Oprócz tego, że jestem niepalący, ale jak człowiek pakuje swoje całe życie do jednej małej walizki i ucieka z tą walizką na jego krawędź, to chyba można go rozgrzeszyć z paru fajek, czyż nie.
Wspominając to wszystko obszedłem centrum miasta w minioną niedzielę, bo akurat słońce świeciło i wiatr jakoś nie ścinał z nóg. Myślę że "polski Dublin", który pamiętam z czasów swojego przyjazdu w te strony, na dobre przestał istnieć. Do historii odchodzi kolejna epoka w dziejach naszego narodu, o której za 100 lat będzie się mówiło, że mieliśmy zwiać wszyscy, a ostatni miał zgasić światło. A może zgasi?
Dobranoc Państwu.
Ps. Daty zamknięcia pubu "Zagłoba" i polskiej części "Chaplin’s" na podstawie "Metro Éireann"