PublicystykaNajwiększe rozczarowanie PiS-owskiej dobrej zmiany. Jakub Majmurek: jakiego prezydenta Polacy (nie) potrzebują?

Największe rozczarowanie PiS‑owskiej dobrej zmiany. Jakub Majmurek: jakiego prezydenta Polacy (nie) potrzebują?

Duda, poza PiS, nie ma żadnej samodzielnej pozycji politycznej. Wie, że potrzebuje poparcia machiny PiS, by w ogóle walczyć o reelekcję w 2020 roku. A z pewnością nie ma ochoty udawać się na polityczną emeryturę w wieku 48 lat. Wie też, że konfliktu z PiS - z potencjalnym scenariuszem z sektą smoleńską palącą jego kukły i domagającą się "odzyskania Pałacu Prezydenckiego" - politycznie nie przeżyje - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Największe rozczarowanie PiS-owskiej dobrej zmiany. Jakub Majmurek: jakiego prezydenta Polacy (nie) potrzebują?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Rafal Oleksiewicz/REPORTER
Jakub Majmurek

Co okazało się największym rozczarowaniem PiS-owskiej dobrej zmiany? Zawiedzione obietnice socjalne? Wojna z Trybunałem? Witold Waszczykowski na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a Antoni Macierewicz na czele armii? Na wszystkie te rzeczy wyborcy PiS, spoza najtwardszego jądra zwolenników partii, mają prawo być źli. Z drugiej strony, już wcześniej wiadomo było, że Jarosław Kaczyński ma problem z niezależnym sądem konstytucyjnym, że jego partia obietnice socjalne traktuje dość instrumentalnie, a i silna pozycja Antoniego Macierewicza w partii (i jego poglądy) dla nikogo nie były tajemnicą. Na miano największego rozczarowania zasługuje więc coś innego. A raczej ktoś inny. Prezydent Andrzej Duda.

Nowa (bez)nadzieja

Bo to właśnie on miał być twarzą politycznej i pokoleniowej zmiany w rządzącej partii. Nową twarzą polskiej prawicy: wykształconej, obytej w świecie, kompetentnej, wolnej od smoleńskich, lustracyjnych czy jakichkolwiek innych fiksacji, rozumiejącej problemy zwykłych Polaków i Polek. Duda w maju zeszłego roku wydawał się - nawet osobom nigdy nieprzekonanym do jego programu, talentów i charyzmy - nadzieją na trochę bardziej racjonalny PiS: centrowy, społecznie wrażliwy, chrześcijańsko-demokratyczny, szanujący konserwatywną wrażliwość klas ludowych, a przy tym niezaściankowy. To właśnie pokazanie takiej twarzy, postawienie na takie postacie jak Duda (i podobna w tym względzie do niego premier Szydło), schowanie w jakimś głębokim partyjnym bunkrze Macierewicza, Kamińskiego czy posłanki Pawłowicz, zapewniło partii Jarosława Kaczyńskiego zwycięstwa w maju i październiku.

Na prezydenta Dudę w drugiej turze wyborów głosowało ponad 8,6 miliona wyborców - o ponad 2,5 miliona więcej niż na PiS w październiku. Spora część wyborców, nigdy z PiS specjalnie niesympatyzująca (wśród nich nawet osoby jesienią głosujące na Razem) dało się przekonać, że młody, znający języki kandydat jest lepszą alternatywą niż jowialny, sprawiający wrażenie oderwanego od rzeczywistości, ospale i arogancko prowadzący kampanię Bronisław Komorowski.

Ta grupa dość szybko się chyba rozczarowała. Nigdy w historii III RP nie było prezydenta tak biernego, tak całkowicie ubezwłasnowolnionego przez swoje polityczne zaplecze jak Andrzej Duda. We wszystkich sprawach, w których lojalność wobec partii kłóciła się z oczekiwaniami kluczowych dla sukcesu z maja centrowych wyborców, Andrzej Duda wybierał lojalność wobec partii. Od ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, po całą postawę głowy państwa w sprawie kryzysu konstytucyjnego - nieodbieranie przysięgi od prawomocnie wybranych sędziów, zaprzysiężenia nocą, wreszcie podpisanie, uznanej za sprzeczną z ustawą zasadniczą, "ustawy naprawczej" o Trybunale Konstytucyjnym.

Z ośrodka prezydenckiego nie wyszła też jak dotąd żadna ważna polityczna inicjatywa - ani symboliczna, ani ustawodawcza. Skupiona wokół prezydenta Rada Rozwoju, mająca gromadzić ekspertów ponad politycznymi podziałami, pracujących nad strategicznymi wizjami dla Polski, jak dotąd pozostaje niewidoczna. Swoją obecność w mediach zaznaczyła jedynie za sprawą odejścia, mającego w niej reprezentować środowiska lewicy, ekonomisty Ryszarda Bugaja, który uznał, iż wobec łamania prawa przez prezydenta w sprawie TK, współpraca w ramach Rady jest niemożliwa.

Prezydent Duda nie łagodzi nawet wyjątkowo brutalnego języka liderów PiS, z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Prezydent basuje brutalnym słowom lidera partii władzy o "gorszym sorcie", nie szuka porozumienia z politycznym centrum, nie wykonuje w jego kierunku żadnego gestu. Jak złego prawa nie wprowadziłby kiedykolwiek PiS, trudno nam dziś wyobrazić sobie, by Andrzej Duda powiedział nie lub skierował złe prawo do Trybunału Konstytucyjnego. Nawet gdyby Trybunał nie był akurat wygaszony.

Prezydencki paradoks

Oczywiście, w wielu systemach politycznych Europy i świata, od prezydenta nie oczekuje się politycznej samodzielności. W Niemczech czy we Włoszech prezydent jest głową państwa, pełni ceremonialne funkcje, przyjmuje zagranicznych gości, przecina wstęgi i rozdaje ordery, ale nie kształtuje bieżącej polityki. Inaczej rzecz ma się jednak w naszej konstytucji. W Polsce pozycja prezydenta jest najbardziej paradoksalna w całym naszym ustroju politycznym. Polska nie poszła bowiem ani drogą tych krajów, gdzie prezydent jest jednocześnie szefem rządu (Stany Zjednoczone), ani tych, gdzie pełni czysto reprezentacyjne funkcje. Władza wykonawcza dzielona jest nad Wisłą między dwa ośrodki - rządowy i prezydencki.

Podobne rozwiązanie występuje np. we Francji, gdzie konstytucja i praktyka polityczna V Republiki wyraźnie wskazują, że to Pałac Elizejski - przynajmniej w sytuacji, gdy prezydent wywodzi się z tego samego obozu politycznego co rząd - organizuje całość polityki. W polskim systemie konstytucyjnym prezydent ma na to jednak zbyt mało kompetencji. Ma ich jednocześnie dość, by - zwłaszcza w sytuacji wątłej większości parlamentarnej - poważnie utrudniać rządowi prowadzenie jego polityki.

Władza prezydentów

Rzeczywista siła prezydenta za każdym razem w Polsce zależała jednak od jego pozycji w jego własnym zapleczu politycznym. Lech Wałęsa rządził jeszcze pod panowaniem tzw. Małej Konstytucji, dającej głowie państwa znacznie większe uprawnienia niż ma je obecnie. Wałęsa bez wahania z nich korzystał, a nawet - z pomocą osławionego prezydenckiego prawnika, Lecha Falandysza - dążył do ich maksymalizacji na granicy prawa. Szedł przy tym często na polityczną konfrontację z własnym otoczeniem, co często kończyło się katastrofą - jak wtedy, gdy rozwiązał parlament w 1993 roku, torując postkomunistycznej lewicy drogę do zwycięstwa. Wałęsa był prezydentem tyleż ambitnym i władczym, co ciągle nie potrafiącym uchwycić realnej władzy.

Odwrotna sytuacja miała miejsce w wypadku Aleksandra Kwaśniewskiego. Pierwsze dwa lata jego kadencji przypadają na stary porządek konstytucyjny, reszta na nowy. W ciągu tych pierwszych dwóch, lat gdy premierem jest Włodzimierz Cimoszewicz, to Kwaśniewski ciągle odgrywa bardzo znaczącą rolę w obozie SLD. Robert Krasowski w swojej historii III RP twierdzi nawet, że to w Pałacu Prezydenckim znajdował się faktyczny ośrodek władzy w okresie 1995-1997.

W czasie kohabitacji z rządem Buzka Kwaśniewski nie wdaje się w małostkowe spory o kompetencje, współpracuje z rządem, ale potrafi też postawić mu weto w różnych sprawach. Choć spór o to, kto będzie centrum nowego obozu intensyfikuje się po dojściu do władzy Leszka Millera, to nie paraliżuje on nigdy państwa. I - głównie za sprawą przerywającej karierę Millera afery Rywina - to Kwaśniewski wychodzi z niego zwycięsko. Odwrotnie niż Wałęsa, to koncyliacyjny na zewnątrz Kwaśniewski zgromadził w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu najwięcej władzy.

Każdy następny prezydent będzie od Kwaśniewskiego politycznie słabszy. Choć żaden tak politycznie słaby jak obecny – Andrzej Duda. Lech Kaczyński, nawet w okresie rządów brata, zbuduje kancelarię złożoną z lojalnych wobec niego pracowników. Będzie starał utrzymywać się kontakt z niekoniecznie bliską PiS inteligencją. W okresie rządów PO wdaje się w małostkowe „spory o krzesła” z Donaldem Tuskiem i próbuje kierować polityką zagraniczną - co zupełnie mu nie wychodzi. Choć w tej dziedzinie udaje się mu stworzyć nośne symbole i narracje - jak wyprawa do ogarniętej wojną Gruzji w 2008 roku. Wbrew PiS-owskiej mitologii, to nie polski prezydent, tylko negocjujący z Putinem w Moskwie Sarkozy powstrzymał rosyjskie tanki, ale "wyprawa gruzińska" ma symboliczny ciężar, dla prezydentury Dudy niewyobrażalny.

Także Komorowski, choć nigdy - nawet w okresie słabego przywództwa Ewy Kopacz - nie dominował w obozie PO, to mógł przynajmniej otoczyć się bliskimi sobie ludźmi w swojej kancelarii, przygarnąć rozbitków po zatopionej przez Platformę Unii Wolności. Duda nie dostał nawet tego luksusu - podobno miał wolną rękę przy obsadzeniu tylko dwóch ministerialnych etatów w kancelarii, resztę wyznaczyła mu partia.

Zakładnik prezesa

Czemu prezydent Duda godzi się na to wszystko? Wiele osób zadaje sobie to pytanie. Nie jest przecież Beatą Szydło, którą, sprawujący absolutną władzę w partii i klubie parlamentarnym, prezes Kaczyński faktycznie wymienić może w ciągu jednego wieczora. I nikt nie ma raczej wątpliwości, że przed końcem kadencji, prędzej czy później, faktycznie to zrobi. Duda przez pięć lat jest nieodwołalny, ma bezpośredni mandat od wyborców. A mimo to daje się ustawiać liderowi PiS.

Odsuwając na bok różne plotki i spiskowe teorie, odpowiedź na pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy jest prosta: Duda, poza PiS, nie ma żadnej samodzielnej pozycji politycznej. Wie, że potrzebuje poparcia machiny PiS, by w ogóle walczyć o reelekcję w 2020 roku. A z pewnością nie ma ochoty udawać się na polityczną emeryturę w wieku 48 lat. Wie też, że konfliktu z PiS - z potencjalnym scenariuszem z sektą smoleńską palącą jego kukły i domagającą się "odzyskania Pałacu Prezydenckiego" - politycznie nie przeżyje. Jakby się nie dystansował od PiS, nie stanie się też przecież wiarygodny dla przeciwnych Jarosławowi Kaczyńskiemu wyborców.

Tylko zaciśnięcie zębów, czekanie na wycofanie się prezesa Kaczyńskiego z polityki pozwoli Dudzie myśleć w przyszłości o zajęciu politycznej pozycji zgodnej z mandatem społecznym, jaki otrzymał wiosną 2015 roku. A jednocześnie im bardziej Duda będzie się prezesowi podporządkowywał, tym bardziej mandat ten będzie topniał. Polacy nie chcą pozbawionego własnego zdania prezydenta, zredukowanego do roli notariusza szefa rządzącej partii. Choć taka pozycja podoba się być może części najtwardszych zwolenników partii, to z dużą pewnością nie wystarczy, by wygrać przyszłe wybory. Nie pomoże w tym nawet uskuteczniany przez bliskie PiS media swoisty "przemysł klakierstwa" otaczający Dudę, kreujący go na wielkiego męża stanu, w imieniu Polski odnoszącego wielkie sukcesy na arenie międzynarodowej. Rozdźwięk między tą klaką a rzeczywistością - całkowitą biernością prezydenta, ciągłymi afrontami, jakie znosi ze strony prezesa, brakiem charyzmy - staje się mimowolnym źródłem śmieszności głowy państwa i z pewnością nie
pomoże jej na dłuższą metę politycznie.

Czas wyjść z rozkroku?

Z prezydentury Dudy może być jednak jeden pożytek: może skłoni ona w końcu Polaków, by zrewidować konstytucyjną rolę głowy państwa, przeformułować system tak, by bardziej przypominał klasyczne rozwiązania kanclerskie. Wtedy prezydent pełniłby funkcje reprezentacyjne, wybierany byłby przez Zgromadzenie Narodowe, całość władzy wykonawczej spoczywałaby w rękach rządu. Taki system miałby liczne przewagi nad obecnym: nie rozmywałby odpowiedzialności w takich kwestiach jak polityka obronna czy zagraniczna, nie tworzyłby w tych sprawach kompetencyjnego chaosu, z jakim mieliśmy do czynienia zwłaszcza w okresie prezydentury Wałęsy i kohabitacji Donald Tusk-Lech Kaczyński. Gdyby rząd PiS upadł wcześniej albo w wyborach 2019 roku zwyciężyły inne partie, to niewykluczone, że takie spory - na o wiele większą skalę, niż w czasach prezydenta Dudy - znów by nas czekały.

Poza wyjątkowymi sytuacjami hegemonicznej pozycji wewnątrz własnego obozu (casus Kwaśniewskiego 1995-1997) polski prezydent w obecnym ustroju albo jest politycznie bezwolny (jak Andrzej Duda dziś), albo pełni wobec rządu wyłącznie obstrukcyjną rolę (Lech Kaczyński w okresie 2007-2010). Niekonstruktywną obstrukcję raczej należy w ustroju państwa ograniczać, niż ją umożliwiać. Prezydent, którego aktywność ogranicza się do pozowania do zdjęć z głowami innych państw, rocznicowych przemówień i podpisywania podsuwanych mu ustaw, nie musi być wybierany w wyborach potrzebnych. Do wszystkich tych działań nie potrzebuje przecież aż tak silnego, demokratycznego mandatu. W dodatku takie wybory kosztują. Na organizację tych zeszłorocznych budżet państwa wydał 120 milionów złotych. Chyba nawet coraz więcej wyborców Andrzeja Dudy widzi, że umieszczenie kogoś tak politycznie biernego w pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie było warte nawet połowy tej kwoty.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (909)