Helga warzy żur, a przyjezdni sączą latte. Na Nikiszowcu żyją razem
Są tu Ślązacy z krwi i kości. Mieszkają w tych domach od pokoleń. Są i przyjezdni. Skusił ich urok czerwonej cegły. Ale w podwórkach nie ma już chlewików. Są za to luksusowe samochody. I żur pani Helgi obok sojowego latte. Tekst powstał w ramach akcji #ŚląskiTydzień w WP.
Nikiszowiec miał być niczym samowystarczalne miasto. Zbudowano szpital, szkołę, kościół, wszelkie sklepy. Osiedle powstało w latach 1908-1918 dla górników, którzy pracowali obok w kopalni. W ceglanych domach mieszkali z całymi rodzinami.
- Panował tu kult ciężkiej pracy - mówi Krystyna. Jej rodzina mieszka na osiedlu od trzech pokoleń.
Niejeden górnik poświęcił kopalni całe swoje życie. To ona żywiła rodziny. Mówią, że była im jak matka. Jednak wszystko ma swój koniec. I kopalnie też miały. Zamykano szyb po szybie. Odjeżdżały ostatnie wagoniki.
- To tak jakby ktoś z rodziny umierał… - wzdycha Bogusław. Jeden z dawnych górników.
Niektórzy patrzyli na zamknięte kopalnie ze łzami w oczach. Tak wkroczyli w mroczną dekadę, bo oprócz łez polał się alkohol. Strumieniami. Nie wszyscy zapełnili pustkę nową pracą. Osiedle stało się siedliskiem patologii.
- Flaszki nisko tu latały. Trzeba było chodzić ze składaną siekierą - mówi Grzegorz. Lokator z tych nowych, ale Ślązak od pokoleń.
Te czasy też jednak przeminęły. Bo choć domy wyglądają tak, jak dawniej, to od dawna nie jest już tak, jak było. Mieszka tu obok siebie Ślązak z przyjezdnym. Górnik drzwi w drzwi z artystą. I bogacz ma za ścianą kogoś, kto ledwo wiąże koniec z końcem.
Familia, czyli jedność
- Familok - Krystyna patrzy mi w oczy. - To jest familia – objaśnia tajemnicę.
Wokół stolika siedzi wianuszek starszych pań. Krystyna mieszka tutaj od zawsze. Dorota, Maryla i Adelajda odkąd pamiętają. Tylko Anna do swojego górnika przyjechała. Sześćdziesiąt lat temu.
- Każdy każdemu pomagał - opowiada dalej Maryla. - Sąsiedzi sobie ufali i była jedność.
Wtedy nikomu do głowy nie przyszło, żeby zaryglować się w mieszkaniu. Słowa z sąsiadem nie zamienić. Klucze chowało się pod wycieraczkę. Albo nie zawracano sobie nimi głowy i gospodynie zostawiały otwarte drzwi.
- Jedna zrobiła żur, druga placki, trzecia wodzionkę. I się chodziło po sąsiadkach - snuje wspomnienia Dorota.
Raz jej dzieci jadły u sąsiadów, a innym razem dzieci sąsiadów pukały do niej. Wszystkie karmiła jak swoje. Gdy dorośli szli na podwórko - to z talerzami zupy. Albo kawą.
- Kto to myślał, żeby kawę w domu pić… - zamyśla się Maryla.
Bo to był familok. Żyli więc niczym wielka rodzina.
- Teraz młodzi do lokalu idą na obiadek - obrusza się Krystyna. - Nowocześnie tak.
Słabo jej się robiło, gdy widziała familoki
Ceglane ściany usiane są białymi okiennicami. Przecinają je ciemne bramy, którymi wchodzi się na podwórka. Dalej stoją kolorowe drabinki, huśtawki i piaskownice. Wokół ciasno parkują samochody. Matki z dziećmi przemykają pomiędzy nimi.
- Wszyscy nasi znajomi się dziwili. Co wy robicie? Tam jest niebezpiecznie. Ale nam się po prostu podobało - wyjaśnia mi jedna z matek. Z wózka przygląda nam się jej córka.
Idziemy powoli wzdłuż ceglanych ścian. Co parę kroków umorusane są wulgarnymi napisami. Bohomazy z kibicowskimi hasłami. Gdzieniegdzie herby śląskich klubów.
- Tylko wie pan co… - przerywa ciszę. - Kupiliśmy mieszkanie od pewnego małżeństwa. Żona mówiła, że już nie chce tu żyć. Słabo jej się robi, jak widzi familoki. Źle się jej kojarzą i ona chce mieszkać w bloku. Jak ludzie.
Mijają nas gromadki nastolatków, które wracają ze szkoły.
Firanek nie mogły doprać. Taki dym był
Dawniej pomiędzy domami nie było placów zabaw. Pojemników do segregacji śmieci tym bardziej. Stały chlewiki, a w nich króliki i kozy, świnie. Nawet krowa była. Po podwórkach ganiały gęsi i kaczki. Zimą zaś osiedle zasnuwał dym. Gęsty tak, że nie dało się oddychać.
- Firanki czarne były. Nie szło doprać. Szyby musieliśmy wycierać, żeby z kuchni na plac spojrzeć - opowiada Maryla.
- Raz się wzięło białą bluzkę i do prania - wtóruje jej Dorota. - Ten smog dzisiaj to nic.
W piecach paliło się wtedy tym, co było pod ręką. Samochody? Na palcach jednej ręki można było zliczyć. Toaleta? Jedna na piętro. No chyba że w urzędniczych mieszkaniach. Tam standard był inny. Ale w robotniczych do kąpieli wyciągało się cynkową wannę. Jedno po drugim do wody wchodziło.
- Człowiek moczem płakał jak mróz był - śmieje się jeden z mieszkańców. - Ale do toalety nie szedł.
Tu się nie oszczędzało, tu się żyło
Tak żyli przez lata. Skromnie i dostatnio mijały im kolejne dekady. Był Gomułka. Był Gierek. Było co do garnka włożyć. Było gdzie mieszkać i pracować. Cała rodzina i znajomi wokół. Korzystali więc z życia.
- Tutaj się nie oszczędzało - kręci głową Adela. - Tutaj się żyło.
W podwórkach urządzali sąsiedzkie ogniska. Chodziło się na zakrapiane alkoholem potańcówki. Życie towarzyskie kwitło. Nie mogli narzekać. W gruncie rzeczy niczego nie brakowało.
- Mąż pędził bimber i wino kisiliśmy - chichocze półgłosem Dorota.
- Biednie było ale wesoło - kwituje Adela.
Czasem tylko beztroska wesołość kończyła się, gdy jedni i drudzy - czyli i Ślązacy i napływowi - wypili o kieliszek za dużo. Wtedy Ślązacy wyzywali napływowych od goroli, a napływowi Ślązaków od hanysów. Pobudzone alkoholem pięści rozbijały sobie twarze.
- Gorole nie zawsze dostosowywali się do tego, co na Śląsku było - oznajmia Krystyna.
- A co było? - Dopytuję.
- Kult ciężkiej pracy.
Jednak kult ten mógł trwać dopóki była praca.
Kopalnia jak członek rodziny
Mówią, że kopalnia była im jak matka. Żywicielka całej rodziny, której poświęcili życie. Przez dekady pracowały tam kolejne pokolenia. Zresztą mało kto miał inny fach w ręku. I mało kto potrafił wyobrazić sobie inne życie.
- To tak jakby ktoś z rodziny umarł. Ta kopalnia cały czas była. Po prostu od zawsze - mówi Bogusław. Jeden z tych, co na kopalni pracował.
Ich dotychczasowe życie znikało wraz z kolejnymi szybami. Kopalnie wygaszano stopniowo. Jedna po drugiej. A niektórzy patrzyli na to ze łzami w oczach.
- Wtedy sobie zdałam sprawę, że człowiek całe życie kopalnią żył - wzdycha Barbara. Sąsiadka Bogusława.
Inną pracę znaleźć było trudno. Niektórzy nawet nie chcieli, bo zasiłku starczało. Dostali pieniądze i jakoś się żyło. Ale byli i tacy, którzy bez kopalni nie dali sobie rady. Tak jak Andrzej, co nad Bogusławem mieszkał. Całe życie jego plan dnia był niezmienny. Wstać, robota, obiad, piwo, spać. Od poniedziałku do piątku. Robota, robota, robota… Piwo i spać.
- Przeżył rok, jak mu robotę zabrali - mówi Bogusław
Wątroba Andrzeja wysiadła. Nie miał żadnych zainteresowań. Wychodził z domu tylko w trzech przypadkach - po gorzałę, z psem i do kibla. Aż go wynieśli.
Emeryci bali się wyjść
Sąsiedzka atmosfera ulatywała z Nikiszowca. Osiedle pogrążało się w bezrobociu i patologii. Po podwórkach latały butelki. Kibice tłukli się ze sobą. Przyjeżdżali nawet ci z innych miast. Demolowali ceglane ściany.
Mieszkańcy żyli w strachu. Emeryci bali się wychodzić z mieszkań. Bywało, że płonęły samochody. Znikał towar ze sklepowych półek i damskie torebki. Kradli nawet w biały dzień. Sklepikarze drżeli przed włamaniami. Szyby tłukły się regularnie.
Raz ktoś zwrócił chuliganom uwagę. Pobili go na śmierć.
W końcu czarę goryczy przelał pożar. Strażacy przyjechali ugasić kontener, a napadła ich banda chuliganów. Zdemolowali wóz. Pobili jednego ze strażaków. Dopiero na widok policji rozpierzchli się po podwórkach.
Miasto postanowiło zrobić porządek. Jednak ciążącą nad Nikiszowcem famę trudno było zmyć.
Po prostu tu ładnie
Miejski autobus z grzechotem podjeżdża przed kościół. Zmarznięci pasażerowie wchodzą do środka. Za nimi kłębią się turyści. Otaczają wianuszkiem swojego przewodnika. Matka z dzieckiem idzie dalej wzdłuż ceglanych ścian, skręca w jedną z bram.
- Co innego niż szare blokowisko - mówi. Jej córka wciąż lustruje nas wzrokiem, a ona przedstawia się jako Ola.
Na Śląsk przyjechała aż z Pomorza. Męża co prawda ma Ślązaka, ale z Nikiszem nie był związany. Raz przyjechali tu na wycieczkę i spodobało im się tak, że postanowili zamieszkać.
- Zdecydowały względy estetyczne. Po prostu ładnie tu jest - stajemy przed drzwiami jednego z domów.
Przyjezdni doceniają niepowtarzalny urok ceglanych ścian. Magiczny mrok uliczek, który już lata temu inspirował artystów. Brak wielkomiejskiego zgiełku. To przyciąga młode rodziny, artystów, turystów.
- A może wstąpimy do pracowni męża? - pyta Ola.
Po klatce niesie się echo kroków, które stawiamy na drewnianych stopniach. Mijamy drzwi na półpiętrze. Dawniej była tu toaleta, a dziś lokatorska komórka. W sam raz na zbędne graty.
- Tu nawet parkiet jest oryginalny - chwali się Grzegorz, gdy wchodzimy do jego pracowni. - W drugim mieszkaniu zapleśniał. Musieliśmy zmienić.
Światło z ulicy pada na ścianę z akwarelami. Oprawione w czarne ramki wiszą jedna przy drugiej. Na niektórych widać nikiszowskie domy. Tak jak za oknem, gdzie ciągną się w każdą ze stron.
- Flaszki tu nisko latały. Trzeba było chodzić ze składaną siekierą - śmieje się Grzegorz.
- Chodziliście?
- Pierwszy rok rzeczywiście taki był - przytakuje Ola. - Pod oknami słyszeliśmy okrzyki. Czasem ktoś nas zaczepiał .
- Potem zaczęło się czuć zmiany.
Bo potem Nikisz stał się Pomnikiem Historii. Za taki uznał go sam prezydent. Pojawiało się coraz więcej turystów. Intensywnie działali aktywiści. Mieszkania zaczęto remontować. Czynsze szły w górę, to i mieszkańcy się zmieniali.
- Nasi znajomi nie mieszkają tu od pokoleń. Części się tu podobało, a inni przyjechali po tanie mieszkania - opowiada Grzegorz, gdy oglądamy akwarele.
- Ja się czuję tak turystycznie czasami. Mogę się napić kawy na leżaczku - stwierdza Ola.
- Ale wciąż jest pani Helga, która warzy żur - zauważa Grzegorz. - Mieszka na parterze przy jednej z ulic. Jak się zapuka w okno, to sprzedaje zakwas.
Po Śląsku tu prawie nikt nie gada
Gdzieniegdzie przed domami stoją worki z gruzem. Unosi się zapach tynku, a w środku robotnicy malują ściany. Na słupach ogłaszają się ci, co chcieliby mieszkania kupić. Obok ci, którzy oferują pożyczki-chwilówki, czasem przeprowadzki.
- Panie, tu już mało kto po śląsku gada. Zmieniło się jak cholera - macha ręką mężczyzna ubrany w dres. Obok niego idą dwie dziewczynki. - Znajomych się dużo wyprowadziło. Idą tam, gdzie zarobki lepsze.
Znikają w domu za rogiem. Drzwi za nimi skrzypią, a trzask odbija się echem od ścian. Uliczki powoli pogrążają się w mroku.
- Wykupują mieszkania lekarze i inżynierowie. Niekiedy parter i piętro. Z dwóch robią jedno - wzdycha kobieta, która między domami przechadza się z psem.
- Teraz jest to, co na Zachodzie - odzywa się stojący obok niej mężczyzna. - Kupują jako lokata kapitału. Tu się zaczyna robić ekskluzywnie…
- Mówili lata temu, że Nikisz będzie jak paryski Montmarte - uśmiecha się kobieta.
Tymczasem toalety w korytarzach zamieniły się w komórki. Ciasne mieszkania w dwupoziomowe apartamenty. Z niektórych klitek powstały galerie sztuki. Gdzieniegdzie apartamenty na wynajem. W modnej kawiarni trudno znaleźć wolny stolik.
- A sąsiadów ilu zostało? - Pytam.
- Nas już jest bardzo mało - kręci głową mężczyzna.
- W mojej klatce ja zostałam sama.
- Ja chyba tyż…
- To już nie jest to osiedle, co było - zgadzają się.
Niezmienna pozostała tylko czerwona cegła. Choć bezpowrotnie uciekł z niej duch familoków. I znikają też ślady po tej mrocznej dekadzie. Nikisz poszedł do przodu.
#ŚląskiTydzień to nowa akcja Wirtualnej Polski, w której przybliżamy naszym czytelnikom Śląsk. Jeśli masz ciekawy pomysł, którym chciałbyś się z nami podzielić, napisz do nas na #dziejesie