"Jest tak brzydki, że bardziej się nie da"
Kocham Dublin. Jest tak brzydki, że bardziej już się nie da, przez co mam do niego olbrzymi szacunek, ponieważ w dziedzinie upiorności również trzeba mieć klasę i Dublin niewątpliwie ją trzyma. Pionierski turpizm tego miasta, połączony z równie kunsztowną pogodą, nadaje mu bajkowy urok, pod wpływem którego tak wielu jego mieszkańców zostało pisarzami, poetami i pijakami, a następnie wyemigrowali. To zupełnie jak w mojej rodzinnej Warszawie - pisze Piotr Czerwiński.
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Nie bez powodu anglojęzyczna edycja "Nonsensopedii", której nota bene jestem wielkim wielbicielem, wymienia stolicę Irlandii jako "miasto wybrane najlepszym miejscem do życia, w kategorii dla bezdomnych meneli".
Centrum Dublina niewątpliwie ma w sobie wiele z meliniarskiego kolorytu, nie tylko z tej przyczyny, że w dużych ilościach krążą po nim menele, napędzani ciderem i mówiący po angielsku z prędkością światła, a także przez nos. Najcenniejszym walorem tej metropolii jest jej niepowtarzalna architektura, przy której człowiek zaczyna dostrzegać, że życie ludzkie jest tylko mgnieniem i marnym pyłkiem w historii wielkiego świata, ponieważ zabudowa centralnego Dublina ma 500 tysięcy lat i na pierwszy rzut oka, tak samo długo nie była remontowana. Podkreśla to zabytkowość niektórych budowli, na których rosną krzaki, a nie wątpię, że rozwijają się też inne formy życia, o których mogę nie wiedzieć, i które z całą pewnością nie mogą być ruszone palcem, ponieważ stanowią zabytek klasy zero. W przeciwnym razie natychmiast skierowano by do ich remontu polskich murarzy i doktorantów filozofii.
Tutejsze zabytki mają moc, która powala. Kiedyś cudem uniknąłem śmierci w zetknięciu z jednym z dublińskich zabytków, którego edwardiański gzyms oderwał się od ściany i runął na chodnik pół metra ode mnie, ku ogólnemu zdziwieniu pewnej kobiety z małym dzieckiem na ręku, które z tej okazji powiedziało "kaka". Na ulicę wybiegł też właściciel sklepu optycznego, by bliżej przyjrzeć się gzymsowi, leżącemu przed jego wystawą. Zapewniam, że był to niezwykle zabytkowy gzyms i z pewnością pamiętał czasy pierwszego irlandzkiego faraona. Został tam jeszcze przez trzy tygodnie, by mogli go podziwiać turyści, następnie zniknął i jestem przekonany, że przekazano go muzeum ziemi.
Należy mieć pewność, że zataczał się pod tym budynkiem James Joyce, który na bank postanowił potem uwiecznić to miejsce w "Ullissesie". Myślę, że to dlatego tak wiele budynków w centrum Dublina ma predyspozycje do ogólnej rozsypki. To dla uczczenia wszystkich miejsc, w których zataczał się James.
Największą arterią w mieście jest O’Connell street, który łączy w sobie status Champs-Élysées z urokiem ulicy Tadeusza Kościuszki w Garwolinie, co również przyjmuję z romantyczną nostalgią, zawsze kiedy dane jest mi wędrować po O’Connellu. Wspominam wtedy czasy, kiedy słynny hajłej Warszawa-Lublin nie doczekał się jeszcze obwodnicy i w połowie drogi należało obowiązkowo spędzić godzinę w korkach, w majestatycznej scenerii centralnego Garwolina. Garwolin do dzisiaj kojarzy mi się z wakacjami, upałem i wesołym miasteczkiem, które zawsze umilało mi te postoje.
Największą zaś atrakcją O’Connella jest pomnik wielkiej igły, zwany przez tubylców szpilą, który ma symbolizować to, że ma niczego nie symbolizować, na podobieństwo palmy, która ozdabia sobą warszawskie rondo de Gaulle’a. W myśl wierzeń ludzi, którzy postawili szpilę w mieście, miał to być niemożliwie artystyczny undertaking i ja osobiście wierzę, że to dopiero początek serii pomników tego typu. W następnej kolejności powinien stanąć w Dublinie pomnik wielkiej strzykawki, a także powinna pojawić się Godzilla albo King-Kong, skłonni przyjmować zastrzyki. Unijną pożyczkę należy z całą pewnością przeznaczyć na sfinansowanie tych jakże odważnych przedsięwzięć.
W niedalekiej bliskości znajduje się słynny Temple Bar, który ma to do siebie, że jest tam pełno barów, ale temple, czyli świątynia, nie występuje ani razu. Jest to dzielnica wielkości przeciętnego supermarketu, która nazywana bywa europejską stolicą wymiotów, ponieważ pół Europy przyjeżdża tu na wieczory panieńskie lub kawalerskie, a kiedy już nakawalerzy się odpowiednio, wylega na ulice Temple Baru i uprawia strumienie świadomości. Jest to wielką atrakcją Dublina i występuje w każdym szanującym się przewodniku. Żeby było zabawniej, niewiele przewodników zachwala znajdujący się w pobliżu Irlandzki Instytut Filmowy, którego jestem regularnym gościem, aczkolwiek przyznaję, że już rzygam tą francuską nową falą i z niecierpliwością zacząłem oczekiwać "Transportera 5", dla odreagowania. O ile już go nie nakręcono.
Z pewnością jestem niesprawiedliwy w swojej subiektywnej ocenie, bo wiem, że dla wielu światowców z Polski Dublin jest wykwintną metropolią i z pewnością największym osiedlem ludzkim, jakie dane było im zobaczyć na własne oczy. Umówmy się zatem, że przepraszam ich z góry za tak brutalnie urażony zmysł ich estetyki.
Budownictwo może nie jest najlepszą stroną Irlandii, gdyż ma ona o wiele mocniejsze strony, na przykład whiskey albo, niech pomyślę, inne rodzaje whisky. Niemniej jednak należy przyznać, że jest to naprawdę piękny kraj i faktycznie obfitujący w zieleń, muzykę folkową, ciemne piwo i kaszankę.
Jego stolica, niestety, nie robi wrażenia tak pięknego jak inne okolice. W czasach tak zwanego celtyckiego tygrysa, czyli jeszcze do niedawna, starano się trochę poprawić wizerunek Dublina, stawiając w nim trochę budowli, które siłą rzeczy nie były XVIII-wieczne i często miały więcej niż dwa piętra, co znaczyło, że Dublin poczynił wielki ukłon w stronę zachodniej cywilizacji. Pozostałościami tej epoki są nowoczesne konstrukcje typu metal-szkło-kostka rubika w dzielnicy portowej, a także oddany wreszcie nowy terminal dublińskiego lotniska, który jest tak nowoczesny, że odrobinę przypomina Okęcie. Myślę, że to nie przypadek, ponieważ budowali go Polacy, co w zasadzie nie dziwi, ponieważ Polacy zbudowali wszystko, co powstało w Europie w ciągu ostatnich 10 lat, z wyjątkiem Polski, oczywiście, gdzie budują Chińczycy i Ukraińcy.
Pomroczny dizajn Dublina od lat przyciąga tłumy turystów z innych krajów, gdzie słońce bezsensownie świeci dłużej niż przez godzinę dziennie, nikt nie wymiotuje na ulicę ani nie rzuca na nią śmieci, ani nie rozbija butelek o słynne pomniki. Irlandczycy mają wielki talent do propagowania siebie samych i swojej niewątpliwie interesującej krainy, czego zdecydowanie brakuje Polakom. Potrafią zachwalać kamienie przydrożne jako wielką turystyczną atrakcję, i żeby było zabawniej, wielu ludzi wierzy w to tak święcie, że skłonni są przyjeżdżać tu z drugiego końca świata, by te kamienie podziwiać i uwieczniać je na zdjęciach.
Po Dublinie kursuje niezliczona ilość linii autobusowych typu "wskocz-wyskocz", których fenomen polega na tym, że można wejść na ich pokład w dowolnym miejscu w mieście i na podobnej zasadzie wysiąść, w międzyczasie jeżdżąc do bólu po Dublinie i słuchając ojca prowadzącego, który jest jednocześnie kierowcą tego interesu i jego głównym didżejem, objaśniającym atrakcje przez centralny radiowęzeł. Kiedyś z powodu odwiedzin rodziny wybrałem się na jedną z takich przejażdżek i ku mojemu zdumieniu stwierdziłem, że głównym powodem, dla którego istnieją, jest pokazywanie, że w tym mieście nie ma nic do pokazania. By nie było wątpliwości, że coś się straciło. Świadczyła o tym ilość zapadniętych ruder, które wskazywano jako kryjówki, gdzie słynni miejscowi rebelianci konspirowali przeciwko aparatowi przemocy, ewentualnie garsoniery, w których mieli swoją siedzibę słynni miejscowi pisarze i poeci, nim udali się na emigrację.
Wyjątkiem wśród śladów rebeliancko-literackiej przeszłości miasta jest górujący nad nim browar guinnessa, który stanowi kluczową budowlę w mieście i jego najbardziej wysnobowaną atrakcję turystyczną, od kiedy z ulic zniknęły drobne pieniądze. Jestem wielkim zwolennikiem pokazywania turystom tego miejsca, a także nakłaniania ich do picia guinnessa, kiedy już się tam znajdą. Dzięki temu Dublin wydaje im się piękniejszy, a pogoda przestaje stanowić przeszkodę w dalszych wędrówkach po ulicy.
Po wyjściu z browaru można oczywiście znowu wskoczyć do autobusu typu "wskocz-wyskocz” i dalej jeździć po mieście, a także słuchać ojca prowadzącego, który zza kierownicy reklamuje coraz ciekawsze obiekty, począwszy od pubu, w którym za opłatą można oglądać mecze na telewizorze z 12-calowym ekranem, a skończywszy na stacji kolejowej Heuston, o której ojciec prowadzący twierdził, że została tak nazwana na cześć Whitney Houston i siedzący obok mnie Amerykanie o aparycji nosorożców natychmiast w to uwierzyli, sięgając po kamery i aparaty.
Trochę mi to wszystko przypomniało bezlitosną propagandę kelnera w pewnej kawiarni na wspomnianych już paryskich Champs-Élysées, który usiłował usprawiedliwić rachunek za małą kawę w wysokości 9 euro tym, że przy moim stoliku godzinę wcześniej siedział Michael Jackson. Innymi słowy wcisnąć można wszystko - to tylko kwestia sztuki wciskania.
Okazało się zatem, że największą atrakcją w Dublinie, oprócz miejsc, które nie przedstawiają sobą żadnych atrakcji, są wycieczki autobusowe po tym mieście, a także personel tych wycieczek, który ma naprawdę pomnikowe poczucie humoru. Gdyby nie poczucie humoru, nie wiem jak byśmy żyli w tej cudownej krainie, i doprawdy jestem pełen podziwu dla tych moich rodaków, którzy go nie mają, a wciąż żyją tu z uporem godnym Syzyfa i wszystkich zdobywców Monte Cassino razem wziętych, włączając tych, którzy padli na posterunku.
Skłaniając się ku końcowi, oświadczam że naprawdę kocham Dublin. Człowiek czuje się tu jak w domu. Myślę, że to właśnie dlatego Dublin jest tak bliski memu sercu, że kojarzy mi się z rodzinną Warszawą, która również jest estetyczna inaczej, choć przyznaję, że wszystkiego jest tam o wiele więcej, od pięter budynków, aż po kradzieże. Ideologicznie jednak oba miejsca są sobie bliźniacze i to jest kolejny powód do radości, że oba nasze narody wreszcie odnalazły się we świecie.
Reasumując, kocham Dublin, ponieważ to jest teraz moje miasto, i o moim mieście, kurna, nie dam powiedzieć złego słowa.
A teraz, proszę wycieczki, mijamy restaurację, w której z całą pewnością nigdy nie pił Michael Jackson.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński