Łże-elity kontra gnojki
Spory o to, czy mamy IV Rzeczpospolitą, czy jeszcze nie, są tyleż gorące, co jałowe. Mimo debat i polemik, pohukiwań architektów nowego ustroju i kpin jego przeciwników IV Rzeczpospolita trwa, czego najlepszym dowodem jest język polityki, zupełnie inny niż jeszcze dwa lata temu. A to właśnie on jest najczulszym miernikiem zmieniającej się rzeczywistości.
25.09.2006 | aktual.: 25.09.2006 07:12
Za komuny sprawa była prosta jak budowa cepa: istniała "baza" i "nadbudowa", "element kontrrewolucyjny" z czasem ewoluujący w stronę "elementu antysocjalistycznego", była "woda na młyn" i "przejściowe trudności", wreszcie "kryzys" i "front odrodzenia". Marksistowska terminologia, choć miała ambicje opanowania wszystkich sfer życia, nie radziła sobie nawet z klarownym opisaniem rzeczywistości politycznej, tym bardziej więc okazała się kompletnie nieprzydatna w nowych czasach. III Rzeczpospolita przyniosła nam nazewnictwo uniwersalne ("koalicję" i "opozycję", "obstrukcję", "liberalizm", "konserwatyzm", "populizm" etc.), uwzględniając przy okazji nasz indywidualny wkład w opisywanie demokracji. Barwny język Wałęsy ("nie chcę, ale muszę", "za, a nawet przeciw"), "fakt prasowy" prof. Geremka czy "różowe hieny" Zygmunta Wrzodaka opanowały łamy gazet i szturmem zdobyły miejsca w leksykonach współczesnej polszczyzny.
Różowi i oszołomy
Aż tu niepostrzeżenie zaczęliśmy o polityce mówić zupełnie inaczej. Zaczęło się od eliminacji niektórych sformułowań. I tak tropienie różowego przestało mieć jakikolwiek sens, bo i różowy zniknął. W ogóle zdezaktualizowały się nam polityczne konotacje kolorów, bo choć wszyscy z grubsza wiedzą, kim są czerwoni, a kim czarni, to jednak nikt, prócz badaczy Stendhala, do tych barw nie wraca. By znaleźć pomarańczowych czy niebieskich, trzeba się udać na Ukrainę, gdzie zresztą doszło do przełomowego aliansu tych kolorów. Nad Wisłą zarzucanie komukolwiek, że dąży do "historycznego kompromisu", nie wzbudza emocji, bo jakiż to kompromis mogą zawrzeć przerzedzeni i poharatani postkomuniści z resztówką po śp. Unii Wolności? Ot, po prostu jakieś 10 lat za późno na takie ruchy. Teraz to tylko przetasowania na wąziutkiej kanapie. Nie da się też dziś nikogo obrazić, nazywając go oszołomem, bo "oszołomami" są już wszyscy poza redaktorami "Wyborczej" i kolegami z TVN. "Ciemnogrodzianie" z kolei dumnie przyznają się do swego
dziedzictwa, więc i etykietowanie ich w ten sposób nie ma najmniejszego sensu.
Stało się jasne, że wraz z przesunięciem sympatii politycznych i, szerzej, bankructwem projektu politycznego, nazwanego umownie III Rzecząpospolitą, nadeszły nowe czasy i one bez żadnych dekretów, konstytucji i rewolucji moralnych przyniosły nowy język. Paradoksalnie, nawet najwięksi piewcy IV Rzeczypospolitej nie uważają, że w ciągu ostatniego roku Polska przeszła gwałtowny ozdrowieńczy wstrząs, że żyjemy w zupełnie innym świecie niż dwanaście miesięcy temu. Mimo to język polityki zmienił się tak, że można mówić o prawdziwym przełomie. Nie od rzeczy jest tu stwierdzenie, że nomenklatura rozminęła się z rzeczywistością.
Moherowi kaczyści
Nowym językiem mówią wszyscy - i strudzeni budowniczowie, i niestrudzeni przeciwnicy nowego państwa. Państwa, którego budowę jeszcze na początku lat 90. postulowali bracia Kaczyńscy, a które w 1998 r. publicysta Rafał Matyja nazwał IV Rzecząpospolitą. Nazwa ta wróciła w połowie rządów SLD już jako program łączący całą prawicę. Bądźmy uczciwi, czasem hasło budowy IV Rzeczypospolitej wystarczało niektórym partiom za cały program, ale też był to symbol bardzo czytelny, niosący obietnicę prawdziwego przełomu, gwałtownej zmiany. Niezbędnym elementem IV RP miała być "rewolucja moralna", zmieniająca skompromitowany rządami SLD i AWS sposób uprawiania polityki. Rewolucja ta miała być odpowiedzią zarówno na działania nie zauważających rzeczywistości i skorumpowanych polityków warszawki, jak i na radykalny populizm Leppera. Cóż, nie pierwsza to rewolucja, której cele nieco się wypaczyły.
Choć z ideą budowy IV Rzeczypospolitej utożsamiała się też Platforma Obywatelska, a mówiąc ściślej, Jan Rokita, to dziś ciężar konstrukcji nowego ustroju wzięła na siebie moherowa koalicja - jak określił ją Donald Tusk. Armią tej koalicji są oczywiście "moherowe berety". Warto przypomnieć, że pierwotnie nazywano tak starsze, lecz żywiołowo reagujące zwolenniczki ks. Jankowskiego, a nie ojca dyrektora, ale jako że grupy te się pokrywają, to ojciec Rydzyk chętnie przejął i nazwę, i fanki.
Program, a może raczej praktyka działania PiS, to oczywiście nie żadne "tanie państwo", ale "kaczyzm". Jako osoba, której przypisuje się (choćby w Wikipedii) współautorstwo tego pojęcia, muszę oddać sprawiedliwość wicenaczelnemu "Wprost" Stanisławowi Janeckiemu, który to mój "kaczoryzm" zmienił na słynny dziś "kaczyzm". Termin ten, w zamierzeniu oddający braciom Kaczyńskim należne im zasługi, szybko nabrał pejoratywnego znaczenia i stał się cepem, którym obijają rządzącą partię miłośnicy demokracji i swobód obywatelskich, czego jawnym wrogiem jest "kaczystowski reżim". To do przedstawicieli tego reżimu młodzi ludzie, zapełniający Internet jakże oryginalnymi żartami o kaczkach, adresują słowa Lecha Kaczyńskiego z poprzedniej kampanii samorządowej - "Spieprzaj, dziadu!".
Robert Mazurek