Łukasz Pawłowski: Zaostrzenie kar doprowadziło do absurdalnej sytuacji. USA uwięziły 2,3 mln ludzi
W jaki sposób najłatwiej ograniczyć liczbę przestępstw? Zwiększyć kary - słyszymy zwykle w odpowiedzi. Podobnie zdaje się myśleć polski rząd, który ustami ministra sprawiedliwości już kilkakrotnie zapowiedział zaostrzenie kodeksu karnego. Ale praktyka kraju, który więzi dziś najwięcej swoich obywateli pokazuje, że liczba ludzi w więzieniach nie wpływa na poprawę bezpieczeństwa. Tym krajem są Stany Zjednoczone - pisze Łukasz Pawłowski dla WP Opinii.
20.09.2016 | aktual.: 20.09.2016 18:50
Powszechne wyobrażenie o USA składa się zazwyczaj z kilku elementów najbardziej dominujących w popkulturze - to kraj wolności, taniej benzyny, dużych samochodów, pozwalający na swobodę przemieszczania się i dający ogromne możliwości awansu społecznego. Fakt, że jest to również państwo, w którym bardzo łatwo trafić do więzienia, niespecjalnie pasuje do tego obrazu. A jednak niemal co piąty więzień na świecie odbywa karę właśnie w Stanach Zjednoczonych. W 2010 r. świat zza krat oglądało w Ameryce niemal 2,3 miliona obywateli!
Tym samym na 100 tys. mieszkańców USA w 2010 roku ok. 730 siedziało w więzieniach. To absolutny rekord świata. Dla porównania w Norwegii liczba ta wynosiła wówczas 73, w Niemczech 83, we Francji 102, a w Polsce 220. Nawet państwa niedemokratyczne jak Białoruś (438), Rosja (505) czy Kuba (510) pozostają w tej klasyfikacji daleko w tyle. A to nie wszystko. Warto bowiem pamiętać, że poszczególne stany znacząco różnią się pod względem populacji więźniów - w dzierżącej zdecydowanie palmę pierwszeństwa Luizjanie na każde 100 tys. mieszkańców w więzieniach siedzi niemal 1100 osób.
Obecny stan rzeczy nie oznacza jednak, że Stany Zjednoczone od zawsze tak chętnie wysyłały swoich obywateli do więzień. Podana wyżej liczba to skutek polityki ostatnich czterech dekad. Od roku 1970 do 2010 liczba więźniów w USA wzrosła o 600 proc., a koszty utrzymania systemu penitencjarnego sięgają dziś ok. 70 miliardów dolarów! To niemal 8 razy tyle ile wynosi budżet polskiego Ministerstwa Obrony Narodowej.
Czy ten dramatyczny wzrost oznacza, że przez ostatnie 40 lat przestępczość za oceanem nieustannie rosła i czy dzięki zaostrzeniu kar Stany Zjednoczone są dziś bezpieczniejsze? Na oba pytania odpowiedź brzmi "nie". Wskaźniki przestępczości w tym czasie malały i rosły, a wskaźnik brutalnych przestępstw w stosunku do liczby mieszkańców spadł obecnie do poziomu z początku z lat 70., kiedy rozpoczęło się zaostrzenie prawa. Zresztą, już rzut oka na przedstawioną wyżej listę państw pokazuje, że liczba ludzi za kratkami niespecjalnie przekłada się na bezpieczeństwo na ulicach. Bo czy Moskwa jest kilkakrotnie bezpieczniejsza niż Oslo, Berlin lub Warszawa?
Z czego więc wynika dramatyczny wzrost liczby więźniów w USA? To wynik konkretnych decyzji politycznych podtrzymywanych przez kolejnych prezydentów od czasów Ronalda Reagana. Dopiero w ostatnich latach amerykańscy politycy z obu najważniejszych partii zaczęli głośno mówić o tym, jak katastrofalne konsekwencje ma tak ogromna liczba więźniów dla tamtejszego społeczeństwa.
Jak to się zaczęło?
Hasło "wojny z narkotykami" rzucił jako pierwszy Richard Nixon w listopadzie 1971 r. Rok wcześniej prezydent zaniepokojony m.in. doniesieniami o pladze uzależnienia od heroiny wśród amerykańskich żołnierzy wracających z Wietnamu uznał narkotyki za "wroga publicznego numer 1". Mimo tych deklaracji, w ciągu kolejnej dekady liczba więźniów w amerykańskich więzieniach wzrosła w niewielkim stopniu.
Wszystko zmieniło się po objęciu urzędu przez Ronalda Reagana w roku 1981. Na celowniku prezydenckiej administracji znalazł się wówczas tzw. crack, czyli rodzaj kokainy, znacznie tańszy od jej "klasycznej" wersji, który w drugiej połowie lat 80. rozprzestrzenił się zwłaszcza w najbiedniejszych dzielnicach amerykańskich miast. W 1986 r. z inicjatywy prezydenta Kongres uchwalił Ustawę Antynarkotykową (ang. Anti-Drug Abuse Act), która uderzała przede wszystkim w użytkowników cracku. Za posiadanie 5 gramów tej substancji przewidywała karę 5 lat więzienia. Była to tzw. obowiązkowa kara minimalna (mandatory minimum), a zatem sąd nie miał możliwości potraktowania przestępcy łagodniej ze względu na jakiekolwiek okoliczności, jak np. fakt, że było to pierwsze przestępstwo danego człowieka.
Polityka Reagana doprowadziła do szybkiego wzrostu liczby więźniów skazywanych za przestępstwa związane z narkotykami. Jak pisze Michelle Alexander w książce "The New Jim Crow. Mass Incarceration in the Age of Colorblindness", liczba ta wzrosła z nieco ponad 41 tys. w roku 1980 do... pół miliona obecnie. Innymi słowy w amerykańskich więzieniach więcej osób siedzi dziś za przestępstwa narkotykowe, niż w przed 40 laty siedziało za wszystkie przestępstwa razem wzięte. Kolejni prezydenci po Reaganie - George H. W. Bush, Bill Clinton i George W. Bush - kontynuowali politykę poprzednika. Liczba więźniów rosła nawet wówczas, gdy liczba przestępstw zaczęła spadać.
50 lat za kradzież kaset
Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy były i są wspomniane obowiązkowe kary minimalne, zmuszające sędziów do zasądzania kar więzienia nawet w sytuacjach, gdy inne kraje stosują wyroki w zawieszeniu lub - w przypadku przestępstw narkotykowych - oddelegowują skazanych wyłącznie na przymusowe leczenie. Alexander przytacza w swojej książce dziesiątki tego rodzaju historii, np. pewnego 18-latka, nigdy wcześniej niekaranego, który został skazany na 10 lat więzienia za przewóz 50 gramów cracku z Kalifornii do St. Louis. Na 5 lat za kratki za "posiadanie" cracku trafiła matka chłopaka, który na strychu jej domu przechowywał 5 gramów tego narkotyku. Jeszcze bardziej absurdalną karę otrzymał jednak pewien doker, Richard Anderson, z Oakland w stanie Kalifornia, który został skazany na 10 lat więzienia za... podwiezienie człowieka, który okazał się dilerem narkotyków i został złapany przez działającego pod przykrywką agenta.
Można oczywiście powiedzieć, że powyższe sytuacje to wyjątki, absurdalne błędy, które zdarzają się w każdym systemie. Przecież nie tak dawno także w Polsce do aresztu trafił niepełnosprawny intelektualnie mężczyzna, którego przyłapano na kradzieży batonika wartego mniej niż złotówkę.
Problem w tym, że w Stanach Zjednoczonych wysokie kary za niewielkie naruszenia prawa to nie efekt błędów, ale świadomej polityki, której celem było zmniejszenie liczby przestępstw narkotykowych. W rzeczywistości jednak doprowadziła ona do dramatycznego wzrostu liczby wyroków skazujących wobec użytkowników i drobnych dilerów, ale całkowicie chybiła celowi, jakim miała być eliminacja najważniejszych handlarzy i dystrybutorów.
Podobne efekty miało słynne prawo, three-strikes law ("trzy błędy i odpadasz"), czyli zasada, zgodnie z którą za trzecie przestępstwo z określonej przez dany stan listy sądy są zmuszone nakładać odpowiednio wysokie kary. Najbardziej radykalną formę regulacja ta przyjęła w Kalifornii. Nowe prawo uchwalono tam w wyniku referendum w roku 1994 i wymagało ono od sędziów wymierzania kary co najmniej 25 lat więzienia za każde trzecie przestępstwo uznawane w tym stanie za poważne.
Celem, podobnie jak przy zaostrzeniu kar za posiadanie narkotyków, było odstraszenie najgroźniejszych przestępców, ale rezultaty całkowicie rozminęły się z oczekiwaniami prawodawców. Za kratki na całe życie zaczęli trafiać drobni dilerzy czy włamywacze, znów niezależnie od skali i okoliczności popełnienia przestępstwa. Alexander opisuje przypadki człowieka, który trafił do więzienia na 25 lat za kradzież kilku kijów golfowych czy innego, który za kradzież kilku kaset wideo dostał karę... 50 lat pozbawienia wolności.
W 2012 r. na Florydzie głośno było z kolei o sprawie pewnej kobiety, która wystrzeliła z broni do agresywnego i grożącego jej śmiercią męża. W sądzie przekonywała, że był to jedynie strzał ostrzegawczy. I faktycznie, chybiła, mężczyźnie nic się nie stało, ale za świadome użycie broni w sytuacji, która, jak uznał sąd, nie stanowiła bezpośredniego zagrożenia dla życia, "musiała" zostać skazana na 20 lat więzienia.
Wszystkie wymienione wyżej kary są nie tylko absurdalne w stosunku do popełnionych czynów, ale - jak pokazuje analiza wskaźników przestępczości w całym kraju - także nieskuteczne w odstraszaniu innych, potencjalnych przestępców. W ciągu czterech ostatnich dekad, kiedy liczba osadzonych w amerykańskich więzieniach nieprzerwanie rosła, wskaźniki przestępstw z użyciem przemocy zarówno rosły (druga połowa lat 80.), jak i spadały (lata 90.). Spadają także obecnie, kiedy liczba więźniów po raz pierwszy od lat delikatnie zmalała. Okazuje się, że surowość prawa i wynikająca z tego liczba więźniów, mogą być luźno związane z liczbą popełnianych przestępstw.
Skutki społeczne
Co więcej, dramatyczny wzrost populacji więziennej w bardzo nierównym stopniu dotknął różne grupy społeczne. Wszystkie dostępne statystyki pokazują, że główną ofiarą zaostrzenia polityki penitencjarnej padli przede wszystkim czarnoskórzy Amerykanie. Choć stanowią oni zaledwie 13 proc. amerykańskiego społeczeństwa, to wśród więźniów aż 40 proc. należy do tej właśnie grupy.
Można oczywiście wnioskować, że wynika to po prostu z faktu, że czarnoskórzy, a zwłaszcza czarnoskórzy mężczyźni - częściej popełniają przestępstwa. Ale nawet wówczas gdy wskaźniki zachowań karalnych wśród białych i czarnych pozostają podobne - a tak jest chociażby w przypadku zażywania narkotyków - i tak znacznie większe szanse na karę więzienia mają przedstawiciele tej drugiej grupy. Po części wynika to z wciąż silnych uprzedzeń wobec tej czarnoskórych - wiele badań pokazuje, że policja chętniej zatrzymuje do kontroli Afroamerykanów - ale także z samej konstrukcji prawa.
Wojna z narkotykami prowadzona przez administrację Ronalda Reagana była przede wszystkim wojną z crackiem, czyli narkotykiem relatywnie tanim, a przez to używanym głównie przez Afroamerykanów i Latynosów, zwykle znacznie biedniejszych niż biali Amerykanie. Kary za przestępstwa związane z tą substancją były nawet 100 razy większe niż te związane z posiadaniem droższych narkotyków. Żeby trafić na 5 lat do więzienia delikwent musiał mieć przy sobie 5 gramów cracku i aż... 500 gramów kokainy.
Skutek tej i podobnych decyzji politycznych jest taki, że - jak wyliczył "New York Times" - w grupie wiekowej między 20 a 54 rokiem życia na 100 czarnoskórych kobiet przypada dziś tylko 83 mężczyzn. Reszta, czyli łącznie niemal 1,5 miliona osób, zmarła przedwcześnie, została zamordowana w wyniku przestępstw lub trafiła za kratki. Innymi słowy, piszą autorzy tej analizy, więcej niż jeden na sześciu mężczyzn w tej grupie "zniknął z codziennego życia". W przypadku białych mężczyzn w analogicznym przedziale wiekowym takie zjawisko nie występuje.
Zniknięcie 1,5 miliona czarnoskórych mężczyzn ma katastrofalne skutki społeczne - oznacza, że setki tysięcy dzieci będą wychowywane przez samotne matki, w biedniejszych rodzinach, gorszych dzielnicach i z mniejszymi szansami na awans społeczny, za to z większymi na trafienie do więzienia. Tym samym problemy społeczne i napięcia na tle rasowym, z jakimi Stany Zjednoczone borykają się od lat, zamiast stopniowo maleć, najpewniej utrzymają się przez kolejne dekady.
Po co do więzienia?
Niestety, politycy odpowiedzialni za wzrost populacji amerykańskich więzień nie brali pod uwagę tych konsekwencji. Niewykluczone, że decyzjom politycznym towarzyszyły szlachetne intencje - odstraszenie potencjalnych przestępców - ale wiele wskazuje na to, że były one także motywowane indywidualnymi korzyściami politycznymi. Polityk, który uchodzi za "twardego szeryfa" często może liczyć na duże poparcie społeczne, natomiast łagodzenie kar, czy tym bardziej wypuszczanie przestępców na wolność to polityczne samobójstwo.
Wyborcy i obywatele chcą czuć się bezpiecznie i nie ma w tym nic dziwnego. Rzecz jednak w tym, że rozwiązania często uznawane za najlepsze - zaostrzanie kar i wsadzanie ludzi za kratki - są nie tylko nieskuteczne, ale także bardzo drogie. Poważne koszty wynikają oczywiście z samej "obsługi" więzień - ich budowy, utrzymania, zatrudnienia strażników i innego personelu czy wreszcie wyżywienia skazanych. Co więcej, im miejsce odosobnienia bardziej restrykcyjne, tym koszty jego utrzymania są zwykle wyższe. Słynne amerykańskie więzienie Alcatraz, zlokalizowane na wyspie przy San Francisco zamknięto w 1963 r. po tym, jak Kongres wyliczył, że cena utrzymania tam jednego więźnia równa się cenie pobytu w luksusowym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria.
Dziś niektórzy politycy przekonują nas, że koszty te można zmniejszyć wykorzystując więźniów do pracy. To niestety nieprawda. Po pierwsze nie wszyscy więźniowie mogą pracować (ze względów bezpieczeństwa lub zdrowotnych), po drugie zaś, aby więzień był dla pracodawcy atrakcyjnym pracownikiem, musi pracować za znacznie niższą stawkę niż zwykły człowiek. Kto bowiem, mając do wyboru osobę niekaraną i przestępcę, zdecydowałby się zatrudnić tego drugiego? Niskie stawki oznaczają jednak, że swoją pracą więźniowie raczej nie będą w stanie pokryć kosztów pobytu w placówce. To nie wszystko. Wyliczana w prosty sposób cena utrzymania więźnia nie wyczerpuje szerzej rozumianych kosztów społecznych i rodzinnych jego odosobnienia.
Jeśli więc słyszymy, że rząd planuje zaostrzyć kary i większą liczbę ludzi wysłać za kratki, należy zapytać po pierwsze czy są jakiekolwiek dowody, że taka decyzja doprowadzi do zmniejszenia liczby przestępstw, a po drugie, jak władza planuje pomóc przestępcom w powrocie do społeczeństwa już po wyjściu na wolność.
W Stanach Zjednoczonych po wielu dekadach "twardej" polityki liczba więźniów powoli zaczyna spadać. A skoro polski rząd chce iść w dokładnie przeciwnym kierunku, warto zadać pytanie o sens tego kroku - jeśli nie ze współczucia dla samych więźniów, to z troski o nasz własny, obywatelski interes.
Łukasz Pawłowski dla WP Opinii
Łukasz Pawłowski - sekretarz redakcji tygodnika internetowego "Kultura Liberalna", dziennikarz i publicysta, pisze o polskim i amerykańskim życiu politycznym.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.