Największa armia świata szykuje się do wojny?

Morze Południowochińskie skrywa pod swoją powierzchnią nieprzebrane zasoby ropy. "Czarne złoto" wzbudza pożądanie Chińczyków, którym marzy się naftowy monopol w tym regionie. Czy Wietnam powstrzyma zapędy Pekinu? A może tradycyjnie do akcji wkroczą Stany Zjednoczone - nazywane nieraz złośliwie światowym żandarmem?

Największa armia świata szykuje się do wojny?
Źródło zdjęć: © AFP

10.07.2011 | aktual.: 12.07.2011 10:36

Wraz z końcem wiosny, w dalekiej Azji, w basenie Morza Południowochińskiego, Wietnam rozpoczął manewry marynarki wojennej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że wcale nie były to "rutynowe" i "coroczne" ćwiczenia jak utrzymywali wietnamscy oficjele. Liczba jednostek biorących udział w operacji z 13 czerwca była owiana ścisłą tajemnicą. Sztabowcy chełpili się jednak, że nie ćwiczyli "na sucho". W pobliżu wietnamskiej wyspy Hon Ong używano ostrej amunicji.

To wciąż tylko ćwiczenia, tymczasem w internecie wojna już wybuchła. W ostatnim czasie hakerzy zaatakowali ok. 200 wietnamskich serwisów, a treść niektórych zastąpili chińskimi flagami.

W czerwcu przez stołeczne Hanoi i Ho Chi Min City (dawny Sajgon) przetoczyły się demonstracje, w których uczestniczyło kilkaset osób. Były to największe protesty od czterech lat - Komunistyczny Wietnam z rzadka pozwala na obywatelskie manifestacje. Jednak w tym przypadku, przez dwa tygodnie z rzędu, pikietujący nie mieli problemów z otrzymaniem zgody władz. Wszystko wskazuje na to, że Wietnam ponad ideologiczną bliskość ze swoim większym sąsiadem stawia własne interesy. Tym interesem jest "morska suwerenność", którą demonstranci wpisali na swoje sztandary, zaraz obok "Stop chińskiej inwazji na wietnamskich wyspach".

Chińczycy udają Greka

W dniu manewrów wietnamski premier Nguyen Tan Dung podpisał ustawę, która doprecyzowuje warunki poboru wojskowego. Akt wejdzie w życie z początkiem sierpnia. Nie jest to jeszcze mobilizacja sił, ale Wietnam daje wyraźny sygnał, że w tej sprawie jest szczególnie zdeterminowany.

Chińczycy nie pozostają dłużni. Strona wietnamska od końca maja uskarża się na trudności w badaniu dna morskiego. Pod adresem Pekinu padają oskarżenia o sabotaż wietnamskich jednostek sondujących. Akcje dywersyjne zostały rzekomo przeprowadzone przez chińskie okręty szpiegowskie i łodzie rybackie. To właśnie tego typu prowokacje stały za nowym kursem polityki Hanoi, którego wyrazem były czerwcowe manewry. Jak ocenia Daniel Zbytek, ekonomista, były dyplomata i znawca regionu, jest to zwykłe prężenie muskułów. - Wietnam nie zaatakuje floty chińskiej, sam nie posiada odpowiedniej siły, a ewentualna odpowiedź Pekinu byłaby miażdżąca - twierdzi.

Chińscy komuniści za zaistniałą sytuację winią sąsiadów. W państwowych mediach za prowokatorów uznawani są przede wszystkim Wietnamczycy i Filipińczycy. Parlament chiński już w 1992 roku przyjął ustawę, w myśl której Chiny przyłączyły do swojego terytorium wszystkie wyspy Morza Południowochińskiego. Prawne konsekwencje tego aktu są jasne - wszelka aktywność sąsiadów na wodach morza jest naruszeniem chińskich granic. W ten sposób Pekin postawił pobliskie kraje przed faktem dokonanym. Według dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Edwarda Haliżaka, względną bierność w egzekwowaniu tej ustawy, rząd chiński traktuje jako gest dobrej woli.

Wyspy skarbów

Co takiego skrywa Morze Południowochińskie, że państwa, które je otaczają, uczestniczą w wyścigu po władzę nad całym akwenem? Czy egzotyczne archipelagi wysp to tylko bujna roślinność i nietknięte rafy koralowe? Chiny i państwa sąsiednie nie stawiałyby sprawy na ostrzu noża z powodu dziewiczej natury Wysp Paracelskich, czy pięknych raf archipelagu Spratly, które uwielbiał morski eksplorator Jacques Cousteau. Bynajmniej nie one, stoją za eskalacją żądań skłóconych stron. Przyczyny leżące u podłoża sporu są bardziej prozaiczne: - to bogactwa mineralne i morskie szlaki handlowe.

Wietnamczycy już teraz pracują przy złożach ropy szacowanych na 2 miliardy ton. Równocześnie planują wydobycie tryliona metrów sześciennych gazu ziemnego. To nie koniec - według wietnamskich szacunków, morze u ich wybrzeża skrywa 10 miliardów ton ropy naftowej (ok. 73 miliardy baryłek) . Cały świat, każdego dnia zużywa nieco ponad 80 milionów baryłek. Gra jest więc warta świeczki. Jakby tego było mało, pod morskim dnem zalegają również złoża złota, cynku i miedzi, a same wody są atrakcyjnym miejscem połowów.

Żarłoczne gospodarki

Dynamicznie rozwijające się gospodarki - Chin i Wietnamu - wchłoną każdą ilość paliw kopalnych. Jak ocenia Daniel Zbytek, wzrost ekonomiczny Chin i relatywnie niewielkie zasoby surowców naturalnych zmuszają Pekin do poszukiwań. - Chęć do zagwarantowania sobie za wszelka cenę surowców, nakręca spór o Wyspy Paracelskie - ocenia - Leżą one daleko od granic strefy ekonomicznej Chin, ale są zasobne w gaz i ropę. - dodaje ekspert.

Zdaniem priorytetowym jest napędzenie chińskiej machiny przemysłowej, stąd głośne w ostatnim czasie zainteresowanie roponośnymi obszarami Afryki. Eksploatacja importowanych zasobów nie satysfakcjonuje Chin. W akwenie widzą swoją bazę rezerw strategicznych. Jednak bogactwo mineralne to nie wszystko. Morze Południowochińskie to także brama prowadząca do Oceanu Indyjskiego - miejsce, z którego bez trudu można kontrolować lwią część morskiego handlu tamtej części świata. Cieśnina Malakka , która łączy Ocean Indyjski z Pacyfikiem, to odcinek ważnego szlaku morskiego, przez który do Tajwanu, Japonii i Korei Południowej dociera 70% importowanej przez te państwa ropy. Wieść o ewentualnej monopolizacji morza przez Chińczyków byłaby katastrofą dla Japonii. Potencjalny wróg byłby w stanie szybko i skutecznie utrudnić dostawy surowców do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Alternatywne szlaki prowadzą wokół Australii lub przez wąską i trudną w żegludze cieśninę Torresa rozdzielającą Australię i Nową Gwineę. Ten wąski przesmyk skrywa niebezpieczne mielizny i labirynty raf.

Filipiny mają swoje morze

Trzecim tenorem w sporze o małe i niezamieszkane archipelagi są Filipiny. I tu wobec rywala Pekin stosuje podobną taktykę. Między lutym a majem chińska marynarka, m.in. ostrzelała filipińskich rybaków, przegnała sondę badawczą szukającą ropy i patrolowała wody, co do których roszczenia zgłasza Manila.

Dla Chińczyków Morze Południowochińskie jest po prostu Morzem Południowym - w ich świadomości od zawsze było częścią ich kraju Z kolei Wietnamczycy sporny akwen nazywają Morzem Wschodnim. By rozwiązać problem nazewnictwa, część wietnamskich internautów podsuwa salomonowy wyrok - na Facebooku agitują za określeniem Morze Wschodnioazjatyckie.

Najdalej w tym terminologicznym szaleństwie zabrnął rząd Filipin. W czerwcu rząd w Manili nakazał nazywać je Morzem Zachodniofilipińskim. Rzecznik sił zbrojnych Filipin komandor Miguel Jose Rodriguez natychmiast uzasadnił taką decyzję. Stwierdził, że określenie "chińskie", spotykane w oficjalnym nazewnictwie międzynarodowym, stanowi domniemanie przynależności akwenu do Państwa Środka, a język - jak wiadomo - kształtuje świadomość.

Tak jak potężne Chiny chcą by spór o morze pozostał sprawą regionu, tak mniejsze Filipiny i Wietnam dążą do umiędzynarodowienia konfliktu. Liczą przede wszystkim na zainteresowanie Stanów Zjednoczonych. W połowie czerwca prezydent Filipin Bengino Aquino otwarcie przyznał, że pomoc Waszyngtonu w rozwiązaniu sporu jest dla jego kraju niezbędna. Pekin nie przyglądał się temu biernie. W odpowiedzi rzecznik chińskiego MSZ-u wyraził nadzieję, że państwa nie uczestniczące w sporze pozwolą skłóconym stronom negocjować we własnym gronie. Chociaż nie zostało to powiedziane wprost, oczywistym jest, że mediacji miałby się podjąć Biały Dom. Mimo tych sugestii, Chińczycy wciąż liczą na to, że jako lider regionu będą w stanie narzucić swoją wolę sąsiadom bez udziału "światowego szeryfa".

Clinton powstrzyma Chiny?

Jednak amerykańskie interesy w regionie, nie pozwolą Chińczykom porozumiewać się z sąsiadami bez udziału Waszyngtonu. Koncerny energetyczne ze Stanów Zjednoczonych mają swoje bazy w całym basenie Morza Południowochińskiego. Ponadto Departamentowi Stanu zależy na respektowaniu międzynarodowego prawa morza, w szczególności zasady wolności żeglugi w obszarach położonych poza morzem terytorialnym. Z reguły jest to 12 mil morskich od linii brzegowej. Tymczasem Pekin zgłasza pretensje do niemal całego terytorium Morza Południowochińskiego.

Wolność żeglugi jest sprawą fundamentalną dla pozycji Stanów Zjednoczonych w tamtej części świata. Tylko w wypadku swobodnego dostępu do Cieśniny Malakka Waszyngton byłby w stanie reagować na kryzysy w Azji i na Bliskim Wschodzie. Militaryzacja wysepek Spratly przez siły chińskie mogłaby w przyszłości skutecznie zahamować amerykańskie aspiracje w całej Azji Południowej.

Sekretarz stanu Hillary Clinton podjęła kwestię sporu terytorialnego już w czerwcu ubiegłego roku, podczas spotkania w ramach ASEAN-u w Hanoi. Nie ukrywała, że Stany Zjednoczone są zainteresowane rozładowaniem napięć w regionie. Przy okazji wyraźnie zaznaczyła, że jej kraj nie ma na celu faworyzowania którejkolwiek ze stron. Jej słowa nie spotkały się z oficjalnym komentarzem strony chińskiej, która powtórzyła swoje tradycyjne stanowisko: - "to wewnętrzna sprawa naszego regionu".

Chiny chcą być równorzędnym partnerem

Od początku bieżącego roku, prezydent Chin Hu Jintao intensywnie pracował nad poprawą stosunków z zachodnim supermocarstwem. W styczniu odwiedził Stany Zjednoczone, a jego wizyta z miejsca została uznana za przełomową dla stosunków obu państw. Ewentualny konflikt mógłby spowodować pogorszenie się relacji między dwiema potęgami, a stosowana przez chińskiego prezydenta taktyka "ofensywy wdzięku" okazałaby się zupełnie nieskuteczna. Hu Jintao musi zdawać sobie sprawę, że to na co pracował przez pierwsze półrocze, może zostać szybko zaprzepaszczone przez "wymianę ognia" pomiędzy ministerstwami spraw zagranicznych. - Chińczycy wszystko kalkulują - mówi prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i pracownik Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego, były dyplomata. - Postanowili pokazać, że jeśli Amerykanie coś dyktują, to oni też będą stawiać twarde warunki. Widzą w sobie równorzędnego partnera - podsumowuje.

Dowiedz się więcej:Chiny do USA: nie mieszajcie się w to

Ostatnie incydenty na Morzu Południowochińskim wywołały również reakcje amerykańskich senatorów. Pod koniec czerwca izba wyższa jednogłośnie uchwaliła rezolucję, która potępiła chińskie użycie siły. Akt nawoływał do szybkiego, pokojowego i wielostronnego rozwiązania toczących się sporów. Jest to oczywisty sygnał skierowany w stronę Chin, które twardo obstają przy rozwiązaniach bilateralnych. Profesor Góralczyk nie widzi szans na podjęcie ostrzejszych kroków i studzi zapały. - Na tym się skończy. Wymienią się notami, które nic zasadniczo nie zmienią - podsumowuje stanowczo.

Z kolei prof. Haliżak, dodaje, że w razie hipotetycznego zaognienia się sytuacji, następny krok, to wysłanie VII Floty Amerykańskiej. - Jest ona zajęta operacjami w Iraku i Afganistanie. Jednak pojawienie się przynajmniej jednego lotniskowca w tym regionie uznać należałoby nie tylko za demonstrację siły, ale również za chęć odwiedzenia stron od dalszej eskalacji konfliktu - mówi profesor.

Zbytek ocenia, że w dalszej przyszłości, w razie zaostrzenia się podziałów, może dojść do podziału stref wpływów. - Chiny są najważniejszym partnerem Stanów Zjednoczonych w regionie. Amerykanie będą ograniczali się do rezolucji. W ostateczności podzielą wpływy, pozostawiając pod swoimi "skrzydłami" Koreę Południową i Japonię - twierdzi były dyplomata.

Jak rozwiązać spór?

Podczas gdy sytuacja się zaognia, intelektualiści i politycy z regionu szukają całościowych rozwiązań. Na początku tygodnia w filipińskim Makati odbyła się konferencja, mająca na celu opracowanie propozycji wielostronnego porozumienia. Azjatyccy eksperci doszli do wniosku, że niezbędna jest równoczesna demilitaryzacja wysp Spartly przez wszystkie strony oraz porozumienie na poziomie ASEAN-Chiny. Innym pomysłem było ustalenie przez zainteresowanych prawnie wiążącego kodeksu postępowania, którego złamanie miałoby swój finał w Międzynarodowym Trybunale Prawa Morza.

Jak zauważa profesor Haliżak, instrument do zażegnania kryzysu w regionie już istnieje. - Chiny i ASEAN w 2003 roku podpisały porozumienie ramowe o pokojowym rozstrzyganiu sporów. Jednak dziś jest ono martwe. Brak zaufania między stronami pozostaje tak wielki, że nie są one w stanie wprowadzić umowy w życie. - podsumowuje sytuację.

Ewentualną aktywność organizacji w rozwiązaniu sporu, poddaje w wątpliwość również profesor Góralczyk. - ASEAN jest ostrożny wobec Chin. Do tej pory to on przyjmował chińskie koncepcje. Nigdy odwrotnie - zauważa.

Niecodzienna przyjaźń

Spośród wszystkich terytorialnych roszczeń w basenie Morza Południowochińskiego, to spór wietnamsko-chiński ma największe szanse na przeistoczenie się w otwarty konflikt. Oba państwa mają zresztą na koncie zbrojne incydenty w regionie. W 1974 roku marynarka chińska odbiła z rąk Południowego Wietnamu Wyspy Paracelskie. Czternaście lat później obie strony stoczyły krótką bitwę w rejonie Wysp Spratly, w wyniku której zatopiono wietnamską jednostkę. - Teraz może dojść do podobnej sytuacji - ocenia Haliżak. - Celem chińskiej marynarki wojennej mogą być obszary, na których znajdują się wyspy. Być może Chińczycy będą chcieli pozbyć się obecności wietnamskiej na Wyspach Spratly. Wietnamczycy mogą stawiać opór, a to z kolei może przerodzić się w konflikt - przewiduje dyrektor ISM UW.

Hanoi, w celu uniknięcia konfliktu z Pekinem, szuka nietypowego sojusznika w Stanach Zjednoczonych. - W Wietnamie wzrasta poczucie zagrożenia Chinami i jednocześnie rośnie sympatia do Amerykanów - ocenia Haliżak. - To wyjątkowo interesująca zmiana sytuacji. Wietnam - wróg numer jeden, który 40 lat temu był bezlitośnie bombardowany przez lotnictwo amerykańskie - stał się sojusznikiem w konfrontacji z Chinami - zauważa profesor.

Dominacja gospodarcza oraz silna pozycja na arenie międzynarodowej to chińskie atuty w tej grze. Pekin zrobi wszystko by izolować spór na arenie międzynarodowej, pozostaje pytanie co wybiorą Chiny: - rozstrzygnięcie siłowe, czy negocjacje z sąsiadami? - Pekin prędzej czy później, będzie musiał pogodzić się z sytuacją, w której część wysp będzie należała do jego sąsiadów. Chiny muszą uznać status quo, czyli sytuację, w której każde państwo sprawuje władzę nad określoną ilością wysepek. Nie zmienią tego na własną rękę. - ocenia Edward Haliżak.

- Polityka chińska w ostatnim czasie, była raczej polityką "pokojowego wzrostu", czego dowodem jest zbudowanie Szanghajskiej Organizacji Współpracy - podkreśla prof. Góralczyk. - Owszem, program unowocześnienia armii, która na dodatek jest największa na świecie (- 2,2 mln żołnierzy)niewątpliwie następuje. Chiny zbroją się szybko. Jednak na wybuch wojny nie ma najmniejszych szans. - ocenia sinolog.

Incydent, którego nie było

Mimo wszystko, oczy świata wciąż będą zwrócone na Państwo Środka. W przeszłości spory graniczne znalazły już swój wojenny finał. Ostatnio w 1979 roku, gdy z powodu błahego incydentu niespodziewanie wybuchła wojna między Chinami a Wietnamem.

Amerykański konflikt w Wietnamie pokazał, że w tej części świata wojna może wybuchnąć nawet z powodu incydentów, których nie było. Waszyngton przystąpił do wojny wietnamskiej po odwecie amerykańskich niszczycieli na jednostkach Wietnamu Północnego. Jednak ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Lyndon B. Johnson w kuluarach przyznał, że obiektem ataku nie był wróg, a... wieloryby. Równie kuriozalny scenariusz nie jest wykluczony i tym razem.

Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)