ŚwiatJuż nie czarują

Już nie czarują

Oscary 2009 to wielka przegrana Hollywood.

Już nie czarują
Źródło zdjęć: © AP

26.02.2009 | aktual.: 26.02.2009 07:32

Rozwlekła i przewidywalna – 81. ceremonia rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej okazała się równie mało emocjonująca jak ostatnie hollywoodzkie superprodukcje. Nie pomógł lifting – zmiana producenta i reżysera widowiska oraz formuły prowadzenia (kiepskimi dowcipami zarzucał widownię nie komik, lecz aktor Hugh Jackman)
. Na nic zdała się próba uczynienia ceremonii bardziej kameralną, tak samo jak wprowadzenie na scenę młodzieżowych idoli. Wątpię, czy gwiazdki „High School Musical” i „Zmierzchu” rzeczywiście przyciągnęły przed ekrany nastoletnią widownię, o co walczący o reklamodawców producenci widowiska zabiegają już od paru lat. Z wszystkich tych powierzchownych zmian wynika jedno: Hollywood rozpaczliwie potrzebuje nowej formuły i świeżej krwi. Nie tylko cieszy więc, ale i zupełnie nie dziwi miażdżące zwycięstwo nakręconego za grosze „Slumdoga. Milionera z ulicy” (8 statuetek) nad nominowanym w aż 13 kategoriach (3 statuetki), zrealizowanym za 150 milionów dolarów kolosem na glinianych nogach,
czyli „Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona”. Ten pierwszy film to sukces osiągnięty nie gwiazdorską obsadą i rozdętym budżetem, lecz tym, co w kinie niezmiennie jest najważniejsze: kreatywnością i talentem twórców. Bohater „Slumdoga” wygrywa miliony, bo – paradoksalnie – nie kieruje nim chciwość, lecz miłość i pasja. Hollywoodzcy producenci powinni odrobić tę lekcję. Co ciekawe, ten brytyjski film z hinduską obsadą, nakręcony w Indiach, okazał się najbardziej hollywoodzkim w całym tegorocznym zestawie, bo niesie go wszystko to, co przez lata było znakiem rozpoznawczym filmów z fabryki snów, a co wyraźnie wyparowało z ostatnich produkcji: optymizm, nadzieja, wiara w odmianę losu i happy end.

Nagrodę aktorską dla Kate Winslet można potraktować jako gest uznania za całokształt, w końcu jej – niezłą – rolę byłej obozowej strażniczki romansującej z 15-latkiem w „Lektorze” trudno uznać za pierwszoplanową. Ogromnie żal mi Mickeya Rourke’a, naprawdę kapitalnego jako „Zapaśnik”, ale statuetka należała się również Seanowi Pennowi. Rola Rourke’a robi wrażenie, bo historia upadłego wrestlera przypomina dzieje jego własnego upadku. Penn z kolei przeszedł totalną aktorską metamorfozę, by zagrać w „Milku” gejowskiego działacza. To jemu zresztą (i scenarzyście „Milka” Austinowi Lance Blackowi) zawdzięczamy najciekawsze przemówienia. Obaj upomnieli się o prawa homoseksualistów, obu trudno posądzić o koniunkturalizm – ten pierwszy od lat angażuje się w sprawy społeczne, ten drugi sam jest gejem.

Jeszcze tylko jedno wystąpienie mogło wryć się w pamięć – gdy bohater dokumentalnego „Człowieka na linie”, który swego czasu spacerował na sznurze rozpiętym między wieżami WTC, bawił się Oscarem, stawiając go sobie na brodzie. – Dziękuje Akademii za to, że wierzy w magię! – zawołał, schodząc ze sceny. Może i wierzy, ale Oscary 2009 pokazały, że Hollywood traci czarodziejską moc.

Małgorzata Sadowska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)