"Myślą, że polskie jedzenie grozi straszną śmiercią"
Irlandczycy dzielą się na tych, którzy nic nie wiedzą o Polsce oraz na tych, którzy byli w Krakowie i myślą, że coś wiedzą o Polsce. Jedni i drudzy nic nie wiedzą o Polsce. Ich podstawowa wiedza na ten temat bierze się z tego, co widzą u siebie w domu, a to dla odmiany nierzadko rozmija się z rzeczywistością - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
15.11.2010 | aktual.: 16.11.2010 14:01
Dzień dobry państwu albo dobry wieczór. Tak, to prawda. Irole niewiele wiedzą o Polsce. To jest zresztą zmora narodowa w wielu krajach na tak zwanym Zachodzie, że ich mieszkańcy w pewnych dziedzinach wiedzy nie czują się najlepiej, a geografia należy do czołówki tych dziedzin. Europa wschodnia jest dla nich regionem na tyle egzotycznym, że nie są pewni gdzie dokładnie leży, a także czy aby na pewno używa się tam prądu. Spotkałem Irlandczyka, który był przekonany, że Polska leży między Francją i Niemcami. Inny twierdził, że kraj nasz istnieje dopiero od kilku lat, ponieważ wcześniej był od zawsze częścią Rosji. Jeszcze inny uważał, że Polska jako państwo nie istnieje w ogóle, a jego mieszkańcy są po prostu narodem wędrownym. Facet niestety nie żartował, a jestem coraz bliższy wniosku, że nawet miał absolutną rację. Wątek francuski jest zresztą dużo powszechniejszy, ponieważ na wieść o tym, że w Polsce działał ruch oporu, odpowiedziano mi kiedyś z uśmiechem, że to wzruszające, jak wielu Francuzów zechciało
umrzeć za nasz kraj. Wiedza moich rozmówców na temat drugiej wojny światowej pochodziła z serialu „Allo- Allo”.
Trochę bardziej rozgarnięci Irole, którzy w szkole woleli książki od hurlingu, ewentualnie z zapałem oglądają Discovery Channel, mają dla odmiany przekonanie, że Polska jest drugą Etiopią, aczkolwiek z klimatem podbiegunowym. Po naszych ulicach biegają białe niedźwiedzie, pokarmy z paczek czerwonego krzyża przyjmuje się tylko raz w tygodniu, słońce jest konstytucyjnie wyłączone, zaś wszyscy Polacy są robotnikami, nie znają języków obcych i owszem, może i pracują za trzech, ale to betka wobec ich wysokich kwalifikacji w chamstwie i spożyciu. Od krajanów z Ameryki oraz terminujących w Wielkiej Brytanii napływają sygnały o podobnej treści, przez co statystyczny Irol wyobraża sobie straszne rzeczy na temat statystycznego Polaka. A przecież my tacy fajni i nawet Szopena mieliśmy, co to nikt nie wie, że my, a nie Francuzi. Tu oczywiście powraca wątek francuski.
"Nie każdy Polak 'niepiśmiennym Cześkiem"'
Trzeba niemal terapeutycznych zabiegów, by udowodnić, że jesteśmy dużo bardziej cywilizowaną nacją, niż się komukolwiek wydaje, nie każdy Polak jest niepiśmiennym Cześkiem i nie wszyscy Polacy pochodzą z Southampton. Ponieważ jak wiadomo, jest ono obecnie największym polskim miastem na świecie i zamieszkuje w nim kwiat polskiej inteligencji, a wszelkie próby dowiedzenia, że jest inaczej, to akt politycznej manipulacji. Z całym szacunkiem dla cześkowej braci.
Mam swoje ulubione sposoby na zwalczanie stereotypów. Kiedy słyszę pytanie: "z Polski? To pracujesz w pubie?", odpowiadam: "nie, jestem pisarzem". On na to "pisarzem? A to ci dopiero". I zamiera w głupawym uśmiechu. Ja mu wtedy: "Widzi pan, pozory mylą. Pan na przykład wygląda na inteligentnego". Pewnie pójdzie do domu i będzie opowiadał żonie, jaka straszna szajba odbija tym nieszczęsnym Polakom, od tego ciągłego tyrania w pubach. Kiedyś pytali o budowy, ale od kiedy nastał kryzys w budownictwie, przestawili się na skojarzenia gastronomiczne. Nie żebym miał coś przeciwko pracy w pubie.
Dużo trudniej rozmawia się z tymi, którzy wierzą, że obcokrajowiec nie ma prawa znać angielskiego, przez co do każdego obcokrajowca mówią, jakby był upośledzony albo miał trzy lata. Są to z reguły ludzie przekonani na własnym przykładzie, że nie można nauczyć się żadnych języków obcych, co jest dość typowe u anglofonów. Ich wiara jest tak silna, że nawet kiedy odpowiada się do nich w ich ojczystym narzeczu, nie dają się zbić z tropu i dalej cedzą słowa lub nie odzywają się wcale, pokazując wszystko na migi. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że ci na których trafiam, są upośledzeni albo mają trzy lata albo anemię. Nigdy nie wiadomo.
Przypomina mi się też Irlandka, która na wieść o tym, że w polskich knajpach dla snobów podaje się chleb ze smalcem, odrzekła przemądrzale: "w biednych krajach to normalne". Zapytałem wtedy czy w bogatych krajach na śniadanie należy jeść kaszankę, a na wszystkie inne posiłki wiadro kartofli, tak jak w krainie bajobongo, ale nie doczekałem się odpowiedzi, ponieważ rozmowa nagle zeszła na tory informatyczne. Inny Irol, zapytany, czy pensja aby na pewno wpłynie na konto tego samego dnia, kiedy została wysłana, parsknął śmiechem: "człowieku, to nie Polska!". Człowieku, ale ja właśnie dlatego pytam!
Bigos jak granat ręczny?
Skoro już o jedzeniu mowa to muszę się pochwalić, że jestem lokalnym promotorem polskiej żywności w osiedlowym spożywczaku. Zostałem nim, kiedy dwie babcie ostrożnie oglądały słoik bigosu jakby był granatem ręcznym, następnie odłożyły go delikatnie na półkę, by nie eksplodował. Ludzie w tych stronach przypuszczalnie uważają, że polskie jedzenie może być jedzone wyłącznie przez Polaków, ponieważ wszystkim innym narodom grozi śmiercią w strasznych męczarniach, po siedmiodniowej biegunce i majakach przedstawiających Pałac Kultury. Uznałem się więc za patriotę i wyjaśniłem, że nasze żarcie jest w całości organiczne, ponieważ wszystkie nasze chemikalia wysyłamy na eksport za granicę. Dzięki czemu bigos, pasztet i klopsiki na tej półce są ostatnim zdrowym pożywieniem na świecie. Jak wiadomo składu chemicznego zachodnioeuropejskiej żywności nie powstydziłaby się rakieta Sojuz T-7. Obie babcie, które były z tych inteligentniejszych, oglądających Discovery Channel i wiedzących co w trawie piszczy, kiwając z podziwem
głowami oddaliły się więc do kasy zaopatrzone w zapas bigosu i klopsików dla całej rodziny, włączając wszystkie trzydzieścioro wnucząt. Od tej pory wciskam te same kity wszystkim babciom, kiedy tylko jakaś zatrzyma się przy bigosie. Myślę poważnie o audiencji u kierownika tego interesu; będę wnioskował, żeby zaczęli mi za to płacić.
Ciężko powiedzieć, czy jakiegoś Irola kiedykolwiek nękał w majakach Pałac Kultury, ponieważ jedyne polskie miasto, do którego jeżdżą, to Kraków. Dołączają tam do Angoli, by razem pić hektolitry czyściochy i biegać po rynku bez ubrania. Kiedy wytrzeźwieją, a policja wypuści ich z aresztu, idą do dentysty, wymienić sobie całą szczękę w cenie jednej dublińskiej plomby. Potem wyobrażają sobie, że cała Polska jest jednym wielkim Krakowem, przez co nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy smucić. Jako urodzonemu warszawiakowi, który w Krakowie bywał w czasach studenckich mniej więcej w tym samym celu, w którym bywają tam Irole i Anglicy, Polska wydaje mi się jednak dużo bardziej złożonym krajem. Przecież jest tyle innych ciekawszych atrakcji, niż bieganie na bani po krakowskim rynku. Można na przykład wziąć udział w demonstracji pod urzędem rady ministrów, albo przeżyć wizytę na warszawskich Szmulkach, z naciskiem na przeżyć. No, ale to już jest trochę inna historia.
Wracając zaś do irlandzkiego widzenia naszej ojczyzny, należy objaśnić, że Irlandia nie należy do krajów przesadnie zindustrializowanych, a i sam Dublin ma dość rustykalny charakter, który dowodzi, że w dziedzinie urbanizacji też można zrobić coś z niczego. Bardzo sobie zresztą cenię jego zamglony, folklorystyczny, parterowy charakter, ponieważ działa on jak szczepionka na doła i dzięki temu nie sposób jest w tym mieście spieszyć się gdziekolwiek albo czymkolwiek przejmować.
Wracając jednak do rzeczy, Irole wyobrażają sobie, że nad Wisłą musi być o wiele brzydziej, skoro przybyliśmy tutaj tak tłumnie i sprawiamy wrażenie, że wpuszczono nas do raju. Kiedy oglądają zdjęcia polskich miast, są poważnie wstrząśnięci i odmawiają komentarzy. Na pewno podejrzewają, że pokazano im fotomontaż z Paryża albo Manhattanu i że ten przebiegły dziwak z łysą głową, udający Polaka, uprawia jakąś szemraną propagandę. Myślę, że to dlatego piją tyle wódki, kiedy przyjadą do Krakowa - to z powodu szoku, że fotomontaż wciąż nie znika.
Końcem końców należy zauważyć, że Irlandczycy często nie odróżniają poszczególnych narodów ze wschodniej Europy ani tym bardziej wschodnioeuropejskich języków. Zwykło się więc wszystkich przybyszów z tego regionu nazywać Polakami, ze względu na liczebną przewagę tych ostatnich. Jest to pierwszy znany mi przypadek spełnienia polskich snów o potędze, od czasu bitwy pod Grunwaldem.
I tym optymistycznym akcentem kończę, wyjaśniając, że hurling to sport irlandzki, który mnie osobiście przypomina brakujące ogniwo między bejsbolem i hokejem, zaś Szmulowizna (wolę bardziej swojską, potoczną nazwę - Szmulki) to dzielnica w Warszawie, która miała swego czasu wstrząsające recenzje w kryminalnych rubrykach popołudniówek. Aczkolwiek słyszałem, że obecnie przechodzi resocjalizację.
Dobranoc Państwu.
Ps. Oczywiście Irlandię zamieszkują również normalni Irole, którzy mają dużo większą wiedzę i ogładę, niż bohaterowie mojego felietonu. Niestety są przez to wyjątkowo mało widowiskowi, więc na użytek mojej podejrzanej propagandy postanowiłem o nich nie wspominać.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński