"Nawet podczas wojny straty nie były tak duże"
- Nawet podczas wojny miasto nie poniosło tak wielkich strat. Chociaż od czasu tragedii minęło już kilka dni, wiele osób wciąż jest w szoku. Na pytania odpowiadają krótko: „Straciłem wszystko. Nie mam już nic”. To już nigdy nie będzie to samo miasto – mówi Aneta, pomagająca jako wolontariuszka w usuwaniu skutków powodzi w Bogatyni. Maciek do placówki Caritasu w Sandomierzu zgłosił się na ochotnika.- Stertę skażonego przez brudną wodę siana, które do niczego się już nie nadaje, rozrzucamy, suszymy i palimy - opowiada Wirtualnej Polsce.
14.08.2010 | aktual.: 14.08.2010 09:47
Aneta – to już nie jest to samo miasto
Mieszkam w Bogatyni. Szczęśliwie w części położonej daleko od rzeki Miedzianki. Ponieważ sama nie doświadczyłam strat, a moja rodzina niewielkich (podtopienia), mogłam zaangażować się w pomoc innym. Pracuję jako wolontariusz. Nie mam konkretnego zadania, za które jestem odpowiedzialna, ani wyznaczonych godzin pracy. Wstaję wcześnie rano, najlepiej o świcie. Potem dowiaduję się, gdzie brakuje rąk do pracy i pomoc jest najbardziej potrzebna. Trafiam do określonego punktu: spożywczego, chemicznego, odzieżowego lub kuchni. I pracuję. Tak długo jak trzeba.
To są zwykle proste czynności. Jak przyjęcie określonych produktów na stan (chemicznych i spożywczych), ich segregacja, wydawanie osobom poszkodowanym. Docierające z całej Polski dary wolontariusze rozdzielają w miarę potrzeb – najwięcej dostają najbardziej potrzebujący. Oczywiście zdarzają się próby wyłudzenia (ktoś nie ucierpiał w powodzi lub jest z innej części miasta, a zgłasza się po darowiznę)
, ale udaje nam się to ukrócić. Większym problemem są tzw. szabrownicy, którzy wykorzystując sytuację opustoszałych lub w części opuszczonych domów - okradają je. Bazują na tym, że odpowiednie służby (policja, straż pożarna) pracują w tym czasie przy oczyszczaniu i odgruzowywaniu miasta, jak i przy dostarczaniu potrzebnych rzeczy dla powodzian. W miarę możliwości policji udaje się kontrolować sytuację. Część sprawców złapano. Były to osoby zamieszkujące pobliskie miejscowości, nie dotknięte powodzią.
Potrzeby mieszkańców ulegają dynamicznym zmianom. Początkowo była to sucha odzież i dach nad głową dla tych, którzy stracili domy. Potem wyznacznikiem poczucia bezpieczeństwa stało się zapewnienie żywności, prądu i wody. Kiedy poszkodowani zaczęli porządkować zalane domy, potrzebne stały się środki czystości, ubrania robocze, łopaty, wiadra, szczepionki, leki… Trzeba się uporać z odgruzowywaniem, pozbyć sprzętów i rzeczy niezdatnych do użytku, czy też – poradzić sobie z niezwykle szkodliwym osadem rzecznym. Potem następuje właściwy etap sprzątania, mycia, odgrzybiania, osuszania… Z pewnością potrzebne będą karchery (urządzenia do osuszania i odgrzybiania), jak i środki do walki z owadami i robactwem, będące zmorą każdych zalanych terenów. Ostatecznie można będzie pomyśleć o rzeczach niezbędnych do funkcjonowania typowego domu, jak meble czy sprzęt AGD.
Od tragedii minęło już kilka dni, jednak wiele osób wciąż jest w szoku. Niewielu potrafi rozmawiać o tym, co się stało. Emocje są zbyt wielkie, zbyt świeże. Na pytania odpowiadają krótko: „Straciłam/em wszystko. Nie mam już nic. Mój dom zabrała rzeka”.
Powodzianie znaleźli schronienie w jednej ze szkół. Spędzą tam czas do końca wakacji. Niczego im nie brakuje, stale mają zapewnioną pomoc. Warunki też są bardzo dobre, a sukcesywnie będzie im przydzielane nowe lokum. Matki z dziećmi do dwóch lat zamieszkały w miejscowym hotelu. Część starszych dzieci z rodzin, które dotknęła powódź, wyjechały już na kolonie. Te, które przebywają w szkole, nie mówią wiele o wydarzeniach. Raczej starają się żyć bieżącą chwilą, myślami wybiegając jedynie w niedaleką przyszłość, jaką jest zbliżający się rok szkolny. Tak, jakby chciały jak najszybciej zapomnieć o tym, co było, i wrócić do stanu sprzed katastrofy. Obecnie, dzięki temu, że mieszkają w innej części miasta (tam usytuowana jest szkoła), nie widzą zniszczeń. Pozostałe dzieci zapewne pomagają rodzicom w pracach porządkowych. Z nimi nie mam kontaktu.
Powodzianie, którzy stracili domy lub wkrótce ich domy zostaną wyburzone, zapewne nie zamieszkają ponownie w tych rejonach. Nie pozwoli im na to infrastruktura i to, że otrzymają nowe mieszkania w innym rejonie miasta. Pozostali, którzy doznali częściowych strat, z pewnością naprawią szkody i zamieszkają w tym samym miejscu. Dlaczego? Bo ludziom trudno się rozstać ze swoimi domami. Nawet w dramatycznych okolicznościach, które zagrażają im utratą życia – na przykład w przypadku zawalenia się domu – nie chcą opuścić swojego lokum, przenieść się w bezpieczne miejsce. W częściowo zniszczonych domach pozostają na straży. Próbując ocalić to, co zostało. Chociażby lodówkę, pralkę czy inne, drobne rzeczy. To jest ich dom, tu mają poczucie bezpieczeństwa (nawet jeśli złudne) i czują z tym miejscem więź emocjonalną.
W ostatnich latach – z szarego, pracowniczego miasteczka – Bogatynia przekształciła się w niezwykle urokliwy i barwny zakątek. Począwszy od kanalizacji, poprzez drogi, uliczki i budynki, a kończąc na parkach i terenach zielonych, niemal wszystko zostało odnowione. To małe miasto, które spośród innych wyróżnia charakterystyczna dla tych terenów zabudowa łużycka, tzw. domy przysłupowe, oraz położenie geograficzne (styk granic: niemieckiej, polskiej i czeskiej). Wyjątkowe jest również społeczeństwo, które w większości stanowi ludność napływowa z różnych polskich zakątków. Taka, która osiedliła się tuż po zakończeniu wojny w tym poniemieckim miasteczku, jadąc tu „za chlebem”, który zapewniała im praca w dwóch dużych zakładach, elektrowni i kopalni. Nawet podczas wojny miasto nie poniosło tak wielkich strat. Niezmienione pozostają w tej chwili jedynie nowe osiedla, umiejscowione z dala od rzeki. Całe centrum oraz „stara” Bogatynia są bezpowrotnie zniszczone – wiele domów zabrał nurt rzeki, a kolejne muszą zostać
wyburzone ze względu na bezpieczeństwo ich mieszkańców. Zmieniona będzie musiała być również infrastruktura dróg, ponieważ koryto rzeki zmieniło swój bieg. Mieszkańcy solidarnie odczuwają smutek i żal, a także obawę, iż nie uda im się powrócić do specyficznego klimatu miasta, który zabrała rzeka. Na co dzień będąca przecież niewielkim strumieniem. To będzie już inne miasto.
Władze miasta zapewniają mieszkańcom niezbędną pomoc. I choć w pierwszych godzinach pojawiło się rozczarowanie i żal ze strony powodzian – że pomoc jest niedostateczna – spowodowane nie zaniedbaniem czy opieszałością władz, ale czynników od nich niezależnych. Jak choćby decyzje wyżej stojących urzędników o skierowaniu do miasta pomocy, ale również tym, że tych potrzeb było bardzo wiele. Niemniej jednak sytuacja z każdą godziną ulegała zmianie. Mieszkańcy bardzo pochlebnie wypowiadają się o organizacji pomocy, darczyńcach i służbach mundurowych, oddelegowanych w nasz rejon do pomocy. Jak wojsko, straż czy policja.
Sytuacja, jaka spotkała nasze miasto, sama w sobie jest wyjątkowa, ponieważ nigdy dotąd nie znaleźliśmy się w takim położeniu, tak więc w zasadzie wszystko jest nowe i szczególne. A nagromadzenie w tak krótkim czasie różnych zdarzeń jest zbyt liczne, by móc teraz o nich na świeżo opowiadać. Sądzę, ze dopiero po pewnym czasie przyjdzie czas refleksję i analizę zaistniałych sytuacji. Teraz wszystko toczy się na bieżąco. Najważniejsze, by ci, którzy tego potrzebują, otrzymali pomoc możliwie kompleksową i w jak najkrótszym czasie.
Maciej – zbieraliśmy śmieci, a znaleźliśmy obrazek Matki Bożej
Jestem zastępowym "Sępów" w VII Ursynowskiej Drużyny Harcerzy „Gniazdo”. Pracuję jako wolontariusz w Sandomierzu. Chociaż powódź, która zniszczyła miasto, była w maju, wciąż jest dużo zniszczeń. Jestem tu z dwoma kolegami, Michałem i Maksem. Mieszkamy w siedzibie Caritasu. Do pracy przy pomocy powodzianom zgłosiliśmy się na ochotnika. Nikt nas do tego nie namawiał.
Pobudka jest o 8, mamy pół godziny na śniadanie. Następnie pan Rafał, kierowca, rozwozi nas (wolontariuszy jest kilkunastu) do miejsca, gdzie mamy pracować. Są to tereny, na których pomoc jest najbardziej potrzebna. Pracujemy do ok. 14-14:30. Po obiedzie mamy czas wolny, choć wolelibyśmy pracować.
Michał (drużynowy V Ursynowskiej Drużyny Harcerzy "Puszcza"): - Już dawno planowałem, że zgarnę kilku chłopaków i przyjedziemy do Sandomierza, żeby pomóc powodzianom. Harcerze są od tego, żeby pojawiać się w kryzysowych sytuacjach. Pracujemy w miejscu, gdzie było kiedyś schronisko dla bezdomnych, szkoła i stajnia.
Maciek: - Stertę skażonego przez brudną wodę siana, które do niczego się już nie nadaje, rozrzucamy, suszymy i palimy. Jest tu więc bardzo gorąco. Bo nie dość, że żar leje się z nieba, to jeszcze mocno daje nam popalić żar z tych ognisk.
Michał: - Jest tu też ekipa budowlana, która rozmontowuje budynek; cegły sypią się z dachu. Tu, gdzie jesteśmy, woda była na cztery metry, co widać na ścianie stajni. Leży podmyty przez wodę płot, mnóstwo śmieci. Trudno sobie wyobrazić, co tu kiedyś było. A jak się rozbijaliśmy, to śmieci były już pozbierane na kupy i musieliśmy przewieźć je taczkami. Generalnie budynki, które tu stoją, wyglądają jak jakaś stara, opuszczona fabryka sprzed pięćdziesięciu lat, w której można zorganizować paintballa. Wygląda to tak, jak gdyby wszystko było do rozbiórki.
Maciek: - Podczas wykonywania jednej z prac, zbierając śmieci, znaleźliśmy obrazek Matki Boskiej. Pomodliliśmy się do niej. Dało nam to nowy "zastrzyk" energii do dalszej, ciężkiej pracy.
Michał: - Pomagający są w różnym wieku. Przyjechał nawet kierowca – starszy, siwy pan. W przyszłym tygodniu ma dojechać siedemnaście osób. W większości - mężczyźni.
Spotkałem raz na ulicy siostrę katechetkę, z mojej starej szkoły, liceum Staszica. Powiedziała, że w okolicach Sandomierza jest trudna sytuacja. Podała mi numer do siostry, która zawiaduje w okolicy. Zadzwoniłem do Caritasu w Sandomierzu. I tak to się zaczęło…
Z wolontariuszami rozmawiała Anna Kalocińska, Wirtualna Polska
Imiona części bohaterów zostały celowo zmienione