ŚwiatKulisy wysokogórskiej akcji polskich komandosów w Afganistanie

Kulisy wysokogórskiej akcji polskich komandosów w Afganistanie

W kwietniu 2013 Amerykanie zwrócili się do nas z prośbą o pomoc w Afganistanie. Polscy komandosi mieli przeprowadzić niebezpieczną akcję w wysokich partiach Hindukuszu, której celem był niewielki oddział rebeliantów. Kulisy misji operatorów Jednostki Wojskowej Komandosów odsłania "Polska Zbrojna".

Kulisy wysokogórskiej akcji polskich komandosów w Afganistanie
Źródło zdjęć: © do.wp.mil.pl | arch. PKW

Na wąskiej półce skalnej lądowali w nietypowy sposób. Potężny dwuwirnikowy śmigłowiec Chinook z amerykańskiej eskadry działań specjalnych tylko tylną częścią podwozia oparł się o skały i załoga natychmiast otworzyła rampę. Przód maszyny wisiał nad przepaścią. Gdy ostatni komandos zeskoczył z pokładu, śmigłowiec szybko odleciał. Nie było miejsca w wysokich górach na zwykłe lądowanie. Amerykanie obawiali się też, że duża maszyna może być łatwym celem. W ten sposób komandosi znaleźli się ponad 3 tys. m n.p.m. Każda z trzech sekcji lądowała na innej półce skalnej i w rejon operacji miała dotrzeć inną drogą. W dole rozpościerał się dystrykt Sar Hauza afgańskiej prowincji Paktika, a gdzieś za górskimi grzbietami znajdowała się baza Sharana, w której stacjonowali.

Tuż po wylądowaniu dowódca grupy bojowej o pseudonimie "Mrófki" nawiązał łączność z dowódcami sekcji. Wszystkie wylądowały szczęśliwie. Dwie bojowe, jedna wsparcia, snajperzy oraz kilku policjantów z oddziału specjalnego lokalnej policji - w sumie około 30 osób było gotowych do akcji. Oficer dał znak do wymarszu.

Akcja rozpoznawcza

W kwietniowy dzień 2013 roku polscy operatorzy z Jednostki Wojskowej Komandosów oraz miejscowi policjanci na prośbę amerykańskich sojuszników znaleźli się w wysokich partiach Hindukuszu. W nocy talibowie zaatakowali posterunek lokalnej policji i zginęło kilku funkcjonariuszy. Po tym starciu rebelianci szybko wycofali się w góry. Amerykanie wysłali za nimi szturmowe śmigłowce Apache, odnaleźli mały oddział napastników i go ostrzelali. Nie wiedzieli jednak, czy terroryści ponieśli straty. Poproszono wówczas o pomoc Polaków. Komandosi z Task Force 50 XII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie mieli sprawdzić skutki ataku z powietrza.

- Mieliśmy policzyć ewentualnych zabitych, oszacować skutki nalotu i zlikwidować lub ująć pozostałych przy życiu członków grupy terrorystycznej - wspomina dowódca grupy. - Chodziło również o znalezienie bazy rebeliantów i jej zniszczenie. Akcja, chociaż została szybko przygotowana, nie była spacerkiem. Wylądowaliśmy na dużej wysokości, w niedostępnych partiach gór, na zupełnie nieznanym terenie. Za każdym załomem skalnym mógł czaić się snajper, a pod każdym kamieniem na górskiej ścieżce mogła leżeć mina. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że lekko uzbrojeni bojownicy doskonale znają góry, więc mają nad nami przewagę - podkreśla.

Ze zwiadu lotniczego wynikało, że na jednym z grzbietów skalnych znajdowała się maleńka wioska. Prawdopodobnie było to kilka namiotów należących do wędrownego plemienia Kuczi. To mogła być też baza, w której po walce ukrywają się terroryści.

- Po kilkugodzinnej wspinaczce operatorzy z sekcji, do której dołączyłem, zobaczyli namioty. Ostrożnie zbliżyliśmy się do obozowiska. Zaskoczyło nas to, co zobaczyliśmy - wspomina "Mrófki". - Baza rebeliantów była doskonale wyposażona. W namiotach i w ich pobliżu znaleźliśmy magazyny broni i amunicji. Były tam między innymi - oprócz broni indywidualnej, karabinków kbk AK kalibru 7,62 mm, popularnych kałasznikowów - karabiny maszynowe PK, amerykańskie granatniki przeciwpancerne LAW, rosyjskie RPG-7. Rebelianci stworzyli sobie dobre zaplecze logistyczne - znaleźliśmy worki warzyw, nowe mundury, bieliznę. Było też widać, że to miejsce opuścili przed chwilą. Na kuchniach stały bowiem gorące garnki z jedzeniem. Musieliśmy być zatem bardzo ostrożni. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili możemy zostać zaatakowani - opowiada.

Wkrótce po odnalezieniu bazy dowódca polskich komandosów otrzymał wiadomość, że operatorzy innej sekcji, którzy podchodzili na górski grzbiet z przeciwnej strony, znaleźli miejsce ostrzelane przez śmigłowce. Wśród skał leżało siedmiu zabitych terrorystów. Zwłoki były ułożone jedne przy drugich, a obok stały prowizoryczne nosze do transportu. Prawdopodobnie pozostali przy życiu rebelianci uciekli, gdy usłyszeli śmigłowce i schowali się w jaskiniach w wyższych partiach.

- Zameldowałem do dowództwa, że znaleźliśmy zwłoki rebeliantów. Następnie dokonaliśmy oględzin ciał, cały czas się ubezpieczając. Przeprowadziliśmy tak zwaną biometrykę, czyli zrobiliśmy zabitym zdjęcia i pobraliśmy ich odciski palców. Poza tym w obozowisku zebraliśmy wszelkie dowody przestępczej działalności, dokumenty, środki łączności, czyli wszystko to, co mogło się przydać oficerom wywiadu. W tym celu zrobiliśmy też zdjęcia. Zabraliśmy ze sobą broń, a pozostałe rzeczy, które mogłyby się jeszcze przydać rebeliantom, w tym amunicję wysadziliśmy. Po kilkunastu godzinach wróciliśmy do bazy - wspomina dowódca komandosów. Chłopak z sąsiedztwa

"Mrófki" ma 34 lata. Sprawia wrażenie spokojnego faceta z sąsiedztwa. Często się uśmiecha. Operatorzy z Lublińca wiedzą jednak, że w czasie akcji bojowych ten uśmiech znika. Wtedy pojawia się maksymalna koncentracja. Mówią, że ich dowódcę cechują olbrzymia odwaga, zmysł precyzyjnego planowania, analityczny umysł i celność oka. On natomiast o swoich chłopakach opowiada z uśmiechem, że to grupa niespotykanie spokojnych zabijaków. Ludzi z silnymi charakterami, którzy są w stanie wykonać nawet najbardziej niebezpieczne zadanie. Właśnie oni dawno temu nadali mu ksywę "Mrófki". Nie "Mrówka", bo to rodzaj żeński, i nie przez "w", aby było oryginalnie.

W Afganistanie "Mrófki" był na dwóch zmianach - VIII i XII. Brał udział w wielu operacjach specjalnych. Szczególnie podczas pierwszego pobytu, gdy stacjonował w bazie Warrior, często dochodziło do kontaktów z przeciwnikiem. Przyznaje, że wówczas większa część akcji, w których brał udział, wiązała się z walką.

- Nigdy nie żałowałem, że zostałem komandosem. Nawet wtedy, gdy bywało bardzo gorąco. Pierwsze pociski gwiżdżące nad głową każdy przeżywa inaczej. Mnie do takich sytuacji przygotowało szkolenie. Gdy ktoś zaczyna strzelać w moim kierunku lub do moich ludzi, nie panikuję, tylko działam instynktownie. Wówczas strach schodzi na dalszy plan, a włączają się nawyki ze szkolenia. Pierwszy raz strzelano do mnie w 2011 roku w miejscowości Purdel, znajdującej się 8 km od bazy Warrior. Doszło tam do intensywnej wymiany ognia. W tej wiosce było sporo rebeliantów. Ze zbocza pobliskiej góry, nazywanej przez nas płetwą wieloryba, bardzo często ostrzeliwali bazę. Postanowiliśmy to ukrócić. Aby ich dopaść, musieliśmy wejść do wioski i tam zdobywać dom po domu. To było bardzo stresujące, bo nie wiedzieliśmy, z którego okna, zza którego rogu wyskoczy nagle bojownik i wygarnie serię. Umysł wtedy pracuje na najwyższych obrotach. Trzeba umiejętnie kierować ludźmi, wzajemnie się ubezpieczać, błyskawicznie reagować, ale z namysłem,
aby nie postrzelić kogoś z naszych lub jakiegoś przestraszonego dziecka. Po takim doświadczeniu kontakty ogniowe nie robiły już na mnie takiego wrażenia - mówi.

Zawsze na czele

"Mrófki" zaczął służbę wojskową w 2000 roku w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. Po studiach pierwsze stanowisko dowódcy plutonu piechoty zmotoryzowanej objął w jednostce obrony terytorialnej w Lęborku. Nigdy nie lubił monotonii. Zawsze był żądny przygód, nowych wyzwań. Zgłosił się zatem na selekcję do Lublińca. Po roku jego marzenia się spełniły i został komandosem. Trafił do zespołu bojowego "A", a po trzech latach został dowódcą jednej z grup bojowych.

Gdy jego sekcje wychodziły z bazy na akcje bojowe, zawsze ruszał z nimi, chociaż nie musiał. Czuł, że powinien być ze swoimi ludźmi, bo ponosi za nich odpowiedzialność. Nie wszystkie operacje udawało się przeprowadzić po cichu i wiele z nich kończyło się strzelaniną "na obiekcie". Ku jego zadowoleniu z każdej jednak wszyscy wracali cali i zdrowi. Ze swoimi operatorami zatrzymywał terrorystów z czołówki JPEL (Joint Prioritized Effects List), czyli ludzi najbardziej poszukiwanych przez wojska koalicji, oraz groźnych szefów lokalnych band czy przemytników.

- Pełnię obowiązki na najlepszym stanowisku, jakie mogłem sobie wymarzyć. Chociaż bycie dowódcą wcale nie jest łatwe. Zaufanie podwładnych buduje się jednak szczerością i otwartością. W czasie operacji bojowej na przykład dowódca jest tylko częścią większej całości. Podczas planowania trzeba wysłuchać dowódców sekcji, a nawet każdego z operatorów. Nie można zdecydować o wszystkim samemu, a później powiedzieć "idźcie walczyć, życzę powodzenia". Trzeba stanąć na czele i powiedzieć "idziemy razem" - przyznaje „Mrófki”.

Komandos marzy o tym, aby mógł jak najdłużej dowodzić grupą bojową. Kiedy przyjdzie mu zmienić stanowisko czy awansować, chciałby zostać zastępcą dowódcy zespołu bojowego. Nie myśli o pracy za biurkiem. - Biała taktyka, jak żartobliwie nazywamy pracę sztabowców, nie jest dla mnie. Ja lubię ruch i adrenalinę - mówi na zakończenie.


"Mrófki" prywatnie jest dobrym mężem i ojcem. Sam się rozgrzesza z długich nieobecności w domu, bo żona Wioletta zna charakter służby. On uwielbia bawić się z dziećmi. Sześcioletni syn Tymon jest dumny, gdy widzi tatę w mundurze. Sonia ma dopiero trzy lata i jest oczkiem w głowie komandosa. Nie do końca rozumie jednak, dlaczego tatusia tak często nie ma w domu... "Mrófki" lubi też chodzić z rodziną po górach. Według niego polskie są znacznie ładniejsze niż te w Afganistanie. Nie lubi pracować w przydomowym ogródku, ale sprawdza się za to w kuchni. Dużo też czyta, najbardziej interesuje go historia wojskowości.

Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (380)