Łukasz Warzecha: poczułem dumę
Na Twitterze ktoś spytał mnie: "A co pan by zrobił 1 sierpnia 1944 r.?". A skąd ja mam u licha wiedzieć? Każda odpowiedź, jakiej się udzieli, siedząc za biurkiem i znając wojnę jedynie z opowieści, filmów i książek, jest bezwartościowa.
Na moim balkonie wisi dzisiaj biało-czerwona flaga (zresztą jedyna w okolicy). Wychodząc, włożyłem koszulkę kupioną w Muzeum Powstania Warszawskiego. O 17.00 jak co roku poczułem dumę, gdy ogromna większość mieszkańców stolicy zatrzymała się na minutę (co wspaniale pokazano w krótkim spocie "There is a city").
Nie przeszkadza mi to jednocześnie uważać Powstania Warszawskiego za przedsięwzięcie źle zaplanowane, fatalne w skutkach i nieopłacalne, a decyzji przywódców państwa podziemnego uznawać za nieodpowiedzialne, może nawet - by wspomnieć najnowszą książkę Piotra Zychowicza - obłędne. Tu nie ma sprzeczności, co od lat usiłuję tłumaczyć.
Owszem, takie rozróżnienie - chwała bohaterom Powstania w połączeniu z krytyką przywódców - zostało skażone przez komunistów, którzy zaczęli je stosować, gdy nie sposób już było Powstania Warszawskiego nazywać aktem kooperacji z Niemcami i trzeba je było jakoś wkomponować w krajobraz polskich czynów zbrojnych. Czy to ma jednak oznaczać, że na zasadzie automatycznego odcinania się od Peerelu mamy wstrzymać się od jakiejkolwiek recenzowania dowódców? Oczywiście - nie, to byłoby nielogiczne. I oznaczałoby, że naszą publiczną debatą wciąż poniekąd sterują komuniści, czego chyba nie powinniśmy sobie życzyć.
Kolejny raz, jak co rok, powtarza się spór pomiędzy krytykami i obrońcami, a czasem nawet bezkrytycznymi apologetami Powstania. To dobrze, bo dzięki temu ta część polskiej historii żyje. Jest dla nas bardzo ważna, skoro tak żarliwie się o nią kłócimy. Ważne, aby krytyki Powstania Warszawskiego jako aktu politycznego i militarnego nie przenosić na żołnierzy. Oni wypełniali swój obowiązek i robili to wspaniale. Nie ich rolą było podejmowanie najważniejszych decyzji. A byli wśród nich i tacy, którzy - orientując się wystarczająco dobrze w okolicznościach politycznych i zasobach AK - uważali Powstanie za szaleństwo. Mimo to poszli walczyć, gdy wybiła godzina "W". I taka postawa budzi mój największy podziw i szacunek.
Z kolei największy opór i złość budzi we mnie ta frakcja obrońców Powstania Warszawskiego, którzy usiłują je uzasadniać czysto metafizycznie. Piszą lub mówią o "duszy narodu", o "pragnieniu wolności, które musiało znaleźć ujście", tym samym obrażając przywódców Państwa Podziemnego znacznie bardziej niż ci, którzy krytykują ich jako po prostu lekkomyślnych lub wyciągających złe wnioski z ówczesnych przesłanek. Przecież takie postawienie sprawy oznaczałoby, że decyzja o rozpoczęciu Powstania nie była podjęta pod wpływem żadnych kalkulacji, ale z jakichś całkowicie pozaracjonalnych przyczyn. W takiej sytuacji dowództwo nie zasługiwałoby na ulice swojego imienia i pomniki, ale raczej na studia w podręcznikach psychiatrii klinicznej.
Na podstawie źródeł wiemy na szczęście, że nie mieliśmy do czynienia z takim szaleństwem. Cała metafizyczna ideologia to - paradoksalnie - racjonalizowanie Powstania ex post przez tych spośród jego obrońców, którzy nie są w stanie podać rzeczowych argumentów. W momencie wybuchu Powstanie nie miało jednak "stworzyć mitu", ale miało osiągnąć konkretny cel wojskowy, a przede wszystkim polityczny. Pod tymi względami niestety było klęską i z tego punktu widzenia można je oceniać krytycznie. Oczywiście można go także bronić - co wielu publicystów i historyków czyni bardzo ciekawie i kompetentnie - wskazując, że innej i lepszej decyzji podjąć się nie dało.
Są dwie grupy ludzi, którzy nie mają z Powstaniem Warszawskim żadnego kłopotu. Jedna to wykorzenieni - osoby z różnych powodów pozbawione nie tylko świadomości historycznej i narodowej, ale wręcz nie czujące najmniejszej potrzeby jej posiadania. Im Powstanie jest po prostu obojętne. To swego rodzaju bezpaństwowcy, patologiczni kosmopolici.
Nie należą do tej grupy ci, którzy agresywnie deklarują, że "mają dość Powstania". Skoro odczuwają potrzebę obnoszenia się ze swoim sprzeciwem, to znaczy, że Powstanie jakoś ich jednak uwiera. Są jak walczący ateiści, którzy fanatyzmem dorównują najgorszym dewotom, tyle że à rebours.
Druga grupa, która nie ma z Powstaniem Warszawskim kłopotu, to patrioci uczciwi, ale bezrefleksyjni. Dla nich wszystko jest jasne: Powstanie było słuszne, przywódcy podziemia byli chodzącymi ideałami, każda ich decyzja była nieomylna, a jakieś nawoływanie do zastanawiania się, analizy, wyciągania wniosków to po prostu zdrada.
Być może najtrudniej mają ci, którzy - jak ja - z jednej strony krytycznie myślą o Powstaniu w kategoriach politycznych i militarnych, a z drugiej nie tylko szczerze podziwiają powstańców, ale też rozumieją, jak ważny dla Polski i Polaków jest właśnie mit Powstania. Najtrudniejszy problem polega na tym, aby ten mit utrzymać, jednocześnie umiejąc do niego podejść krytycznie, bez głosów domagających się swego rodzaju cenzury.
Czy to możliwe? Oczywiście. Krajem o bodaj najsilniejszej mitologii narodowej na świecie są Stany Zjednoczone. Od wojny o niepodległość, poprzez autorów konstytucji po Omaha Beach. Nie oznacza to zarazem, że w USA nie trwa żywa debata na wszystkie te tematy. Trwa, bywa ostra, a przecież dla Amerykanów nadal są to symbole, wokół których zbiera się naród.
W oporze wobec krytyki Powstania Warszawskiego i innych polskich heroicznych, choć niezbyt rozsądnych czynów odnajduję brak pewności siebie. Pomstujących na Zychowicza i jego książkę chciałbym spytać: naprawdę macie tak mało wiary w trwałość powstańczego mitu?
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL