ŚwiatKapucyni o wojnie w RŚA: u podłoża nie jest konflikt religijny. Tam jest złoto, ropa, diamenty

Kapucyni o wojnie w RŚA: u podłoża nie jest konflikt religijny. Tam jest złoto, ropa, diamenty

- My w Republice Środkowoafrykańskiej jesteśmy od 1985 r. Planowaliśmy, że w przyszłym roku będziemy świętować, iż coś udało się zrobić, a nasza obecność zaczyna przynosić owoce. Teraz, po tych 29 latach, zaczynamy po prostu od zera - mówi ojciec Tomasz Grabiec w rozmowie z Wirtualną Polską. Zakonnik opowiada o posłudze w kraju ogarniętym walkami, rajdach rebeliantów na misje, gdzie schronienia próbuje szukać przerażona ludność, i o tym, czy konflikt może się przelać do sąsiedniego Czadu.

Kapucyni o wojnie w RŚA: u podłoża nie jest konflikt religijny. Tam jest złoto, ropa, diamenty
Źródło zdjęć: © AP | © 2014 Jerome Delay

07.02.2014 | aktual.: 09.04.2014 17:47

WP: Wirtualna Polska: Jakie są ostatnie wieści z Ngaoundaye? Noc z środy na czwartek zapowiadała się na bardzo ciężką.

O. Tomasz Grabiec z Sekretariatu Misyjnego Braci Mniejszych Kapucynów: Prawdą jest, że tej nocy (z środy na czwartek - red.) w okolicach Ngaoundaye, na terenie, który należy do naszej parafii, zginęły 24 osoby. Ważne jest, byśmy wiedzieli, że to jest teren nadgraniczny, gdzie poruszają się wojska rebelianckie; jest miejscem newralgicznym. Tam są skumulowane działania, o których media cały czas donoszą. Mamy nadzieję, że w innych częściach sytuacja będzie się stabilizować i wojska, które tam są, będą próbować wprowadzać pokój.

WP: Czy ojciec ma informacje o ofiarach? Czy to są rebelianci, milicje, cywile i czy są wśród nich misjonarze?

- Wszyscy misjonarze na dzisiaj są cali i zdrowi. Natomiast z informacji, które posiadamy, (ofiary - red.) to w większości cywile, kobiety i dzieci. Musimy pamiętać, jakie są tam uwarunkowania. Jeżeli ktoś strzela w nocy, to nie wie, do kogo strzela. Nie wiemy, czy strzela tylko dlatego, że się boi czy chce wystraszyć, czy sobie dodać odwagi. Nie pomniejszając dramatu, który tam ma miejsce, myślę, że te dzieci są ofiarami z przypadku.

WP: Jak wygląda sytuacja w innych miejscach w RŚA, gdzie są obecni polscy bracia?

- W tamtym rejonie, w okolicach granicy, są jeszcze inne misje: w miejscowości Ndim i Bocaranga. Dzisiaj mieliśmy kontakt z misją w Bocaranga - ta misja została już wcześniej ograbiona, więc rebelianci nie mają powodu, by najeżdżać tamte rejony. Wszystko, co mogło być splądrowane, co mogło być wywiezione, zostało dokonane. Teraz rozpoczyna się tam właściwie wielkie sprzątanie i powolna próba odbudowy tego, co było; mając świadomość, że ci ludzie żyją w nędzy. Jeżeli tam zostało spalonych kilkaset domów, zaczynają od zera, nie mają nic.

WP: Przy misjach często chronią się też cywile - czy jest znana przybliżona liczba osób, które szukają pomocy na poszczególnych misjach?

- To zależy od nasilenia działań poszczególnych jednostek. W pewnym momencie na jednej z naszych misji było około 10,5 tys. osób, które schowały się z lęku przed represjami, przed mordami. Wiadomo, że misja jest gościnna, przyjmie, ale jest kwestia obciążenia nawet sanitariatu. Był tam problem wody. Ci ludzie, którzy na co dzień żyją też w buszu, mają różnego rodzaju infekcje, choroby. To są rzeczy, o których teraz może nie mówimy, ale to wyzwanie przed nami staje. Bracia sygnalizowali, że obawiają się epidemii.

WP: W której misji zgromadziła się aż tak duża liczba osób?

- W Bouar, to jest duże miasto. Te osoby koczowały, mieszkały tak około tygodnia, aż przeszło zagrożenie. Jeżeli przychodzą, to z całym dobytkiem. To nie jest tak, jak u nas, że ktoś dostaje posiłek w pojemniku jednorazowym. Są ludzie, którzy biorą gałąź, próbują coś gotować, jakoś sobie radzić. W pewnym momencie było to potężne obozowisko. WP: Czy wiadomo, ilu podopiecznych jest nadal po ochroną misji w Ngaoundaye?

- To zależy, jak spojrzymy na kategorię podopiecznego. Normalnie, w warunkach pokoju samych dzieci objętych naszą troską w szkole, którą prowadzimy, jest 600. (…) Jest tam też całe zagłębie osób niewidomych. (…) Lokalizacja tamtego terenu, warunki sanitarne, które są bardzo nikłe, sprawiają, że ludzie bardzo często korzystają z wody w rzece albo z innych akwenów. W niej są bakterie, które uszkadzają nerw wzrokowy. Nie jest to jedyny region, w którym to zjawisko występuje. Przy dobrej woli organizacji międzynarodowych są formy szczepień, by zabezpieczyć mieszkańców przed konsekwencjami tych bakterii. Często też osoby (niewidome) stają się kalekami, bo gdy próbują się poruszać, dochodzi do złamań.

WP: Mówił ojciec o grabieżach misji. Czy są w takim razie szanse na dostawy wody i żywności do tych najbardziej zagrożonych regionów?

- Już prowadzimy rozmowy z wojskiem. Więcej szczegółów ujawnić nie mogę. Zastanawiałem się, jaką drogą tę pomoc humanitarną można dostarczyć - najłatwiej z krajów ościennych. Natomiast zaczynamy bardzo poważnie analizować możliwości. Najłatwiej jest zebrać środki pieniężne, przesłać je tam, do misjonarzy, dlatego że pomoc humanitarna ma wiele różnych dróg. Nie wystarczy rozdać tym ludziom jedzenie - oni zjedzą i co dalej? Sztuką jest móc np. tę żywność kupić na miejscu, jeżeli jest to możliwe. By pomagać w odbudowie poczucia wartości tych ludzi, ich tożsamości, że razem pracujemy, jeszcze raz od początku, ale razem. By nie utwierdzać ich w tym, że jestem biedny, naprawdę nic nie mogę i nigdy już nic nie zrobię.

Informacje o pomocy dla misjonarzy w Afryce dostępne na stronach: www.misje.kapucyni.pl oraz www.fundacja.kapucyni.pl.

WP: Czy kiedykolwiek wcześniej bracia musieli stanąć w obliczu tak dużego zagrożenia, jak to ma miejsce teraz?

- Tak. Poprzednia rebelia (w RŚA - red.) miała miejsce mniej więcej 10 lat temu. Prezydent François Bozizé również doszedł do władzy na drodze przewrotu. Część braci, którzy przeżyli tę rebelię, wróciła i funkcjonują tutaj normalnie. Natomiast stres ma różne konsekwencje. Bardzo często misjonarze, gdziekolwiek pracują, doświadczają tych wyborów. To nie jest jedyny i ostateczny wybór, który ma miejsce teraz: wrócić czy nie wrócić. Jest to wkomponowane w ryzyko posługi, dlatego mamy inne spojrzenie na realizację naszych celów. Nasze państwo chce zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Zabrać ich, jeśli jest źle. Natomiast my, gdybyśmy wyjechali z Afryki, czy z tego regionu czy innego, gdzie posługują misjonarze, to ocalimy swoje życie, ale być może nasza nieobecność przyczyni się do tego, że o wiele więcej osób będzie cierpieć lub zginie.

WP: Jak wygląda sytuacja na misjach w Czadzie, gdzie też są obecni ojcowie kapucyni?

- Taka bliska misja od strony Czadu jest w miejscowości Baibokum. Wystarczy przejechać granicę i jesteśmy w kraju, gdzie ludzie żyją w pokoju. A zaledwie siedem kilometrów dalej jest dramat, o którym cały czas rozmawiamy. WP: Nie boją się bracia, że ten konflikt może się przelać przez granicę?

- Takiej pewności nie ma nikt. Tym bardziej, że wiemy o zgrupowaniach rebeliantów przy granicy. Władze wojskowe, które działają na miejscu, też o nich wiedzą. Myślę, że przy odrobinie dobrej woli ten konflikt mógłby zostać rozwiązany. Nie mnie decydować, dlaczego ktoś pozwala na to, by zwykli ludzie cierpieli. Bo przecież tych ludzi wystarczy rozbroić, przekonać, by przekroczyli granicę.

Jesteśmy w kontakcie z braćmi, którzy pracują po tej drugiej stronie - oni też mówią, że na dzisiaj jest spokojnie. Ale pamiętajmy, że cały region jest niestabilny. Może się okazać, że rebelia, która skończy się w RŚA, momentalnie wybuchnie w innym kraju. I tym krajem może być Czad.

WP: Ojcowie podkreślali w rozmowach z mediami, że to nie jest konflikt religijny. Jakie są więc cele grup zbrojnych w RŚA?

- Tam jest chaos, wtedy mogą objawiać się różne cele. Jeżeli była próba ukierunkowania, że to wojna religijna, to jest to bardzo krzywdząca dla tamtych ludzi. Na miejscu ludzie do tej pory żyli razem, i muzułmanie, i chrześcijanie. Jeżeli tam zostajemy, to z nadzieją, że pomimo cierpień, jednej i drugiej strony, pokój powróci.

Natomiast rebelianci to jednostki, które przez dziewięć miesięcy przede wszystkim atakowały i niszczyły miejsca związane ze wspólnotami chrześcijańskimi. Prawdą też jest, że miejscowości, gdzie mieszkają w większości muzułmanie, były do tej pory bezpieczne. Generalnie ludzie na miejscu są nastawieni pokojowo, ale jeżeli ktoś nie ma nic, zostają wówczas dwie opcje do wyboru. Albo uciekać, nie mając nic, nawet jedzenia dla dzieci, które zginą z głodu. Albo krwawo walczyć w imię szeroko rozumianego honoru. Nawet jeśli zginie, to z nadzieją, że rebelianci przestraszą się i nie będą ich już nękać. Ludzie po dziewięciu miesiącach mieli dosyć ucieczek, dosyć krycia się na polach, dosyć tego, że nie wiedzą, co przyniesie następny dzień, że odgłos jadącego samochód to sygnał, że należy uciekać. Nie wiem, kto z nas wytrzymałby presję tylu miesięcy życia w poniewierce.

Eskalacja aktualnej sytuacji to efekt tego, że przez dziewięć miesięcy państwa zachodnie nie zrobiły nic. Szły depesze, misjonarze na różne sposoby próbowali przebić się do mediów. Świat milczał. W mojej opinii, przez dziewięć miesięcy, kiedy chrześcijanie byli prześladowani, świat się na to zgadzał. Sytuacja stała się głośna, gdy ktoś - nie wiadomo tak naprawdę kto - w Bangi podpalił dom modlitwy muzułmanów. Pojawiła się informacja, że chrześcijanie - paradoksalnie - zaczynają prześladować muzułmanów. Wtedy nastąpiła eskalacja. Ta informacja została sprzedana, że potrzebna jest interwencja, by chronić muzułmanów. Natomiast przez dziewięć miesięcy było przyzwolenie, by ludzie - przede wszystkim z krajów muzułmańskich, Sudanu, także Czadu - weszli i robili to, co chcą. Trudno przewidzieć, ile osób zginęło, ile jeszcze zginie. Mamy sygnały o zbiorowych grobach, które są teraz odnajdywane, wiec dochodziło do różnego rodzaju czystek. Ale na pewno u podłoża tego wszystkiego nie jest konflikt religijny. Tam jest
złoto, ropa, diamenty.

Myślę, że tutaj trzeba mieć odwagę zadać pytanie, kto pragnie zbudować swoje szczęście na krzywdzie i tragedii zwykłych ludzi, tych, którzy tam żyją, rdzennych mieszkańców, czy chrześcijan, czy muzułmanów, to jest drugorzędne. Na krzywdzie ludzi, którzy tam mieszkają i z tego powodu są zabijani.

WP: Jak długo ojcowie kapucyni działają w Republice Środkowoafrykańskiej?

- My w Republice Środkowoafrykańskiej jesteśmy od 1985 r. Planowaliśmy, że w przyszłym roku będziemy świętować, iż coś udało się zrobić, a nasza obecność zaczyna przynosić owoce. Teraz, po tych 29 latach, zaczynamy po prostu od zera.

Rozmawiała Małgorzata Pantke, Wirtualna Polska

Jak podała Polska Agencja Prasowa, powołując się na sekretariat Komisji Episkopatu Polski ds. Misji, w RŚA przebywa obecnie 37 polskich misjonarzy, w tym 13 zakonników, 8 sióstr zakonnych, 10 księży diecezjalnych i 6 osób świeckich.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)