Jaki wywołał bunt maturzystów, Trzaskowski maturę robił w USA. Cała prawda o młodości polityków
Bunt maturzystów i początek wielkiej politycznej kariery, amerykańska matura dzięki człowiekowi gubernatora z USA, prywatka przed egzaminem i rzodkiewki w prezencie. Politycy opowiadają Wirtualnej Polsce o swoich maturach.
Patryk Jaki, kandydat PiS na prezydenta Warszawy, maturę zdawał w 2004 roku. To był dla niego – jak sam wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską – prawdziwy egzamin dojrzałości. – Wtedy tak naprawdę zaczęła się moja polityczna droga – wyznaje. – To była wyjątkowa matura – mówi nam wiceminister sprawiedliwości.
W Opolu wybucha wtedy wielka afera. – Wyciekły tematy maturalne, które dostały się w ręce kilku osób, wszystkim maturzystom w konsekwencji kazano powtarzać egzaminy. To był skandal! 5 tys. maturzystów wyszło na ulice Opola. To właśnie była moja matura – wspomina Jaki. Dodaje: – Dostałem szóstkę z uczciwie napisanej, bez ściągania, pierwszej matury z polskiego i kazano mi powtarzać egzamin. Wszyscy byli wściekli. Nie pozostało nic innego, jak skrzyknąć ludzi i zorganizować wielką demonstrację. Wtedy zaczęła się moja polityczna kariera.
Pod urzędem wojewódzkim pojawiło się wówczas kilka tysięcy młodych ludzi, którzy przeszli przez miasto. Egzamin powtórzono, Jaki bez problemu zdał po raz drugi.
Co ciekawe, za tę inicjatywę chwali dziś obecnego wiceministra sprawiedliwości jego zaciekły polityczny wróg z Opola, poseł Nowoczesnej Witold Zembaczyński. – Bunt maturzystów był uzasadniony, młodzi ludzie rzetelnie podeszli do matury. Uczciwie napisali egzamin, nie mieli żadnych przecieków, nie korzystali z żadnych ściąg, nie mieli żadnej wiedzy o tematach. Nie dziwię się, że zorganizowano demonstrację. Ci ludzie nie godzili się, by kuratorium oświaty unieważniło matury – opowiada Zembaczyński. – I wtedy pojawił się Patryk Jaki – dodaje. – To było jedno z jego pierwszych publicznych wystąpień, ale już wcześniej próbował innych sposobów, by stać się osobą publiczną, rozpoznawalną. Doskonale wykorzystał emocje młodych ludzi, jego działanie oczywiście było słuszne, bo maturzystów - razem z nim - po prostu skrzywdzono – przyznaje po latach poseł Nowoczesnej.
Kwit, który uratował życie
A jak Zembaczyński wspomina swoją maturę? Jak sam mówi w rozmowie z WP: „pięknie”. – Trzy razy 5 z egzaminów! – wypina z dumą pierś polityk Nowoczesnej. – Chodziłem do Liceum Ogólnokształcącego nr 5 w Opolu. Profil angielski. Matura była dla mnie przyjemna - wspominam to doskonale - bo jak się miało piątkę z przedmiotów maturalnych, to nie trzeba było podchodzić do egzaminu ustnego. Więc dla mnie matura to były tylko trzy egzaminy – wspomina Zembaczyński.
Jak dodaje polityk, „uratowało” go też to, że respektowano zaświadczenie o posiadaniu dysortografii. – Gdyby nie to, to szczerze przyznaję: dostałbym dwóję. Ortografia przynosiła mi najwięcej stresu. Ten kwit uratował mi życie! – śmieje się poseł. – Z polskiego dostałem piątkę. Z historii też, powiem dlaczego. Od zawsze interesowałem się historią Stanów Zjednoczonych. Temat, który mi się trafił, to wojna secesyjna. Świetnie się w tym orientowałem, poszło jak z płatka. Angielski to była formalność, więc pięknie zakończyłem maturę – dodaje z dumą Zembaczyński. – Kto pracuje systematycznie przed maturą, nie ma z egzaminami żadnego problemu – radzi polityk maturzystom. Twierdzi też, że „stara matura” była przyjemniejsza, mniej stresująca, „dla ludzi”. – Dziś to test na wyrywkową pamięć, na kucie – uważa polityk.
Matura po amerykańsku
Bardzo nietypową i zdecydowanie odbiegającą od wszystkich historię ma za sobą kandydat PO na prezydenta Warszawy. Opowieść Rafała Trzaskowskiego jest doprawdy inspirująca. – W 1989 r., podczas pierwszych wolnych wyborów pracowałem jako ochotnik w sztabie Solidarności, w słynnej kawiarni „Niespodzianka”. Pełniłem tam funkcję: „przynieś, podaj, pozamiataj”. Ale ponieważ jako jeden z niewielu mówiłem po angielsku, byłem również nieformalnym tłumaczem sztabu – opowiada WP polityk PO. – Tłumaczyłem dziennikarzy, ale także polityków odwiedzających biuro. Jeden z ludzi ze sztabu ówczesnego gubernatora stanu Michigan zaproponował mi zorganizowanie stypendium w Stanach Zjednoczonych! I tak w klasie maturalnej wylądowałem w Bloomfield Hills w szkole Cranbrook-Kingswood – mówi dumnie kandydat na prezydenta Warszawy.
Trzaskowski wspomina w rozmowie z WP: – W końcu udało mi się przetłumaczyć polskie świadectwa i zrobić na tyle dużo kursów w szkole, że zaliczyłem amerykańską maturę. Ze Stanów pamiętam głównie fenomenalny tygiel kulturowy, nieprawdopodobnie wysoki poziom nauki (przewyższający niejeden uniwersytet), kult sportu (dopiero po tym, jak zacząłem reprezentować szkołę w zawodach narciarskich, zaczęto mnie szanować), amerykańską kulturę absolutnego braku ściągania, które jest tam postrzegane jak oszustwo wobec kumpli. No i oczywiście studniówkę – sławetną prom night – która wyglądała bardziej jak noc w kasynie, niż polonez w moim ukochanym liceum im. Mikołaja Reja w Warszawie.
Prymus z Woli
Kolega z partii Rafała Trzaskowskiego, Michał Szczerba z PO, tak wspomina okres matur: – Maturę zdawałem w 1996 roku w Liceum im. Jana Śniadeckiego na warszawskiej Woli. Wstałem bardzo wcześnie, bo na próbną maturę się spóźniłem… Obok obowiązkowego języka polskiego i języka obcego (w moim przypadku angielski), wybrałem historię. Na szczęście w moim roczniku matematyka nie była obowiązkowa – opowiada poseł (na zdjęciu klasowym poniżej w czerwonej bluzie - przyp. red.).
Jak dodaje: – Wiedza o społeczeństwie i historia to były te dwa przedmioty, w których byłem klasowym prymusem. Szczególnie interesował mnie przełom XIX i XX wieku na ziemiach polskich. I taki też temat szczęśliwie dla mnie pojawił się na maturze. Wybrałem temat: tworzenie się nowoczesnych polskich partii politycznych. Ponad 16 stron pracy o rozwoju idei, środowisk i formacji ludowców, narodowców i socjalistów. I o ich istotnym wkładzie w początki budowy II RP. No i zasłużona szóstka z historii na świadectwie, z czego byłem bardzo dumny. A dodatkową zaletą uzyskania najwyżej oceny było zwolnienie z egzaminu ustnego – chwali się nam polityk Platformy.
Prywatka przed maturą? Nie ma problemu!
*Małgorzata Kidawa-Błońska *również dobrze wspomina matury. – Pierwszy dzień matur, język polski. Egzamin w moje urodziny! Uważałam, że to wielka niesprawiedliwość – żartuje wicemarszałkini Sejmu. Przyznaje, że po tym egzaminie znajomi przyjechali do niej świętować i urodziny, i pierwszy egzamin. – Ale spokojnie, wtedy spotkania kończyły się przyzwoicie! Do 21:00 i do domu, nie było siedzenia po nocach – śmieje się polityk PO. – Na luzie podchodziliśmy do matur, wydaje mi się, że dziś matury to dużo większy strach i stres. Kiedyś tego nie było – uważa Kidawa-Błońska. Dodaje, że bardziej stresował ją egzamin jej syna niż jej samej.
Wicemarszałkini wspomina, że najbardziej denerwowała się na egzaminie ustnym z historii. – Co innego mieć przed sobą kartkę papieru i móc użyć wyobraźni, a co innego stanąć twarzą w twarz z egzaminatorem – uśmiecha się nasza rozmówczyni. A matematyka? – Nie miałam problemu! Byłam w klasie matematyczno-fizycznej, choć matematyka nigdy nie była moim „konikiem” – przyznaje Kidawa-Błońska. Jak dodaje: – Mieliśmy bardzo fajnych nauczycieli, którzy nas wspierali. Mówili: „Słuchajcie, skoro się przygotowywaliście cały czas, a nie na ostatnią chwilę, to czym się przejmujecie? Dlaczego mielibyście nie zdać, przecież wszyscy zdają!”. To nas podnosiło na duchu – opowiada wicemarszałkini Sejmu.
Rzodkiewki maturalnym wspomagaczem
Również w swoje urodziny maturę pisała Barbara Nowacka. – Przyzna pan, że nie jest to najbardziej typowy sposób spędzania urodzin – śmieje się przewodnicząca Inicjatywy Polskiej. I wspomina: – Wszyscy w klasie uważali, że mam ogromnego pecha. Co gorsza, siedziałam w pierwszej ławce na egzaminie z polskiego. Ale ok, przecież nie ściągałam, bo to świadczyłoby o jakimś kompletnym nieogarnięciu, choć członkowie komisji cały czas się na mnie patrzyli, co wytrącało mnie nieco z równowagi. Ale żeby zachować koncentrację, jadłam dużo rzodkiewek, które do tej pory bardzo lubię. I proszę sobie wyobrazić, że z okazji urodzin dostałam na maturze od egzaminatorów całą porcję rzodkiewek! – śmieje się nasza rozmówczyni. – Wszystko poszło dobrze – dodaje. – Matura była strasznie prosta. Mogłam pisać i pisać, a ja to uwielbiam – mówi Nowacka.
To ciekawe, bo dalsza droga naukowa jednej z najpopularniejszych lewicowych polityczek potoczyła się zgoła inaczej. Nie została zawodową humanistką, ale „ścisłowcem”. Z wykształcenia Nowacka jest bowiem… informatykiem (dziś jest kanclerzem w Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych). – Panie redaktorze, ja zawsze byłam bardzo ambitna – śmieje się Nowacka. Mówi, że jako język obcy na maturze wybrała… francuski. – Z matematyki też byłam niezła, a byłam w klasie humanistycznej. Socjologia też ma wiele wspólnego z matematyką. Wybierałam w życiu różne drogi, ale zamiłowanie do literatury pozostało, maturę z polskiego wspominam fantastycznie, co innego maturę z historii, wtedy się denerwowałam! – przyznaje przewodnicząca Inicjatywy Polskiej. – Siedziałam za kolegą, a on, bidulek, nauczył się przedmiotu jedynie do Polski Piastów. Opanował to perfekcyjnie. Ale miał pecha, bo na maturze byli… Jagiellonowie. No i musiałam ratować chłopaka, półgłosem co jakiś czas musiałam mu podpowiadać zza pleców. I zdał! – śmieje się Nowacka.
Oblany egzamin
Kolega przewodniczącej Inicjatywy Polskiej z lewej strony sceny politycznej, sekretarz generalny SLD Krzysztof Gawkowski, opowiada: – Maturę zdawałem w 2000 roku. O 9:00 pierwszy egzamin, w szkole byłem już o 7:40, jechałem pociągiem do Warszawy. Siedziałem godzinę przed salą i czytałem przygotowane ściągawki. Zastanawiałem się: podjąć to ryzyko i wnieść ściągi? Wszyscy mówili, że trzeba. Ale zwyciężył strach, ściągawki zostały przed klasą – śmieje się nasz rozmówca.
Przyznaje, że na samej maturze miał duże szczęście. Polityk niemalże oblał egzamin! I to dosłownie. – Mieliśmy na stole wodę. Maturę mogliśmy pisać „na brudno” i „na czysto”. No i ja tę wodę rozlałem… Ale Bóg nade mną czuwał, bo zalałem sobie brudnopis. Ależ to były nerwy! – śmieje się Gawkowski. Na egzaminie z historii polityk SLD też bardzo się stresował. – Poszedłem do toalety pod koniec egzaminu. No i wracam, a egzaminator do mnie, że za długo mnie nie było i powinien mi zabrać pracę! Byłem przerażony. Ale skończyło się dobrze, z historii miałem same piątki, wszyscy wiedzieli, że nie poszedłem po ściągi – opowiada polityk.
Nasz najmłodszy rozmówca, poseł Kukiz’15 Łukasz Rzepecki (rocznik ’92) przyznaje: – Maturę wspominam bardzo dobrze, ale był stres. Egzaminy z polskiego na poziomie podstawowym i rozszerzonym poszły nieźle, gorzej było drugiego dnia, czyli egzamin z matematyki. Byłem drugim rocznikiem, który obowiązkowo zdawał ten przedmiot. Było ciężko, przyznam. Nie powiem, jaki miałem wynik, ale udało się! Uczyłem się systematycznie, ale pamiętam, że tydzień przed maturą siedziałem po nocach i ostro zakuwałem – opowiada polityk.
Inny rozmówca z WP należący do najmłodszego pokolenia w polityce, członek Komisji Weryfikacyjnej Sebastian Kaleta (rocznik ’89), wspomina: – Miałem dwie matury zdane z historii i WOS-u z uwagi na olimpiady, dlatego pisałem tylko polski i angielski. Wystarczyło zdać, by dostać się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim.
Były rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości przyznaje, że żeby zarobić na wyjazd do Warszawy i mieć na wynajem mieszkania, po maturze zatrudnił się… w lesie („wycinałem tam chwasty, żeby drzewka mogły rosnąć”). Opowiada: – No i pracuję sobie w tym lesie, a tu nagle dzwonią ze szkoły, informując mnie, że… nie zgłosili mojej olimpiady i nie zdam matury! Na szczęście wszystko wyprostowali, zaliczyli 100 proc. na maturze. A ja spokojnie dopracowałem maj 2008 r. w lesie i w czerwcu zawitałem w Warszawie – śmieje się Kaleta.
Wszyscy nasi rozmówcy maturzystom życzą jednego: połamania piór!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl