Napoleon w reklamie
- Nie każdy może zagrać wodza – bez fałszywej skromności twierdzi Robert Chmielewski, odtwórca roli Napoleona w reklamówce pewnej marki piwa. – Bez odpowiednich warunków fizycznych nie pomoże ani talent, ani największe chęci. A czyż ja nie jestem podobny do wielkiego cesarza?
07.05.2004 | aktual.: 07.05.2004 07:59
Sam sobie podoba się w tylko jednym ujęciu: kiedy płynąc łódką, nostalgicznie spogląda w dal. Obiektywnie rzecz biorąc, nie jest źle w każdej innej scenie. O udziale w filmiku zdecydował właściwie przypadek. Chmielewski zakwalifikował się do castingu, ale miał zagrać postać narratora, komentującego przyjazd wielkiego wodza na wyspę św. Heleny. Pobyt był tym bardziej uciążliwy, że pozbawiony możliwości topienia smutków porażki w polskim chmielowym napoju.
Jednak reżyser rzucił fachowym okiem na niewysokiego Dolnoślązaka z charakterystycznym nosem i ujrzał w nim swojego głównego bohatera. Na zdjęcia do RPA Chmielewski pojechał wraz z kilkoma innymi osobami z naszego regionu. Tylko jeden zakwalifikowany pan nie może dziś napawać się dumą, zachwycając się swoją grą. Zaspał i nie zdążył na samolot...
Jak gra w totolotka
To już druga większa rola Roberta Chmielewskiego w spocie reklamowym. Kilka lat temu był sędzią piłkarskim w reklamie zupy w proszku. Rola była niezła, sama reklama też. Wypadła jednak z wizji dość szybko, po tym, gdy nasi piłkarze przepadli w mistrzostwach świata. Niefortunne skojarzenie zupy ze sportowymi umiejętnościami polskiej kadry wykorzystała nawet jedna z gazet: "Nasi piłkarze są do... zupy" – głosił jeden z tytułów. Nic dziwnego, że producent potrawy instant nie chciał mieć nic wspólnego z klęską i reklamę wycofał.
Robert Chmielewski, z wykształcenia socjolog i aktor, jest dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury i Sztuki w Oleśnicy. Granie w reklamie traktuje jako przygodę. Przy okazji można trochę zarobić, choć nie na tyle, by móc z tego żyć.
- Żaden aktor nie wyżyje wyłącznie z reklamy – uważa. – W ciągu 11 lat współpracy z wrocławskim Studiem ABM wziąłem udział w dwóch realizacjach. Uważam, że to niemało, bo obie role były dość spektakularne. Jednak jest z tym trochę tak, jak z grą w Totolotka. Człowiek gra latami, trafiając "trójki", "czwórki", aż w końcu trafi mu się "szóstka". Moją "szóstką" jest właśnie Napoleon.
Pora na amatora
Podobnie do sprawy podchodzi Tomasz Karel, pracujący jako specjalista ds. sprzedaży i student Wyższej Szkoły Handlowej. - W ogólnopolskiej reklamie piłem herbatę, moja twarz pojawiała się na okładkach pism, teraz reklamuję na billbordach stację radiową - wylicza. – Było też kilka innych produkcji, mniejszych i większych. Jednak absolutnie nie można nastawiać się na to, że to może być podstawowe źródło dochodu. Uważam się za aktora amatora i tak niech zostanie - dodaje.
Z branżą zetknął się w 1998 r., kiedy udało mu się pokonać rywali z całego Dolnego Śląska w konkursie "Mister Poland". Okazał się najprzystojniejszy i to skłoniło go do sprzedawania swojej twarzy w reklamie. Po tych kilku latach kamera go nie peszy. W ubiegłym tygodniu starał się o rolę w reklamie pasty do zębów.
- Marysiu, chciałbym cię zaprosić na obiad – błagalnym głosem mówił do słuchawki podczas castingu we Wrocławiu. Miał odegrać wielkie zdumienie, gdy nagle wyimaginowana Marysia rzuciła słuchawkę, żądając, by zadzwonił za 10 dni. Dostrzegła bowiem w lustrze, że stan jej uzębienia uniemożliwia spotkanie z jakimkolwiek mężczyzną. Można się domyślać, że nowa pasta do zębów zlikwiduje jej problemy. A czy Tomasza Karela zobaczymy w roli adoratora zdruzgotanego jej odmową?
Oprócz niego, w castingu brało udział ok. pięćdziesięciu innych młodych mężczyzn. Wśród nich – także zawodowy lekarz stomatolog, który – być może - z tego właśnie powodu mógłby być bardziej przekonujący w promocji pasty.
- Reklama to chyba jedyne miejsce, gdzie zawodowy aktor może przegrać z amatorem – mówi Bartosz Stasina, reżyser castingu, szef Studia ABM , największej i najdłużej działającej we Wrocławiu firmy zajmującej się castingiem do reklam i filmów. - W naszej bazie danych znajduje się ok. 7 tysięcy osób. Mniej więcej połowa z nich to amatorzy.
Śliczni w odwrocie
Wrocławskie ABM to prawdziwa wylęgarnia twarzy do reklam. Dzięki tej firmie setki osób z Dolnego Śląska trafia na ekrany naszych telewizorów.
- Pierwszym naszym większym sukcesem była słynna "babcia Ace" – mówi Stasina. – Połowa obsady wielkiej kampanii pewnego browaru pochodziła z Wrocławia, wiele osób zagrało w reklamówkach telefonii komórkowej. Najbardziej znani to Radek Kosiukiewicz i Maciej Prusak, którzy tak długo rozmawiali przez telefon, że aż im urosły brody. Nasz jest też Napoleon, zachęcający do picia piwa.
Żeby spróbować swoich sił w tej branży, nie trzeba być śliczną, długonogą blondynką. Co prawda, zdarzają się zlecenia na dziewczynę "o dobrze rozwiniętym ciele w partiach oddechowych", ale coraz częściej reżyserzy poszukują do swoich realizacji zwyczajnych ludzi, nie zwalających z nóg olśniewającą urodą. Taka moda. Wyraźne przesilenie widać np. w kampanii balsamu do ciała, w którym występują panie o bujnych kształtach i ciałach skażonych cellulitem. Jeszcze kilka lat temu było to nie do pomyślenia, dziś staje się kanonem.
- Jedyny warunek, jaki trzeba spełnić, żeby zacząć się w to bawić, to mieć na to ochotę – uważa Stasina. – To naprawdę ciężka robota. Trzeba ją lubić. Nie wystarczy chcieć zarabiać pieniądze - dodaje.
Nie dać się nabrać Pokusa przygody, zarobku czy wreszcie błyśnięcia w telewizyjnym okienku bywa ogromna. Na castingi do reklam ludzie walą drzwiami i oknami. Naiwni stają się łatwym łupem oszustów. Wiele firm zajmujących się castingiem jeździ po Polsce, mamiąc łatwym zarobkiem. W niektórych przypadkach rzeczywiście chodzi o zarobek, ale wyłącznie organizatora castingu.
- Spotkałem się z sytuacjami, gdy robiono ludziom zdjęcia za pieniądze, a w aparacie nie było nawet dyskietki – mówi Stasina. – To zwykłe złodziejstwo. Jego zdaniem bez trudu można jednak odróżnić firmę profesjonalną od zwyczajnych naciągaczy. Podejrzana jest już firma, która żąda od kandydata kilkuset złotych za udział w castingu czy sesję fotograficzną. Casting na ogół jest zlecany z zewnątrz, organizator dostaje za to pieniądze, nie musi więc pobierać żadnych opłat. Niektórzy każą też płacić za umieszczenie w swojej bazie danych ( i to np. na pół roku).
Zdaniem Stasiny, to też nieporozumienie, bo posiadanie bogatej bazy jest przede wszystkim w interesie firmy. Dopuszczalna jest symboliczna opłata, która raczej stanowi barierę psychologiczną i odsiewa ludzi niepoważnych. W bazie danych jest się raz na zawsze, chyba że ktoś sam zrezygnuje. Dobrym sposobem na uniknięcie rozczarowania jest sprawdzenie firmy w internecie. Jeśli jest poważna, ma swoją stronę, z której można się dowiedzieć, jak długo działa na rynku, jaki ma dorobek, itp. Lepiej chyba już na starcie nie skazywać się na niepowodzenie, w dodatku za własne pieniądze.
Alicja Giedroyć