Mundial przysłoni problemy Brazylijczyków? Dla wielu wydatki na sportową imprezę to zbrodnia
Podczas gdy fani piłki nożnej z całego świata emocjonują się startującymi mistrzostwami, w cieniu nowo wybudowanych stadionów w brazylijskich miastach pozostają problemy ich mieszkańców. Część z nich wcale nie cieszy się, że ich kraj jest gospodarzem mundialu. Czy zajęte meczami telewizyjne kamery pokażą także ich gniew? I dlaczego Brazylia, gdzie piłka nożna jest religią, przeżywa... kryzys wiary? - opisuje dla Wirtualnej Polski Michał Staniul.
Brazylijczycy kochają piłkę nożną - to oczywiste. Odkąd w 1894 roku brazylijsko-szkocki inżynier przedstawił im zasady futbolu, nieustannie sport ten wtapiał się w ich kulturę. Początkowo elitarny, w latach 20. i 30. zamienił się w rozrywkę mas, by w końcu stać się jedną z niewielu dziedzin, w której kolor skóry nie miał znaczenia - a przynajmniej nie był przeszkodą nie do przeskoczenia.
W społeczeństwie od zawsze podzielonym wzdłuż rasowych, kulturowych i finansowych linii, jogo bonito - "piękna gra" - jest dzisiaj jednym z fundamentów tożsamości narodowej, grupową namiętnością, spoiwem łączącym czarnych z białymi i biednych z bogatymi. Jest po prostu brazylijską religią.
Gdy w 2007 roku FIFA ogłosiła ojczyznę Ronaldo kolejnym gospodarzem piłkarskich mistrzostw świata, w całym kraju zabrzmiała muzyka radości. Chociaż Canarinhos zdobyli złoty puchar już pięciokrotnie, Brazylijczycy odczuwali pewien niedosyt. W 1950 roku, kiedy to po raz ostatni organizowali mundial, ich zespół uległ w finale skazywanemu na porażkę Urugwajowi. Przegrana na własnym terenie była tragedią dla brazylijskich kibiców. Decyzja Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej dawała im nadzieję na odczarowanie słynnej Maracany. I przy okazji - na pokazania światu, jak bardzo zmienił się ich kraj.
Ale to było siedem lat temu. Dziś optymizmu jest znacznie mniej.
Według niedawnego sondażu ośrodka Datafolha, zaledwie 48 proc. Brazylijczyków cieszy się z organizacji mundialu. Co gorsza, 55 proc. jest przekonanych, że cała impreza przyniesie Brazylii więcej szkody niż pożytku.
Od roku w największych brazylijskich miastach wybuchają regularne protesty. Niektóre przyciągają setki tysięcy ludzi. Chociaż postulaty demonstrantów są zróżnicowane, gniew z powodu turniejowych wydatków jest ich wspólnym mianownikiem. Obok haseł piętnujących korupcję urzędników czy brutalność policji, tłumy często wymachują transparentami z bardzo wymownym hasłem: "Fuck the Cup", pieprzyć mundial. I zapowiadają, że telewizyjne kamery zarejestrują ich podczas mundialu znacznie więcej.
Brazylijczycy są wyznawcami piłki nożnej, to jasne. Przechodzą jednak, jak się zdaje, kryzys wiary.
Nowe szaty
Od dobrej dekady Brazylię przedstawia się jako państwo, które przeszło imponującą przemianę. Nic dziwnego. Jest dziś zupełnie innym miejscem niż jeszcze 20 lat temu, gdy zmagała się z hiperinflacją sięgającą 5 tys. proc. i przestępczością zamieniającą dzielnice nędzy w strefy wojny.
Zmiany zaczęły się od 1995 roku i liberalnych reform prezydenta Fernando Cardoso. Jego następca, Lula da Silva, zdołał utrzymać rozsądny balans między wolnym rynkiem a interwencjonizmem. Brazylia przyciągała zagranicznych inwestorów, lecz dbała, by pieniądze nie uciekały zbyt łatwo z jej terytorium (przykład: koncerny naftowe poszukujące ropy u brazylijskiego wybrzeża muszą kupować lokalny sprzęt wiertniczy).
Wprowadzone przez rząd programy zapomogowe załagodziły z kolei część problemów społecznych. Największy z nich, Bolsa Familia, polegał na rozdzielaniu wśród ubogich rodzin bezpośredniej pomocy finansowej - pod warunkiem, że były w stanie wykazać, iż ich dzieci chodzą do szkoły i trzymają się kalendarza szczepień. Kraj systematycznie poprawiał wskaźniki edukacyjne i zdrowotne, a dzięki zasiłkom miliony ludzi zyskały pierwsze stałe źródło dochodu i dołączyły do grona konsumentów, co tylko napędzało gospodarkę. Politykę da Silvy kontynuuje Dilma Rousseff, która wygrała wybory prezydenckie w 2010 roku.
Stały wzrost gospodarczy i duża (około 200 mln ludzi) populacja sprawiły, że kraj samby zaczął być wymieniany wśród światowych mocarstw. Szukając potwierdzenia tego statusu, Brazylia dołączyła do wyścigu o piłkarski mundial w 2014 roku i letnią Olimpiadę dwa lata później. FIFA i MKOI uznały, że jej kandydatura jest wystarczająco mocna.
Gdy entuzjazm po podwójnej wygranej opadł, pojawiły się jednak wątpliwości - i to wśród samych Brazylijczyków. Bo mimo całego postępu, ich ojczyzna miała jeszcze wiele zaległości. Kula śnieżna
Zeszłoroczne protesty zaczęły się banalnie. W czerwcu władze Sao Paulo podniosły ceny biletów komunikacji miejskiej o 0,5 proc. Na ulice wyszły setki demonstrantów. Popełniając wielki błąd, urzędnicy skierowali przeciwko nim oddziały używane zazwyczaj do pacyfikacji slumsów. Agresywna reakcja była wodą na młyn podirytowanej ludności, która już od dłuższego czasu narzekała na rosnące koszty życia: od jedzenia po dach nad głową (nawet w najnędzniejszych fawelach). - Czym więcej było manifestujących, tym bardziej wydłużała się lista ich skarg. Buntowali się więc nie tylko przeciwko fatalnej jakości transportu publicznego czy brutalności mundurowych, lecz także pytali, dlaczego rząd wydaje tyle na stadiony zamiast na coś, co mogłoby się przydać społeczeństwu - tłumaczy prof. Carlos Pio, ekonomista z Universidade de Brasilia. - Próba stłumienia drugiej fali protestów sprawiła, że zawrzało też w innych częściach kraju - dodaje.
W szczytowym momencie antyrządowe hasła wykrzykiwały dwa miliony ludzi w 80 miastach. Rannych liczono w setkach, padały ofiary śmiertelne. Mimo iż trwał Puchar Konfederacji - ostatni test przed mundialem - poza stadionami trudno było o klimat sportowego święta. Gdy Canarinhos rozbijali w finale niepokonaną od lat Hiszpanię, policja ostrzeliwała granatami gazowymi demonstrantów oblegających Maracanę.
Z czasem napięcie zaczęło opadać, ale niechęć wobec władz - i szykowanego przez nie turnieju - nie malała. W brazylijskich i zagranicznych mediach co rusz pojawiały się informacje o nieustannie wzrastających kosztach budowy lub renowacji 12 stadionów, a liczba konstrukcyjnych wpadek (przy pracach nad arenami zginęło łącznie ośmiu robotników) i terminowych poślizgów czyniły widmo międzynarodowej kompromitacji coraz wyraźniejszym.
Wraz z upływem miesięcy, władze potwierdzały zawieszenie kolejnych planów: a to kolei jednoszynowej między Rio i Sao Paulo, a to szynowych połączeń z niewykończonymi lotniskami. "Gringo, lepiej usiądź! W Brazylii każdy się spóźnia. Spotkanie to pół godziny zwłoki. Przyjęcie - dwie godziny. Na gotowy stadion poczekasz rok dłużej. Na metro - całą wieczność" - szydził w jednym ze swoich felietonów popularny satyryk Gregorio Duvivier.
Chociaż duża część przedstawionych projektów nie została nawet rozpoczęta (w Natalu ponad połowa), brazylijski mundial i tak będzie najdroższym w piłkarskiej historii. Według aktualnych wyliczeń, jego koszt wyniesie od 15 do 20 mld dolarów - do sześciu razy więcej niż w przypadku mistrzostw w RPA. Tylko na mobilizację 100 tysięcy żołnierzy i 70 tysięcy policjantów strzegących bezpieczeństwa kibiców państwo przeznaczy 850 mln dolarów. Podobne wydatki mają wiązać się z igrzyskami olimpijskimi w Rio.
Ekonomiści są pewni, że tymczasowe miejsca pracy, odrobina nowej infrastruktury i 30-dniowa inwazja turystów nie zagwarantują odpowiedniego zwrotu. Zwłaszcza, że dużo strat przyniosą najprawdopodobniej same stadiony. Część turniejowych miast nie posiada nawet pierwszoligowych drużyn, które mogłoby zapełnić trybuny.
Chleba zamiast igrzysk
Od 2005 roku Brazylia zdołała zredukować odsetek mieszkańców żyjących poniżej krajowej granicy ubóstwa o połowę - do 15 proc. W dalszym ciągu równa się to jednak 30 milionom ludzi nękanych nędzą. Przy takich liczbach, organizacja dwóch gigantycznych imprez sportowych to dla wielu Brazylijczyków coś więcej niż przesada - to zbrodnia. Robiące furorę na portalach społecznościowych zdjęcie graffiti przedstawiającego wychudzone dziecko z futbolówką zamiast posiłku na talerzu podsumowuje to, czego domagają się protestujący: chleba zamiast igrzysk.
Władze liczą, że brazylijska miłość do piłki wygra z gniewem, a mistrzostwa przebiegną bez większych zakłóceń. Na szczęście dla rządu Rousseff, Canarinhos są w najlepszej formie od lat.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski