Ianfu - 200 tysięcy seksualnych niewolnic Japończyków
Młode, góra 30 lat, najlepiej o połowę mniej. Z reguły dziewice, koniecznie bez chorób - takie cechy musiały mieć ianfu - seksualne niewolnice wykorzystywane przez japońską armię. "Każdego dnia musiałyśmy przyjmować średnio od 30 do 40 mężczyzn. Często nie miałyśmy nawet czasu na sen" - opisywała Koreanka Kim Tŏkchin, która została niewolnicą w wieku 17 lat. Spośród 200 tys. kobiet takich jak ona, po wojnie do domu wróciło 30 proc. Nikt nie skazał ich oprawców, nigdy nie dostały żadnej formy odszkodowania - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
29.09.2015 19:03
Około dwa tysiące ośrodków. W każdym kilka, kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kobiet. Ciągła rotacja, ciągle nowe, przerażone twarze. Dzień po dniu, z jedną dobą przerwy w miesiącu. I tak przez trzynaście lat.
Dokładnych liczb nie ma i nie będzie. Większość dokumentów przepadła. Zniknęły listy z nazwiskami, adresy, oficjalne rozkazy i notatki z oficerskich spotkań; palono je w czasie ucieczki, rzucano do wody, wdeptywano w glebę. Zbierając resztki dowodów, łącząc fakty i zeznania, historycy musieli tworzyć własne liczby. Zazwyczaj dochodzili do tych samej: 200 tysięcy.
W trakcie wojennych kampanii w Azji Japończycy uprowadzili z domów i zmusili do pracy w wojskowych domach rozkoszy 200 tysięcy kobiet. Były ich seksualnymi niewolnicami.
Nazywali je ianfu.
Wstyd
W grudniu 1937 roku japońska armia stanęła u wrót Nankinu, stolicy Republiki Chińskiej. Żołnierze cesarza Hirohito pragnęli walki i krwi; do podboju Azji szykowano ich od lat. Byli nie do zatrzymania. Wojnę rozpoczęli w lipcu, w listopadzie zdobyli już Szanghaj. Teraz oczekiwali kolejnej wielkiej bitwy.
Obrońcy miasta nie stawiali oporu. Porzucili broń, ściągnęli mundury i wtopili się w cywilny tłum. Wojska Nipponu miały czołgi, artylerię i bombowce. Nankin nie miał nic, zwłaszcza szans. Liczył, że kapitulacja oszczędzi mu cierpień.
Japończycy byli wściekli. Chińczykami gardzili od zawsze, tak ich wychowywano. Teraz jednak odraza wobec wroga, wroga, który tchórzliwie odmówił im glorii zwycięstwa, przekroczyła wszelkie granice. Nie chcieli już bitwy, chcieli zemsty. Nankin musiał zadrżeć w posadach, zabłagać o litość, wić się i skamleć.
Masakra trwała sześć tygodni. Ile osób zginęło? Tego nikt nie wie na pewno, choć dobrze udokumentowane badania mówią o ponad 350 tysiącach ofiar. Armia Nipponu puszczała z dymem całe dzielnice, torturowała i rozstrzeliwała ich mieszkańców, skracała o głowę samurajskimi mieczami lub zakłuwała bagnetami wojennych jeńców. W relacjach, które przedostawały się na zewnątrz, na pierwszy plan wysuwały się gwałty. Rozochoceni żołnierze dopuszczali się ich o każdej porze dnia i nocy, wykorzystywali - zazwyczaj grupowo i z wyjątkowym okrucieństwem - nawet dziewczynki i staruszki. Zgwałcili kilkadziesiąt tysięcy kobiet.
Reakcja
Świat słyszał już wcześniej o japońskich zbrodniach w Azji. Niekiedy wyrażał oburzenie, żądał wyjaśnień, wzywał do opamiętania. Częściej jednak puszczał wszystko mimo uszu. Ale nankińskiej rzezi zignorować nie mógł, była inna. Rozegrała się na oczach zagranicznych misjonarzy i dyplomatów, a skalą przyćmiewała wszystko, do czego doszło w przeszłości. "Gwałt Nankinu!", krzyczały nagłówki zachodnich gazet. Głosy oburzenia słychać było nawet w Tokio. Cesarscy dowódcy wiedzieli, że barbarzyństwo żołnierzy nie polepszy wizerunku Japonii. Obawiali się też, że wieści o gwałtach rozejdą się po całych Chinach i w końcu pomogą zjednoczyć podzielony naród.
Chińska dziewczynka - jedna z ianfu w rozmowie z alianckim oficerem w Birmie, 8 sierpnia 1945 r. fot. Wikimedia Commons
Generalicja musiała znaleźć sposób, by poskromić zwierzęce zapędy wojaków. Wkrótce dowództwo przypomniało sobie o rozwiązaniu, po które sięgnęło parę lat wcześniej.
W 1932 roku, w czasie pierwszej okupacji Szanghaju, japońscy żołnierze w ciągu paru tygodni zgwałcili ponad 220 kobiet. Miasto, do tej pory niemrawe i obojętne wobec obcych, zaczęło sie buntować. Gen. Yasuji Okamura, wówczas wiceszef sztabu wojsk ekspedycyjnych, poprosił o przysłanie do Chin grupy zawodowych prostytutek z Nagasaki. Jeśli jego podwładni zaspokoją się w zaciszu wojskowego burdelu, rozumował Okamura, nie będą rzucać się na miejscowe kobiety. Lekarski nadzór i przymus używania prezerwatyw miały dodatkowo uchronić ich od chorób wenerycznych. I tak też faktycznie było.
Po nankińskim blamażu komendanci Nipponu postanowili powielić rozwiązania z Szanghaju. Od 1938 roku "ośrodki pocieszenia", ianjo, powstawały wszędzie, gdzie docierali japońscy żołnierze: w odległych zakątkach Chin, Birmie, Korei, Malezji, Tajlandii, na Filipinach, Borneo i niezliczonych archipelagach Pacyfiku. Z każdym miesiącem było ich coraz więcej. Nawet najostrożniejsze szacunki mówią o ponad tysiącu takich punktów. Historycy częściej podają jednak dwukrotnie wyższą liczbę.
Ogromne zapotrzebowanie na prostytutki prędko wyczerpało - niemałe przecież - zasoby japońskich domów publicznych. Armia Nipponu potrzebowała nowego źródła "pocieszycielek". Znalazła je na podbitych ziemiach.
Oszustwa i siła
Ianfu. "I" oznacza pocieszenie, "an" to zrelaksowany, "fu" - kobieta. Kobiety do pocieszania, comfort women - jak określa się je w anglojęzycznych badaniach.
Młode, góra 30 lat, najlepiej o połowę mniej. Z reguły dziewice, koniecznie bez chorób. Żołnierze musieli być na froncie, a nie w lazaretach.
Ianfu pochodziły z różnych państw, lecz około 80 proc. urodziło się w okupowanej od dekad Korei. Niektóre, przyduszone skrajną nędzą i skuszone fałszywą perspektywą dobrych zarobków, zaciągały się same. Większość nie trafiała jednak do seksualnej niewoli z własnego wyboru.
"Miałam 17 lat. Usłyszałam, że w naszej wiosce pewien Koreańczyk szuka dziewczyn do pracy w japońskiej fabryce. Powiedział mi gdzie i kiedy mam się stawić (...). Nie miałam wykształcenia, nic nie wiedziałam o zewnętrznym świecie. Rozumiałam tylko tyle, że będę zarabiać w fabryce" - wspominała dekady później Koreanka Kim
Tŏkchin. Obietnice rekrutera szybko okazały się kłamstwem. Po długiej podróży Kim znalazła się z Nagasaki, gdzie przez kilka dni gwałcili ją japońscy oficerowie. "Pierwszy z nich poklepał mnie po plecach i powiedział, że będę musiała się przyzwyczaić do tego uczucia" - opowiadała. Następnym etapem piekła był jeden z szanghajskich ianjo. "To był duży, zapuszczony dom przy koszarach. Podzielono go na wiele malutkich pokoi. Mieszkało w nim 50 kobiet. Dwie pochodziły z Japonii, reszta z Korei. Japonki pracowały wcześniej w burdelach, miały 27 lub 28 lat i były około 10 lat starsze od nas. Żołnierze woleli Koreanki, uważali, że jesteśmy czystsze. (...) Każdego dnia musiałyśmy przyjmować średnio
od 30 do 40 mężczyzn. Często nie miałyśmy nawet czasu na sen" - opisywała w relacji spisanej w latach 90. przez Keitha Howarda z londyńskiego SOAS-u.
Oszustwa były tylko jedną z kilku metod werbunku. Japończycy często po prostu porywali swoje ofiary. Okupanci wielokrotnie wkraczali do zajętych wsi i miasteczek, wzywali na plac wszystkie młode kobiety i bez słowa wyjaśnienia zabierali je ze sobą. Nierzadko wyłuskiwali też "odpowiednie" dziewczyny z obozów internowania - w ten sposób do niewoli dostało się m.in. ponad sto Europejek, które nie zdążyły opuścić opanowanych przez Japonię Holenderskich Indii Wschodnich (dzisiejszej Indonezji). "Ustawili nas w rzędzie. Jeden z oficerów stanął naprzeciw mnie i podniósł moją twarz laską. Rechotali się, lustrowali moje nogi, twarz i ciało. Modliłam się, by mnie nie zabrali. Ale to nic nie dało" - opisywała po pięciu dekadach jedna z nich, Jan Ruff. W "ośrodku pocieszenia" spędziła cztery miesiące. Gdy wróciła do rodziny w obozie, pamiętała o groźbie Japończyków: jeśli komukolwiek opowie o tym, czego doświadczyła, sprowadzi na swoich bliskich nieszczęście.
Jan Ruff - Holenderka, która dostała się w ręce japońskiej armii razem z matką i siostrami w 1942 r. fot. Australian War Memorial/Wikimedia Commons
Japoński historyk Yoshimi Yoshiaki pisze: "Kobiety były w fatalnej kondycji, łatwo zapadały na gruźlicę i choroby weneryczne, a nikt nie zapewniał im odpowiedniego leczenia. Z okaleczonymi ciałami i złamanym duchem oczekiwały na powolną śmierć".
Każdego dnia przed ianjo ustawiały się długie kolejki zniecierpliwionych mężczyzn. W przeciwieństwie do żołnierzy z Zachodu, Japończycy nigdy nie byli odsyłani na odpoczynek poza frontem. "Nawet gdy mieliśmy za sobą długą wojskową operację, na samą myśl o seksie od razu pędziliśmy do najbliższego ianjo (...). To był jedyny sposób, by chociaż na moment uciec od realiów naszej nienormalnej egzystencji" - opowiadał Yoshiakiemu jeden z wojskowych.
Przemoc była codziennością. Żołnierze regularnie wyładowywali się nie tylko gwałcąc, ale i bijąc niewolnice. Najwięksi sadyści - a tych nie brakowało - nacinali je ostrzami, przypalali lub dusili. Wszelkie próby samoobrony spotykały się z brutalną karą. "Jedna dziewczyna dźgnęła oficera, ale go nie zabiła. Złapali ją i zakopali po szyję. Potem zebrali nas dookoła i kazali patrzeć, jak ucinają jej głowę" - wspominała Kang Soon-ae, którą uprowadzono z wyspiarskiego Palau, gdy miała zaledwie 14 lat. Wiele kobiet nie wytrzymało bólu i upodlenia; w niektórych domach blisko 40 proc. ianfu popełniało ostatecznie samobójstwo.
Wbrew temu, co zakładano w Tokio, nowe "ośrodki pocieszenia" nie zapobiegły kolejnym gwałtom na ludności cywilnej. Nie zastopowały też plagi chorób wenerycznych. Żołnierze mogli odwiedzać ianjo jedynie dwa razy w miesiącu; niezaspokojeni - i coraz bardziej zdeprawowani - szukali więc ofiar poza koszarami.
Zapomnienie
Sytuacja ianfu stała się jeszcze gorsza, kiedy wojna przestała toczyć sie po myśli Japonii. "Gdy Amerykanie rozpoczęli ostrzał, żołnierze wpadli w szał. Jeśli dziewczyny nie chciały ich słuchać, zaciągali je do jaskini i tam obcinali im piersi i genitalia. To trwało aż do wyzwolenia" - opisywała Kang Soon-ae.
Wycofujący się Japończycy nie mieli pomysłu, co zrobić z tysiącami uwięzionych kobiet. Niektórzy komendaci kazali je mordować, by pozbyć się świadków, inni postanawiali zawlec "pocieszycielki" do Japonii. W wielu przypadkach oprawcy po prostu je jednak porzucali. "Pewnego ranka zorientowałyśmy się, że przed budynkiem nie ma żadnej kolejki. Nie było nikogo, nie było też śladów jedzenia. Wszyscy japońscy żołnierze uciekli. Została tylko nasza ósemka" - zeznawała przed oenzetowską podkomisją Koreanka Hwang Kum-ju. Swoje świadectwo składała w 1992 roku, 47 lat po zakończeniu koszmaru. A przynajmniej jego najgorszej części.
Japońska kapitulacja nie ukróciła cierpienia byłych ianfu. Niewola odcisnęła na nich głębokie piętno; psychologiczne rany uzupełniały poważne obrażenia fizyczne. Konserwatywne społeczeństwa Dalekiego Wschodu nie potrafiły tymczasem zaoferować im zrozumienia. Choć zaledwie 30 proc. porwanych Koreanek zdołało wrócić do domu, wiele rodzin odrzuciło swoje zbrukane córki. Tysiące kobiet musiały radzić sobie z traumami w całkowitej samotności. Na jakiekolwiek zadośćuczynienie nie miały szans. Powojenne trybunały, z wyjątkiem holenderskiego o marginalnym znaczeniu, obojętnie przemilczały kwestię seksualnego niewolnictwa.
Japończycy przez dekady utrzymywali, że ianjo powstawały nie z rozkazu dowództwa Nipponu, lecz z inicjatywy lokalnych handlarzy ludźmi. Na początku lat 90. japońscy historycy odkryli w archiwach dokumenty, które ostatecznie zaprzeczyły tym słowom. W 1993 roku, ulegając zewnętrznej presji, rząd w Tokio przyznał ustami swojego rzecznika: "Ówczesna armia japońska pośrednio i bezpośrednio uczestniczyła w tworzeniu i zarządzaniu ośrodkami pocieszenia. Studium rządowe dowiodło, że w wielu przypadkach kobiety te były rekrutowane wbrew ich woli. Zamiast unikać faktów historycznych, powinniśmy je zaakceptować i przyjąć do serca jako lekcję z historii". Ale na tym temat właściwie się skończył.
Kolejne japońskie rządy powróciły do upartego wybielania dziejów swojego kraju. W 2007 roku termin ianfu na dobre zniknął z licealnych podręczników do historii. Konserwatywni politycy regularnie powtarzają, że ianjo stanowiły "historyczną konieczność". Byłe niewolnice, których dziś w Korei Południowej zostało już mniej niż 80, prawdopodobnie nie doczekają się prawdziwych przeprosin.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski