I. Zalewski dla WP: Kaczyńskiego i Tuska wojna o pokój
Muszę wyznać, że gdy ktoś wyznaje jaki jest, włącza mi się dzwonek alarmowy. Kiedy kobieta deklaruje, że jest szczera, od razu przestaję jej ufać. Kiedy facet zapewni, iż jest wzorem dyskrecji, ważę każde słowo, które przy nim wypowiadam. A kiedy ktoś gromko ogłasza, że jest inteligentny, od razu klasyfikuję go jako półgłówka.
Deklaracja to coś, do czego należy podchodzić bardzo ostrożnie. Zwłaszcza w polityce. Zazwyczaj to rodzaj płachty maskującej prawdziwe cele i intencje. A już prawie zawsze tak się dzieje, w sytuacji gdy głosi się pragnienie pokoju i miłości. Historia uczy, że konflikty najczęściej wywołują ci, którzy zapewniają wszystkich, jak bardzo kochają pokój. A jeszcze nie tak dawno w pacyfistycznej deklaracji retoryka miłującego pokój Związku Radzieckiego kluczowym słowem była „walka”. Pokój był tak cenną wartością, że należało o niego walczyć ze wszystkich sił.
Swoista walka o pokój to przewodni motyw dzisiejszej polityki. Premier Donald Tusk i prezydent Lech Kaczyński ścigają się, by pokazać Polakom, któremu bardziej zależy na zgodnej współpracy. Zasypują siebie i nas deklaracjami, w których akcenty położone są na słowach „zgoda”, „harmonia”, „dobro wspólne”, „porozumienie”. Jak tylko premier zapewni, że zrobi wszystko, by zgodnie współpracować z Pałacem Prezydenckim, to zaraz Pałac ogłasza, że z jego wola współdziałania dla dobra Polski jest wielka jak podbródek Andrzeja Urbańskiego.
Niestety, do konfliktów jednak dochodzi. A to prezydent się nabzdyczy, a to jedzie do Gruzji zamiast na expose premiera, to znów minister spraw zagranicznych olewa głowę państwa i nie przychodzi na spotkanie, a premier daje prezydentowi prztyczek w nos nie konsultując z nim, czegoś co skonsultować mógłby. I wtedy płyną kolejne deklarację, w duchu takiego mniej więcej szablonu: My chcemy współpracować, ale druga strona zachowuje się prowokacyjnie. To przez nich współpraca się nie układa. Czyli przesłanie deklaracji nieco się zmienia. Już nie podkreśla się w nich, jacy to my jesteśmy fajni, tylko jacy drudzy są niefajni.
Sadzę, że tak właśnie będzie wyglądać koabitacja – jak to się uczenie nazywa – prezydenta i większości rządowej przez najbliższe lata. Będzie to więc spektakl raczej monotonny. Obie strony będą deklarowały wolę współpracy, a o jej brak winić się będą nawzajem. Myślę, że warto mieć pod ręka mały słowniczek takich deklaracji, by wiedzieć, co znaczą one naprawdę. Kiedy premier będzie mówił na przykład: Głowie państwa należy się szacunek. będzie to znaczyło mniej więcej: Nie spocznę, póki cię nie wykurzę i nie zajmę twojego miejsca. A kiedy prezydent będzie zapewniał o swojej dobrej woli, trzeba pamiętać, że przekaz jest z grubsza taki: Zobaczysz chłystku, jeszcze mój brat będzie premierem.
I nie należy się nabierać na pacyfistyczne deklaracje którejś ze stron. Oczywiście, można kibicować którejś drużynie, w końcu na tym polega demokracja, żeby przyznawać komuś rację. Ale wiara, że „nasi” to niewinne reinkarnacje Gandhiego będzie czystą naiwnością. W wojnie o pokój atakowani są jednocześnie atakującymi.
Igor Zalewski dla Wirtualnej Polski