ŚwiatMaria Wiernikowska, była korespondentka wojenna: Boję się dopiero teraz

Maria Wiernikowska, była korespondentka wojenna: Boję się dopiero teraz

Bywają takie momenty, że dusza jest na ramieniu i dygoce. Zdarzało się, że osoby, które mi towarzyszyły, wycofywały się, a ja szłam dalej - mówi o swoich reporterskich doświadczeniach z pierwszej linii frontu Maria Wiernikowska. W rozmowie z magazynem "Polska Zbrojna" była korespondentka wojenna, która pracowała m.in. na Bałkanach, w Iraku czy Afganistanie, zdradza, jakie pytania zadałaby na Majdanie i dlaczego uważa, że w konflikcie na Ukrainie "nie o wolność chodzi, lecz o kasę".

Maria Wiernikowska, była korespondentka wojenna: Boję się dopiero teraz
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna | Krzysztof Wojciewski

25.10.2014 07:13

"Polska Zbrojna": "Widziałam wojny. Wiem, jak łatwo i jak głupio się zaczynają. Faceci uwielbiają stroszyć piórka, paradować w bojowym rynsztunku, machać sztandarami, prężyć muskuły. (…) A potem, jak już się zacznie, nikt nie lubi wojny, a zwłaszcza nikt nie lubi umierać" - to z Pani ostatniej książki "Widziałam". Dlaczego pacyfistka jeździ na wojny?

Maria Wiernikowska: Już nie jeżdżę. To czas przeszły, dokonany i zakończony. Nigdy jednak nie interesowała mnie wojna, lecz rewolucje, strajki i powstania. Chciałam obserwować, jak naród walczy z władzą, opisywać ludzi, którzy toczyli bój o wolność.

Pochodzi Pani z wojskowej rodziny - ojciec był lekarzem w stopniu pułkownika, brat oficerem. Czy miało to wpływ na Pani reporterskie wybory?

Nigdy nie lubiłam wojskowego osiedla, na którym mieszkaliśmy, ani wojskowych rodzinnych wczasów, na jakie jeździliśmy. Mam do armii krytyczny stosunek. Choć muszę przyznać, że gdy podczas moich wypraw trafiałam na polskich żołnierzy, okazywali się pomocni. W Jugosławii naprawili mi samochód, kiedy indziej oferowali nocleg i pełną miskę. Krytycznie patrzę na działania "błękitnych hełmów" na Bałkanach w latach dziewięćdziesiątych, a także wojsk koalicyjnych w Iraku. W tym ostatnim państwie byłam trzykrotnie, ale gdy armia twojego kraju jest zaangażowana w działania wojenne, korespondent staje się jej częścią, jest żołnierzem propagandy tej armii. Dlatego ja się z tego wypisuję.

Kobiecie było trudniej?

Myślę, że łatwiej. Kobieta nie wywołuje w żołnierzach agresji, lecz budzi zaciekawienie i zdziwienie, czasami śmiech. Gdy starym polskim fiatem wjeżdżałam na linię frontu w Mostarze, żołnierze z osłupienia opuszczali karabiny. Mój samochód musiał być dla nich reliktem odległej epoki. Ostrzegli mnie, że mają rozkaz ostrzelać moje auto i abym nie igrała z ogniem. Czasem nie dało się przekroczyć frontu. Gdy w Czeczenii chciałam dostać się na rosyjską stronę, musiałam wsiąść w samolot we Władykaukazie, dolecieć do Moskwy i na płycie lotniska przesiąść się biegiem do maszyny lecącej z powrotem na Kaukaz, tylko po drugiej stronie frontu.

Bała się Pani?

Pewnie tak, ale nie pamiętam. Dziki, atawistyczny strach jest naturalnym sposobem obrony organizmu. Jest mądry, bo podpowiada jak przeżyć. Mnie tego trochę brakuje, to taki defekt.

Pisze Pani w książce, że nie wie, o co chodzi na Majdanie i nie rozumie, o co chodzi w tej wojnie.

A Pani wie?

Media, które relacjonowały ten konflikt…

To była relacja tylko z jednej strony. Na Majdanie był jeden młody polski dziennikarz, który biegał z mikrofonem między dwoma stronami i pytał berkutowców, o co im chodzi. Został wyśmiany. Nikt nie zapytał, po co ta wojna ani kto i dlaczego ją zaczął. A przypomnę, że nie byli to Rosjanie.

W Polsce były podziemna prasa i radio Solidarność, byli Kuroń i Balcerowicz, a na Ukrainie? Co my wiedzieliśmy o ich opozycji czy społeczeństwie obywatelskim, zanim zaczęła się uliczna walka? Tylko teraz już nikt tych pytań nie zadaje, bo przysłoniła je wojna domowa, która zaczęła się przecież na Majdanie. Kogo i o co pytałaby Pani na Majdanie?

Chciałabym poznać kilku ukraińskich oligarchów, ludzi, którzy zrobili wielkie biznesy. Chciałabym wiedzieć, z kim oni współpracują, kto z Europą, kto z Ameryką, kto z Rosją. Chciałabym rozmawiać z ludźmi będącymi kluczem tych wydarzeń, bo przypuszczam, że któremuś z nich zależało na odsunięciu od władzy prezydenta Janukowycza. Ale żeby poznać kulisy, trzeba by rozmawiać w gabinetach albo pałacach, a ja jestem reporterem, nie lubię salonów. Zresztą nie sądzę, aby oni chcieli ze mną gadać.

Na ile relacje naszych mediów różniły się od doniesień zachodnich dziennikarzy?

W tym czasie, gdy polska telewizja raczyła nas propagandą, reporterka francuskiej telewizji chodziła po Kijowie i pokazywała życie wielkiego miasta. Gdy napisałam na Facebooku, że oglądam także telewizję rosyjską, odezwały się pełne oburzenia głosy znajomych: "jak możesz!?".

Możliwa jest bezstronna relacja z wojny?

To szkolny ideał. Zazwyczaj dziennikarz ma serce z jednej strony. Kierujemy się własnym nosem. W Mostarze przechodziłam z jednej strony miasta, chorwackiej, do muzułmańskiego getta, ostrzeliwanego z góry przez Serbów, a przez rzekę przez Chorwatów, którzy przeprowadzali we własnym mieście czystkę etniczną, wyrzucając za wodę swoich sąsiadów. Trudno mi było sympatyzować z Chorwatami, choć mieszkałam po stronie chorwackiej u polsko-chorwackiej rodziny. Dziennikarz ma jednak obowiązek przekazywać informacje z obu stron.

Czasem więcej można dowiedzieć się z telewizji niż z pierwszej linii frontu. Tak jak Pani na Litwie w 1991 roku.

Gdy rosyjskie wojsko szturmowało w Wilnie wieżę stacji telewizyjnej, była tam włączona kamera przemysłowa, która na żywo pokazywała ten atak. I ja wtedy - o ironio! - sprzed telewizora nadawałam na żywo do radia i ta relacja była ze środka akcji, bliżej i szybciej, niż gdybym była pod wieżą. Im reporter jest bliżej jakiegoś wydarzenia, tym krótszą ma perspektywę, ale ta relacja będzie bardziej autentyczna. Jednak to się kończy. Zjada nas technologia.

Właśnie. Jaki sens mają dziś relacje reportera, skoro telefonem komórkowym każdy może zarejestrować wydarzenie w dowolnym miejscu na świecie? Pani czekała cztery dni na połączenie telefoniczne, aby nadać korespondencję z wojny domowej w Gruzji…

Technologia zmienia świat. Dziennikarskie relacje spłycają się i tabloidyzują. Ale cóż z tego? Możemy ubolewać nad ociepleniem klimatu, a także nad tym, że jest coraz więcej mediów, przez co ich relacje stają się coraz bardziej skrótowe, ale czy to przeszkadza myśleć i zadawać pytania? Dziś jest potrzebny reporter, który drąży temat, ale niekoniecznie taki, który nadaje na żywo relację, ubrany w hełm i kamizelkę kuloodporną z emblematami swojej firmy.

"Byłam na końcu świata. Pociągiem, samolotem, helikopterem, czołgiem, konno…". Ile było tych wyjazdów?

Nie liczyłam. Czeczenia, Bośnia, Kosowo, Afganistan… Wycofałam się już z bojowego dziennikarstwa. Śmierć Waldka Milewicza w Iraku uświadomiła mi, jaka jest cena takiego wyścigu. Przez kilkanaście lat konkurowaliśmy: kto szybciej wpadnie na pomysł?, kto pojedzie dalej?

Które wojny najbardziej utkwiły w pamięci?

Każdy wyjazd pod jakimś względem był niepowtarzalny. Armenia na początku lat dziewięćdziesiątych, bo była pierwsza. Podróż do Konga, dokąd pojechałam szukać śladów zamordowanego polskiego misjonarza, była z kolei najdalszą wyprawą. Jednym z trudniejszych wyjazdów był ten do Korei Północnej. Obrazki jak z Orwella - wieżowce w centrum miasta bez światła, studenci, którzy chodzą się uczyć pod pomnik idei dżucze, bo to jedyne dobrze oświetlone miejsce, ciemnoszarzy ludzie zdążający po pracy na musztrę. Gdy przez kilka lat robiłam w telewizji cykl reportaży "Widziałam", co miesiąc wyjeżdżałam z kamerą na inną wojnę czy w miejsce katastrofy. Jedna z takich wypraw była do Kosowa, skąd ludzie masowo uciekali przed zagładą. Staliśmy na granicy i bezradnie obserwowaliśmy ten exodus. W półgodzinnym reportażu pokazałam tylko nogi. Czasem milczące twarze. Nie miałam siły już na te ich płacze i historie, wciąż te same. Przestraszyłam się, że zaczyna się wkradać rutyna. Gdzie było najbardziej niebezpiecznie?

Bywają takie momenty, że dusza jest na ramieniu i dygoce. Zdarzało się, że osoby, które mi towarzyszyły, wycofywały się, a ja szłam dalej. W Czeczenii udało nam się załapać do samochodu bojowników, którzy po negocjacjach z Rosjanami wracali w góry. To była rzadka okazja. Gdy zatrzymaliśmy się i zaczęła się strzelanina, operator uciekł. Zostałam, bo nie mogłam zrezygnować z nocy spędzonej z Czeczeńcami w górach. Pojechałam dalej bez kamery. Podobnie było, gdy próbowałam dostać się do Kurdów. Wcześniej jeździłam do Hagi, aby nawiązać kontakty z partyzantami z tureckiej części Kurdystanu. Pojechałam do ich bazy w Iraku, aby dostać pozwolenie. Gdy już mogliśmy jechać, chłopaki z ekipy stwierdzili, że skończyła się delegacja i muszą wracać do Polski. Więc pożyczyłam od partyzantów kamerę…

W takich sytuacjach łatwiej reporterowi piszącemu niż pracującemu dla telewizji.

Tak, długopis jest lżejszy. Lżejszy kaliber, ale też mniejsza moc rażenia. Bo taśma jest dowodem. Wiele razy zabierano nam taśmę. Na pierwszą linię jest wystawiony operator czy fotograf, bo on ma taśmę. W Bośni, gdzie byłam z Krzysztofem Millerem, to w niego celował żołnierz, bo to on miał aparat. Ten, kto ma zdjęcia, ma dowody, jest więc groźniejszy niż reporter, który tylko pisze.

Dziennikarze też płacą cenę za udział w wojnie. Jak głęboko pozostają takie obrazy, jak zmasakrowana kobieta ze śladami gąsienic na nogach pod wieżą telewizyjną w Wilnie?

Nie powiem nic ciekawego o traumie. Nie miałam traumy i już. Niedawno śniły mi się karabiny. Bodaj po raz pierwszy. Boję się dopiero teraz.

Czego?

Wojny.

Czy to będzie nowa wojna, taka, o jakiej pisze Pani w książce "Widziałam"? "Nie trzeba już zdobywać przyczółków ani bombardować miast. Nikt się nie ruszy z koszar, bo wiadomo, że wojna klasyczna, na pociski, to by był Armagedon. (…) Wystarczy zakręcić kurki z gazem i ropą, odstrzelić satelitę informacyjnego, zablokować internet na giełdzie i w bankach. Paliwo i informacja są dziś krwiobiegiem naszego świata, który dziś groźnie - pro forma - poszczękuje starą bronią".

Boję się także "prawdziwej" wojny. Koncerny zbrojeniowe ostrzą zęby, potrzebują ujścia dla swojej produkcji. Wojna jest też siłą napędową dla biznesu. Taki charakter ma dla mnie konflikt na Ukrainie. Nie o wolność chodzi, lecz o kasę. Zewsząd otaczają nas obrazy wojen: telewizje karmią widzów konfliktem izraelsko-palestyńskim, rocznicą powstania warszawskiego i wybuchu I wojny światowej.

Jak Pani rozumie pracę reportera? Głośno mówić w imieniu tych, którzy sami mówić nie mogą? Wierzy Pani, że relacje dziennikarzy mogą powstrzymać przemoc?

Ile było obrazów z Ruandy? Co mógł dziennikarz wobec watahy, która szła wyrżnąć swoich sąsiadów? Dziś prasa czasem służy do tego, aby napędzać przemoc, na przykład na Ukrainie jedna ze stacji telewizyjnych (spółka ukraińsko-polsko-amerykańska) zaczęła nadawać jednocześnie z wybuchem wydarzeń na Majdanie. Organizacja Human Rights Watch uważa, że to wewnętrzny konflikt i krytycznie wyraża się na temat działań armii ukraińskiej wobec własnych obywateli. Ale jej opinie pojawiają się tylko w telewizji rosyjskiej. Zamyka się jej usta w arogancki sposób - w dyskusji nie dopuszcza się do głosu jej przedstawiciela, bo wyraża on inny pogląd na wydarzenia na Ukrainie.

Czy wróci Pani jeszcze na wojnę?

Nie mam już tamtej ciekawości. Inaczej dawno byłabym w Doniecku, a wcześniej na Krymie. Dziś chcę zrozumieć.

Rozmawiała Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (144)