Karolina Korwin-Piotrowska: Hejt a krytyka. Jest różnica?
"Hejt" to słowo klucz. Równie klikalne, co kiedyś "skandal" albo "seks". Jest jak papier toaletowy, którym podcierają się żądne odsłon serwisy i dziennikarze, którym pod czaszką wiatr jeno hula. A jak hejt ma się do krytyki? Jeśli w ogóle?
23.06.2017 | aktual.: 23.06.2017 12:48
Ten tekst został zainspirowany przez medialną, ale jakże "żrącą" gównoburzę, spowodowaną przez to, że pewna trenerka pokazała po porodzie płaski brzuch. No, prawie płaski. I zewsząd dowiedziałam się, że oto leje się na nią hejt. Ponieważ programowo od jakiegoś czasu nie czytam serwisów dla meduz umysłowych, nie byłam w temacie. Ale kiedy kolejny post na ten jakże ważny temat wyskoczył na mojej ścianie na Facebooku, postanowiłam doczytać. I krew mnie zalała. Bo nagle przypomniałam sobie pewną gorąca dyskusję na jednym z profili moich znajomych. Dyskusję o tym, że krytyka bywa ostatnimi czasy, kiedy wszystko sprowadzamy powoli do klikalnego i idiotycznego szablonu, mylona z hejtem. I to zabija media.
Kompletnie nierealny wizerunek kobiety
Bo zalewa nas reklama sprzedawana jako jedyna objawiona prawda, od dawna zresztą obecna w mediach. Wystarczy poczytać (do czego zachęcam zapatrzone w wyćwiczone brzuchy instacelebrytek dziennikarki z serwisów plotkarskich) dyskusje o tym, że lansowane wzorce z mediów społecznościowych nijak mają się do realnego życia. Że bardziej niszczą ludzi, niż ich inspirują. Że trzeba wszelkie internetowe "dobre rady" dzielić przez trzy, aby nie zwariować. A prym w tym wszystkim wiedzie kompletnie nierealny wizerunek kobiety – nie ważne czy po ciąży, czy nie. Wizerunek nijak mający się do rzeczywistości, sprowadzający kobietę do plastikowej kukły - lalki ze sklepu, która niewiele myśli, a jedynie robi brzuszki i wcina szpinak albo jarmuż.
Ten wizerunek działa coraz bardziej przeciwko kobietom, ich córkom, matkom, koleżankom. Oducza ich myślenia, ucząc skupiania się jedynie na tym, jak wyglądam, ile ważę, co zjadłam, a co wydaliłam. Nie każe im myśleć, ale jedynie wyglądać. Robi z nich nową wersję żon ze Stepford, kuchenno-fitnessowych robotów. Nic dziwnego, że w sprawie brzucha celebrytki głos zabrały też głośno i dobitnie dziennikarki "Gazety Wyborczej", Paulina Młynarska, pisarki Sylwia Chutnik i Manuela Gretkowska oraz kilku blogerów. Każdy dorzucił coś od siebie i kiedy na świecie zamach terrorystyczny goni zamach, a w Polsce rozwalają trójpodział władzy, tak naprawdę najważniejszym, jedynym łączącym i zajmującym coraz bardziej ogłupiałych Polaków tematem jest brzuch. Cudowne, prawda?
Krzyk rozpaczy
Czy to, co pisały media, dziennikarki, pisarki czy blogerki, to był hejt? Przeczytałam wszystkie wpisy, ale hejtu nie widzę. Widzę jedynie narastający krzyk rozpaczy, niezgodę emocjonalną (ale merytorycznie uzasadnioną) na zrównywanie wszystkich do jedynie słusznego, lansowanego medialnie wzorca. Owszem, lekko widać tam polską specjalność, czyli równanie wszystkich w dół, ale kiedy przeczyta się te wpisy, widać na pierwszym miejscu wołanie o normalność i zmniejszenie presji. Bo co innego, i tu się chyba wszyscy zgodzą, brzuch anonimowej pani, a co innego celebrytki z milionem obserwujących, prawda? Siła rażenia jest diametralnie różna. Linia podziału w tych głosach biegnie ciekawie - w obronę celebrytki i jej mięśni brzucha zaangażowały się portale, które z niej żyją i każdą krytykę pod adresem swej idolki nazywały hejtem. Na krytykę lansowanego wzorca wyglądu i kobiecości zdecydowały się osoby i media, które bez niej żyć mogą. To znamienne. Bo nie każdy, kto pisze w mediach jest PR-owcem gwiazd mediów. Przynajmniej na razie.
Matka chrzestna polskiego hejtu
Teraz dygresja - jestem uznawana przez wielu, głównie celebrytów, za matkę chrzestną hejtu w Polsce. Dlaczego tak jest? Bo nie jestem ich PR-owcem. Wbrew temu, co niektórzy sądzą, nie żyję z nich, nie obchodzi mnie to, czy mnie lubią, czy na bankiecie dadzą mi wywiad, czy będę miała klikalny materiał i słodką focie na Insta, i czy mnie obsmarują czy nie. Mam to gdzieś. Staram się być obiektywna i wiem, że to boli. Bo ani ja od nich, ani ode mnie nie zależą. Jak mi się coś nie podoba, to o tym piszę. Jak coś mnie zachwyci - tak samo. Jak palną głupotę, zauważam i mówię o tym. Potem mnie wyzywają, personalnie, po chamsku, bo inaczej nie umieją i świat toczy się dalej.
Dzisiaj jednak dziennikarz, szczególnie pracujący z celebrytami, zostaje sprowadzony do roli ich grzecznego i uładzonego PR-owca. Nikogo więcej. Ma pisać ładnie albo wcale. Jak o zmarłym. Idąc na wywiad musi liczyć się z tym, że może on być napisany od nowa przez delikwenta, bo ten tak sobie życzy i tak bardzo zrósł się ze swoim wizerunkiem, że sam nie wie, czego chce i kim chce być w tym tygodniu albo miesiącu. Bo w tym akurat jest weganinem, kocha Jezusa, czyta Bukowskiego, a nie jakiegoś Mroza, a to wszystko, co powiedział, pijąc kolejną wiśniówkę (ale nie, nie jest alkoholikiem) powiedział prywatnie, bo jesteśmy kumplami i nie, nie widział dyktafonu leżącego na stole… Jeśli stawia się jakiekolwiek trudne pytanie, chce się dowiedzieć czegoś naprawdę, nie rozmawia z celebem w pozycji na kolanach, nazywanym się jest hejterem albo kimś, kto nie ma do swego rozmówcy szacunku.
Medialne fellatio
Bo według malowanych i zadufanych w sobie gwiazdorków polskiego taniego szołbiznesiczku, szacunek objawia się robieniem medialnego fellatio, chodzeniem na wspólne bankiety - na wódeczkę, na soczek z buraczka - i spijaniem sobie z dzióbków ambrozji. Niczym więcej. Dobry dziennikarz według wielu ze ścianek, to ktoś, kto cudnie się uśmiecha, wierzy w każdy tani bałach i tylko przytakuje. Jeśli robisz coś innego, byle kto nazywa cię natychmiast "dziennikarzem". Bo przecież on wie, co to jest prawdziwe dziennikarstwo, prawda? Masz pytania? Wątpliwości? Coś ci się nie podoba? Paszoł won, ty pieprzony medialny hejterze.
Dlatego w naszych mediach nie ma ostrych wywiadów - nie ma boksu, nie ma grama prawdy, nie ma walki na argumenty. Jest jedynie kupiony za klikalność lukier. Albo bruk. Nic pośrodku. Jest manipulacja i ordynarne kłamstwo, które ciemny lud ma łykać. No i łyka. Bo głupieje coraz bardziej i daje się wkręcać. Dokładnie jak z brzuchem pewnej celebrytki. Nikt do tego na chłodno nie podszedł, a zakochane w niej dziennikarki pisały, broniąc jej, że leje się na nią hejt. Tak, może kiedyś da im wywiad. Oby.
Twarz w światło i tyłek na kopanie
To dotyczy nie tylko show-biznesu. Hejtem nazywana notorycznie jest merytoryczna krytyka przedstawienia teatralnego, filmu czy recenzja serialu, zdjęć albo książki. Zostałam również ostatnio nazwana hejterem, bo nie padłam na twarz z zachwytu nad plakatami do jednej polskiej produkcji - ich wtórność, głupota, brzydota i prostactwo powaliły nawet mnie. Kogoś, kto widział wiele rzeczy brzydkich i złych, i ma sporą skalę porównawczą… Jakby ludzie nagle zapomnieli, że wchodząc w świat fleszy, wystawiamy twarz w światło, ale równocześnie też tyłek na kopanie. A jak nam się to nie podoba, to zawsze można było zostać parkingowym, kasjerem w dyskoncie albo sklepową. Fejmu mniej, ale spokoju jakby więcej.
Sytuacja z brzuchem celebrytki obnażyła tę chorą sytuację, tym bardziej, iż obnażyła na gruncie ogólnopolskim. Nagle każda wątpliwość, była nazywana zwykłym hejtem, szczególnie przez niektóre serwisy, które robiły z tego tytuły i same niejednokrotnie pisały teksty nieprawdziwe, ocierające się o hejt albo nim po prostu będące. Jakby ktoś oszalał i nie umiał znaleźć w Google słowa "krytyka". Nie musiał, bo klika się "hejt". A tu chodzi wyłącznie o kasę, a nie merytorykę i posiadanie niezgody na wszystko, co nachalnie serwuje nam świat.
Desperacki krzyk o rozsądek
Nauczmy się więc, zanim zidiociejemy jeszcze bardziej, że bez merytorycznej krytyki, bez stawiania pytań, bez wątpliwości, bez podważania zastanej i serwowanej nam sytuacji nie ma normalnego funkcjonowania nie tylko show-biznesu, ale mediów w ogóle. Prawda jest ważna. Nie jest jak kolejny medialny mit - słowo klucz, wciskane, bo się fajnie kojarzy. Różnica między tekstem sponsorowanym a recenzją zaciera się coraz bardziej, nie tylko w serwisach plotkarskich. Recenzją wiarygodną, mocną, emocjonalną, ale też merytoryczną, opartą na faktach, a nie personalnych argumentach, w dodatku mocno uzasadnioną. Coraz trudniej znaleźć w mediach merytoryczne, niepisane na kolanach teksy recenzenckie o jakimś filmie, książce albo tym bardziej aktorze, celebrycie. Szkoda, bo ten świat coraz bardziej wpływa na nasze życie, czy tego chcemy, czy nie. A ponieważ jest on coraz bardziej kłamliwy, sprzedajny albo wręcz straszliwie głupi, i my głupiejemy razem z nim, i nie odróżniamy prawdy od kłamstwa. Nazywanie jakichkolwiek prób stawiania pytań czy wątpliwości hejtem niczemu nie pomaga. Trzeba nauczyć się brać na klatę wszystko, co los daje. Albo publikować zdjęcia płaskiego brzucha po porodzie na prywatnym koncie, bez pierdyliarda followersów.
Ale do tego, wielcy kreatorzy mediów, trzeba mieć warsztat, jakieś zdolności, zwykłe dobre chęci i świadomość tego, że jest ogromna różnica między hejtem a krytyką. I nie wszystko, co podważa zaistniały porządek rzeczy jest hejtem. Naprawdę. Czasem bywa krzykiem o zdrowy rozsądek. Może desperackim, szalonym, ale jednak… No chyba, że sami odbiorcy mediów chcą czytać teksty PR-owe podawane im jako "informacja". Tylko zapytajmy najpierw szczerze, czy to się nazywa dziennikarstwem czy jednak zwykłą reklamą?
Karolina Korwin-Piotrowska dla WP Opinie