Nauczycielka wyjawia sekrety Korei Płn. i zdradza, jak wygląda życie młodych elit Pjongjangu
Urodzona w Seulu, wychowana w Stanach Zjednoczonych, Suki Kim ujawniła szczegóły o świecie, do którego Zachód nie ma wstępu. W trakcie półrocznego pobytu w Korei Północnej uczyła angielskiego synów komunistycznych elit. Ani reżimowi "opiekunowie", ani studenci, ani nawet inni nauczyciele, nie podejrzewali, że w międzyczasie pisze książkę, obnażającą tajemnice najbardziej zamkniętego kraju świata. W wywiadzie dla Wirtualnej Polski, autorka zdradza jak wygląda życie pod nieustannym nadzorem, ile młodzi Koreańczycy z Północy wiedzą o Zachodzie i czy podobał im się "Harry Potter"?
15.06.2015 | aktual.: 16.06.2015 09:15
WP: Jak dostałaś posadę na uczelni w Korei Północnej, będąc osobą z obcego kraju, w dodatku bez wykształcenia nauczycielskiego?
Byłam tam już w 2002 i 2008 roku i szukałam kolejnej okazji, by znowu dostać się na Północ. Gdy dowiedziałam się, że powstaje uczelnia, która w całości zostanie obsadzona przez zagranicznych wykładowców, zgłosiłam się do pracy. Byłam tylko pisarką, ale o dziwo, organizacja finansująca placówkę zaprosiła mnie na rozmowy kwalifikacyjne, po których mnie zatrudnili. Uczenie miało być tylko przykrywką, bo od początku moim zamiarem było zebranie materiałów do książki ("Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit", Wydawnictwo Znak 2015 - przyp.).
WP: Jak to możliwe, że w Korei Północnej w ogóle powstała uczelnia z zagranicznymi wykładowcami?
Założyli ją ewangeliccy misjonarze. Międzynarodowa organizacja przeznaczyła na ten cel 35 mln dolarów, zebranych w świątyniach na całym świecie. Nauczyciele pochodzili ze wszystkich stron świata. Żaden nie miał jednak stałej pensji, choć wszyscy mogli się utrzymać z pieniędzy, które zebrał wcześniej kościół.
Choć uczelnia kształci synów z rodzin z wyższych sfer, Korea Północna nie dokładała do niej ani grosza. Taka współpraca jest na rękę reżimowi. Oprócz darmowej nauki, placówka jest także doskonałym narzędziem propagandowym. Gdy zachodni dziennikarz przyjedzie z trzydniową wizytą na kampus, zobaczy schludną szkołę ze stałym dostępem do elektryczności oraz zdrowych studentów. Nie są to obrazki, które oddają rzeczywistość Korei Północnej.
WP: Studenci, choć uczeni przez nauczycieli misjonarzy, nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem?
Nie ma takiej możliwości, bo w Korei Północnej nie ma wolności wyznania, a za nawracanie grozi kara śmierci. Organizacja, która ufundowała uczelnię, obiecała, że nie będzie próbowała szerzyć chrześcijaństwa. Sytuacja jest więc dwuznaczna. Ewangelicy sponsorują naukę północnokoreańskich elit, ale nie mogą nawracać. Choć, gdyby pojawiła się taka możliwość, misjonarze na pewno zaczęliby to robić.
WP: Przeprowadzając się do Korei Północnej, przetransportowałaś tam nawet własną lodówkę. Czego jeszcze brakuje na miejscu?
Najbardziej podstawową kwestią były lekarstwa. Później komputer. Miałam zresztą niekończącą się listę, wydawałoby się zupełnie prozaicznych rzeczy. Bałam się, że mogłabym nie dostać na miejscu, np. zapasowych okularów czy soczewek kontaktowych.
WP: A jak było w praktyce?
W Pjongajngu okazało się, że oprócz braku niektórych artykułów, problemem jest samo dotarcie do sklepu. Nie można po prostu wziąć taksówki. Nie mogliśmy nawet opuścić terenu uczelni, ani zwrócić się z prośbą do "opiekunów", by zorganizowali transport. Tam wszystko dzieje się według ich rozkładu. Gdy już dotrze się na targowisko lub do sklepu, okazuje się, że ceny są wygórowane. Sporo produktów pochodzi z nielegalnych źródeł, co podbija ich wartość. Byłam zaskoczona, że za niektóre rzeczy trzeba było płacić więcej niż na Manhattanie.
WP: Jakie było twoje pierwsze wrażenie, jeśli chodzi o naukę studentów. Czułaś, że byłaś dla nich "oknem na świat" czy może "wysłannikiem z wrogiego świata"? WP: Nie bałaś się, że jeśli zaczniesz ich zbytnio naciskać, to po prostu doniosą na ciebie władzom?
Zdawałam sobie sprawę, że pojawię się w różnych donosach i raportach. Codziennie, oprócz wspólnych zajęć, jadłam z nimi trzy posiłki w tej samej stołówce. Spędzaliśmy sporo czasu razem i musiałam ważyć słowa. Z czasem to się oczywiście zmieniło i mogłam pozwolić sobie na nieco więcej.
WP: Czy studenci mogli kontaktować się ze swoimi rodzinami?
Absolutnie nie. Żadnych telefonów, ani jakiegokolwiek innego kontaktu. Byli młodzi, mieli po 19-20 lat, choć mentalnie sprawiali wrażenie dużo młodszych. Tęsknili za matkami, niektórzy nigdy wcześniej nie opuszczali domów. Sądzę, że z powodu ich odseparowania łatwiej było się nam zżyć ze sobą.
WP: Duża ilość prac domowych, które zadawałaś, polegała na pisaniu listów. Sprytny sposób na research i poznanie studentów. WP: Ale musiały istnieć jakieś tematy tabu, których nie mogliście poruszać w listach i rozmowach?
Studenci byli instruowani co do kwestii, których nie powinni poruszać. Na cotygodniowych zebraniach składali donosy, samokrytyki i poznawali zakres dozwolonych i zakazanych tematów. Większość restrykcji dotyczyło oczywiście komentowania spraw politycznych.
WP: A sama mogłaś się kontaktować z bliskimi?
Tak, podobnie jak reszta nauczycieli, ale wszystko było monitorowane przez "opiekunów". Wiedzieliśmy o tym, więc nikt tak naprawdę nie był do końca szczery. Cenzurowaliśmy sami siebie. Ja pisałam do domu raz w tygodniu, a cała wiadomość zamykała się w jednym zdaniu: "U mnie wszystko w porządku". Na czas wyjazdu wszyscy założyli nowe adresy e-mail, by nie pozwolić na inwigilację dotychczasowych kont pocztowych.
WP: Sama byłaś świadoma tego, że w latach 90. XX wieku Koreę Północą dotknęła klęska głodu, a w kraju istnieją obozy pracy. A jak było z innymi nauczycielami?
Część nie miała o tym pojęcia. Zresztą, w czasie pobytu unikaliśmy tych tematów. W przeciwieństwie do mnie, inni nauczyciele byli tam na misji, chcieli głosić słowo boże w Korei Północnej. A moim głównym celem było zebranie materiałów do książki w tajemnicy przed wszystkimi.
WP: Ciężko było ją utrzymać? WP: Czy świadomość bycia pod nieustanną obserwacją była wyczerpująca?
O tak, już samo poczucie, że jest się pod ciągłym nadzorem, sprawia, że czujesz się, jakbyś stąpał po cienkim lodzie. Trzeba uważać na każdy krok.
WP: Nie bałaś się, że pewnego dnia "opiekunowie" nie tylko złapią cię na gorącym uczynku, ale także przyniosą niepochlebne artykuły o Korei Północnej, które pisałaś kilka lat wcześniej?
Strach towarzyszył mi cały czas. Bałam się, że ktoś odkryje dawne teksty albo mnie przyłapie. Nauczyłam się jednak żyć ze strachem, skoro już udało mi się dostać do Korei Północnej i w tajemnicy zacząć pisać książkę, to się nie poddawałam. I tak dzień po dniu.
WP: Choć szkoła, w której uczyłaś, chwaliła się mianem uczelni "technicznej", nie było na niej żadnych ścisłych przedmiotów. Dlaczego?
Trzeba pamiętać, że 2011 rok był szczególnym okresem. Nadchodziła zmiana reżimu. Partia wiedziała, że Kim Dzong Il jest umierający, a jego syn wkrótce przejmie stery. Tego roku zamknięto wszystkie uniwersytety w Korei Północnej, a studentów wysłano do prac fizycznych. 270 studentów z mojej uczelni w tym czasie kryło się za murami kampusu na przedmieściach Pjongjangu, więc stało się dla mnie jasne, że ktoś ich tu umieścił, by przeczekali polityczną zawieruchę. To było jak schronisko, atrapa szkoły, a nie prawdziwa uczelnia. Przez rok uczyli się wyłącznie angielskiego.
WP: Czy studenci tej "politechniki" mieli jakiekolwiek pojęcie o nowoczesnych technologiach?
W kolejnych miesiącach na kampusie pojawił się internet. Wybrani studenci wyższych roczników mogli z niego skorzystać, ale ograniczało się to do wpatrywania w otwartą przeglądarkę. Gdy zadawało się im pytania na temat sieci, np. co można w niej znaleźć, okazywało się, że tak naprawdę nie mają bladego pojęcia. To była chyba tylko "pokazówka", żeby nauczyciele widzieli, że niektórzy uczniowie również korzystają z sieci.
WP: A co z intranetem, wewnętrzną i silnie ocenzurowaną siecią Korei Północnej? WP: Na twojej uczelni studenci byli dobierani w pary i w zasadzie nie odstępowali siebie na krok. Czemu to mogło służyć?
W klasie siadali w jednej ławce, w pokoju mieli łóżka obok siebie, zawsze współpracowali, a jeden był odpowiedzialny za drugiego. Nawet gdy przychodzili na dyżury, a tylko jeden z nich miał problem z pracą domową, to i tak pojawiali się w parze. Chodziło o to, by mieli się wzajemnie na oku.
WP: Przyjaźń nie miała tu nic do rzeczy?
Czasami byli szczerze zaprzyjaźnieni, ale przecież nikt nie spędza ze sobą całego czasu. To była forma zinstytucjonalizowanej "przyjaźni", która tak naprawdę była jeszcze jednym sposobem na nadzór i wzajemną kontrolę.
WP: Czy twoi studenci nie mogli zrozumieć niektórych pojęć z zachodnich podręczników do nauki języka?
Było sporo takich sytuacji. Podatek dochodowy był w zasadzie nie do wytłumaczenia. Byli nauczeni, że wszystko jest za darmo dzięki Wielkiemu Przywódcy, więc podatek nie miał dla nich żadnego sensu. Reżim Korei Północnej od dziecka wpaja obywatelom, że wszystko jest na łasce lidera. Budynek, w którym jesteś, napój, który pijesz, wszystko zawdzięczasz wodzowi. I właśnie dlatego kapitalizm jest "zły", bo w nim za te rzeczy trzeba zapłacić. W tym kontekście spore zamieszanie wywołała moja próba wyjaśnienia na czym polega stypendium naukowe. Gdy okazało się, że można otrzymać pieniądze na naukę, Zachód przestał im się wydawać tak jednoznacznie zły.
WP: A w tej szkole były stypendia? Na jakiej podstawie studenci dostawali się na uczelnię?
Byli dobierani i zatwierdzani przez północnokoreański reżim i fundatorów szkoły. Wcześniej wielu studiowało na najbardziej prestiżowych uczelniach, Uniwersytecie im. Kim Ir Sena i Uniwersytecie Technicznym im. Kim Chaeka. Z tego co mi mówili, pewnego dnia rodzice po prostu przenieśli ich do nowej szkoły, w czasie gdy ich przyjaciele, po zamknięciu uniwersytetów w 2011 roku, trafili do pracy fizycznej.
WP: Dlaczego akurat oni uniknęli przydziału do robót?
Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. W Korei Północnej istnieje system songbun, który określa pochodzenie. Władze się do tego nie przyznają, ale w zasadzie życie człowieka jest determinowane przez jego rodowód. Jeśli np. twój dziadek przeszedł granicę z Południa na Północ w czasie wojny koreańskiej, to twój status będzie niski. Z kolei będąc wnukiem weterana, walczącego u boku Kim Ir Sena, jest się członkiem wyższych sfer.
WP: A różnice ekonomiczne?
Te widać na pierwszy rzut oka. Także wśród moich studentów, którzy przecież w całości zaliczali się jednak do elity. Większość z nich korzystała z pożółkłego papieru do notowania. Kilku miało jednak porządne zeszyty z białym papierem, co było oznaką pochodzenia z zamożniejszej rodziny.
WP: Przy całej nienawiści do Zachodu, w swojej książce piszesz, że amerykańskie papierosy były tam pożądanym rarytasem. Czy inne zachodnie produkty też cieszyły się powodzeniem?
Wśród studentów nie dało się dostrzec żadnych amerykańskich "zabawek". Wszystkie zagraniczne produkty pochodzą z Chin. Pamiętam jednak, że moi studenci chwalili się, że szczególnie lubią "chińskie zupki" pewnej południowokoreańskiej firmy. Teoretycznie każda południowokoreańska marka jest tam zakazana. Istnieje jednak czarny rynek, na którym szczególnie preferowane są produkty z Południa i Zachodu. Tak, jak w przypadku papierosów z USA, które szczególnie upodobali sobie "opiekunowie".
WP: Czy zachodnia kultura, która docieraja na Północ nieoficjalnymi kanałami, może mieć w przyszłości wpływ na zmiany w tym kraju?
W pewnym stopniu, ale to nie jest takie proste. Na pewno wywiera ona duży wpływ na ludność żyjącą przy granicy z Chinami i ewentualne decyzje o ucieczce. Na pograniczu dochodzi do wielu kontaktów pomiędzy mieszkańcami Chin i Półocy. W reszcie kraju jest jednak inaczej, bo gdyby cała Koreą Północna była tak łatwa do spenetrowania, to obecna sytuacja nie trwałaby już 70 lat.
WP: Dostrzegasz jakieś różnice w stylu rządzenia Kim Dzong Ila i Kim Dzong Una?
Nie wiemy zbyt wiele o Kim Dzong Unie. Jest jednak równie, a może nawet bardziej okrutny od swojego ojca. Wyraźnie przykręca śrubę systemu, widać to nawet po tym, że coraz mniej uciekinierów przedostaje się przez granicę. Jedną z jego pierwszych decyzji było wydanie wyroku śmierci na własnego wuja, który miał wielki udział w jego wychowaniu. Dzang Song Thaek zginął w publicznej egzekucji. Tak więc syn na pewno dorównuje brutalnością ojcu, a może nawet go przerasta, bo takich rzeczy, jak wspomniana egzekucja w kręgu rodzinnym, nie robił nawet Kim Dzong Il.
WP: Korea Północna słynie także z innego rodzaju brutalności. Język używany w publicznych wystąpieniach bywa naprawdę szokujący. Jak sądzisz, skąd bierze się taki przekaz?
Ich gazety są pełne przekleństw, tytuły artykułów ze zwrotami typu "pieprzony dupek" są na porządku dziennym, a podczas przemówień politycy nie mówią o "imperialistycznej Ameryce", a o "pieprzonych draniach z imperialistycznej Ameryki". Dominuje język półświatka.
Myślę, że wzięło się to stąd, że już Kim Ir Sen i jego ludzie byli pospolitymi zbirami. Wybili inteligencję, podcięli skrzydła kulturze, zahamowali edukację. Także sam fakt, że po kraju nie można poruszać się swobodnie, źle wpływa na różnorodność myślenia i wymianę poglądów. I dzieje się tak nie od roku czy dwóch, a od 70 lat, więc konsekwencje są głębokie.
WP: W książce używasz określenia "żołnierz", i "niewolnik". Tymi pierwszymi są dla ciebie ludzie z kręgów uprzywilejowanych, a drugimi - inni, których zdarzyło ci się widzieć w czasie wycieczek poza kampus.
Z "niewolnikami", o których wspomniałeś, nie można rozmawiać. Nie dowiesz się niczego o ich świecie. Widzisz ich przez szybę w oddali, jak pracują w polu lub siedzą na poboczach dróg. Są niscy, wychudzeni i wyglądają, jakby byli przedstawicielami innej rasy w porównaniu np. z moimi studentami.
Z kolei "żołnierze", choć wydają się uprzywilejowani na tle "niewolników", w rzeczywistości także są skazani na wypełnianie rozkazów Wielkiego Przywódcy. Z ich punktu widzenia różnica jest duża, bo "niewolnicy" przymierają głodem, a "żołnierze" są poważani. Oczywiście tylko wtedy, gdy pokornie wypełniają rozkazy. Więc jeśli popatrzeć na całość z boku, to wszyscy są w jakimś stopniu zniewoleni.
WP: Co sądzisz o Korei Północnej jako o celu dla zachodniego turysty?
Jestem zdecydowanie przeciwna.
WP: Dlaczego? WP: Więc napisałaś książkę, by w jasny sposób przeciwstawić się temu reżimowi?
Nie do końca, bo nie jestem obrończynią praw człowieka. Nie mogłam pojąć, dlaczego od 70 lat tak mało wiemy o Korei Północnej. Nie znamy ich, więc nie możemy się w żaden sposób z nimi identyfikować. Jako pisarka postawiłam wziąć sobie za cel "uczłowieczenie" tego kraju, tak by powstał głębszy portret tamtejszych ludzi. Chciałabym, żeby w medialnym przekazie przestały dominować zmyślone informacje i żarty z reżimu. Może ta książka umożliwi czytelnikowi dostrzeżenie ludzkiego pierwiastka w Korei Północnej i pozwoli odnieść się do jej mieszkańców z większą troską.
WP: Zdarza ci się tęsknić za Koreą Północną?
Absolutnie nie. Ale tęsknię za studentami.
WP: Pytam, bo w jednym z fragmentów książki napisałaś, że pomiędzy semstrami, gdy wyjechałaś z Korei Północnej, pojawiło się u ciebie poczucie tęsknoty za tym, że tam dokładnie wiedziałaś, co przyniesie kolejny dzień. W podobny sposób mówią uciekinierzy, którzy często wspominają o tęsknocie za pewną przyszłością i zestawiają ją z "szybkim" życiem w krajach kapitalistycznych.
Faktycznie, uciekinierzy, z którymi zdarzało mi się rozmawiać, rozumowali w taki sposób. I nawet nie zauważyłam, gdy też mnie to dotknęło. Nazywam to wygodną infantylizacją. W Korei Północnej nie podejmujesz żadnych decycji, więc w pewnym sensie życie jest łatwiejsze. Moi studenci, mimo 19-20 lat, byli pozbawieni własnej inicjatywy, przez co mentalnie sprawiali wrażenie małych dzieci. Ich droga była określona, a oni sami musieli pytać o pozwolenie nawet w błahych sprawach. W ten sposób funkcjonuje całe społeczeństwo.
WP: Koreańczycy z Północy, nauczeni przez propagandę, żyją w przeświadczeniu o "wielkości" własnego kraju. W śmiały sposób potrafią także "udowodnić" wyższość własnej ojczyzny nad resztą świata.
Dostrzegłam w tym mechanizm obronny. Za każdym razem, gdy opowiadałam im o jakichś zachodnich osiągnięciach, np. karierach Steve’a Jobsa lub Marka Zuckerberga, studenci nagle zmieniali temat swoich prac pisemnych na krytykę wobec kapitalistycznego świata.
WP: Czy mimo tego okazywali jakiekolwiek zainteresowanie tym światem?
Tak. Wystarczyło kilka wzmianek o "Harrym Potterze" w ich podręczniku. Dowiedzieli się, że jest on bardzo popularny na Zachodzie i chcieli się sami o tym przekonać. W końcu "opiekunowie" pozwolili obejrzeć mojej grupie film, który wzbudził ogólny zachwyt.
WP: Gdzie widzisz ich za 10 lat?
Będą pewnie młodymi kadrami, wspierającymi przywódcę. Czymkolwiek by się jednak nie zajmowali, przede wszystkim chciałabym, żeby byli cali i zdrowi. Zdaję sobię sprawę, że mogą być elementami reżimu, ale ale z drugiej strony, są pozbawieni jakiegokolwiek innego wyboru, jeśli chcą przeżyć. Ich ścieżka jest wyznaczona.
WP: Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz się mogła z nimi spotkać lub chociaż skontaktować?
Nie ma na to szans. Chyba, że upadnie cały system.
Zobacz także - Jak wygląda Pjongjang? Nagranie z ulic: