Grechuta - wiecznie zdziwiony chłopiec
Pogryzał orzeszki w czekoladzie i oglądał wszystkie transmisje sportowe. Podczas olimpiad zawieszał na ścianie grafik, w którym rozpisywał godziny meczów. Jakim człowiekiem był Marek Grechuta: wiecznie zdziwionym chłopcem z prowincji, zawstydzonym artystą, geniuszem?
13.10.2006 | aktual.: 13.10.2006 17:35
Ci z Grodzkiej w Zamościu kopali w piłkę z chłopakami z Ormiańskiej. Gdy przegrywali, nieraz dochodziło do awantury. Marek był z Grodzkiej, spod siódemki, i uwielbiał nogę. No pewnie, że jego dom stoi do dziś, choć nikt z rodziny już tu nie mieszka- opowiada Barbara Sańska, kuzynka Grechuty, mieszkanka Zamościa. Basia była 10 lat starsza od Marka. - Jego mama trzymała mnie do chrztu. Janina miała na imię, ale wszyscy wołali na nią Wanda. A Marek? Ja się wtedy takim gówniarzem mało interesowałam. Kto zresztą by przypuszczał, że ten brzdąc, z którym siedziałam w piaskownicy, będzie taki sławny - śmieje się. Marek Grechuta urodził się w Zamościu, był rok 1945. Na parę lat wyjechał z rodziną do podwarszawskich Chylic, w których organista kościelny dawał mu pierwsze lekcje muzyki. W 1956 roku Grechutowie powrócili na Grodzką. Jak Marek poduczył się trochę na fortepianie, przygrywał często na rodzinnych imprezach. Wygłupiał się, podśpiewywał, ale dla nas to wówczas było takie normalne- wspomina Sańska. Jurek
Słupecki często bywał u Grechutów, kolegował się z Markiem. Pamięta do dziś jego kamienicę z wielką arkadą, pod którą chronili się od deszczu. Siadywaliśmy w dużym pokoju Marka, na ścianie wisiały jego rysunki: krzyże i portrety dziadka. Starszy człowiek z twarzą pooraną bruzdami był jego ulubionym modelem- mówi. Razem grali w piłkę na Plantach, siadywali w parku Zamoyskiego z paczką przyjaciół i rozmawiali o muzyce i życiu. Na wagary nigdy jednak nie udało nam się go wyciągnąć. Zawsze przygotowany, świetny z łaciny, uwielbiany przez profesorów. O, pani Frania Górska od matematyki, ta to go lubiła. Ale nie mogę powiedzieć, jak trzeba było to dał ściągnąć- zapewnia. Marek chodził po starówce, śpiewał ulubioną piosenkę: Buona sera, signorina, buona sera i opowiadał dowcipy. Nigdy się z nich nie śmiał.
Czerwienił się jak panienka
Z Leszkiem Łojewskim spotkali się w Akademii Zamoyskiej. Marek był pupilkiem matematyczki, startował w olimpiadach, nie miał czasem łatwego życia. Leszek grał na gitarze. Solowej - uściśla. Razem grywaliśmy na szkolnych akademiach czy zabawach. Delikatny, drobny chłopak, z wiecznie zaróżowionymi policzkami i kręconymi włosami. Dziewczęcy był, ale wiele licealistek się w nim podkochiwało- opowiada. Nie zawsze chcieli go dopuszczać do fortepianu. Mówili, że nie pasuje. Oni tam dziko wrzeszczeli, walili w struny, a on z tą swoją poezją nie bardzo w to wszystko się wpisywał - tłumaczy Jerzy Słupecki. Na próbach ćwiczyli mocne uderzenie, bigbit, twista, czy rock and rolla. Marek był jak z innej bajki, delikatny, choć "Dianę" Paula Anki śpiewał jak nikt. I wymiatał nieźle na fortepianie. Nauczyciele krzywo na nich patrzyli. Elvis Presley to dla nich była diabelska muzyka, siała zgorszenie- śmieje się Teresa, która znała Marka z liceum. Podkochiwał się w mojej koleżance- dodaje. Ale wie pani, on był taki
nieśmiały, czerwienił się jak panienka. Halinkę też poznał w liceum. Wszyscy do dziś pamiętają jego zauroczenie. Barbara Sańska mówi, że bardzo ładna dziewczyna z niej była. _ Ja już tylu dziennikarzy na nią nasłałem, ale ona nie chce pisnąć o Marku ani słówka- uśmiecha się Jerzy Słupecki. _A przecież on to na pewno dla niej śpiewał: nie dokazuj miła, nie dokazuj. Marek grywał w spektaklach teatralnych, raz przez pół godziny recytował na lekcji Kasprowicza. Całą klasę zatkało. I śpiewał, cały czas śpiewał. Do szkoły muzycznej jednak się nie dostał. Piszą często, że się uczył u nas- mówi Anna Górska, emerytowana nauczycielka szkoły muzycznej w Zamościu. Bzdury wypisują. Gry na fortepianie uczyła go moja koleżanka Wiesia Dudowa, ale już nie żyje. Była nim zauroczona. Przychodził do szkoły, brzdąkał na pianinie, a pięknie to robił. Mój mąż Lucjan uczył wtedy teorii muzyki. Wiele razy dyskutowali o jakimś muzycznym rozwiązaniu. Czemu on potem na architekturę się wybrał? A kto to wie? Ja też w sumie nie mam
pojęcia- rozkłada ręce prof. Wiktor Zin, promotor pracy dyplomowej Grechuty. Spotkali się jeszcze w Zamościu. Jechałem na motorze, podeszła do mnie mama Marka i mówi, że chłopak przyjdzie do mnie i pokaże mi swoje prace. Były dobre- podkreśla. Na studia do Krakowa zdał bez problemu. Znał dobrze wykraczający poza program układ dwunastkowy, zwany grosowym i piętnastkowy. Uczył się tego do olimpiady. Dziekanem wydziału architektury Politechniki Krakowskiej był prof. Zin. Dziś mówi: dziwni się ludzie zgromadzili wtedy na tych studiach: Demarczyk, Kanty Pawluśkiewicz, Grechuta, Mleczko. - Co ich tam przywiodło? Gdy wyjechał na studia, kontakty z kolegami powoli się urywały. Wielu miało do niego żal, że tak szybko zapomniał. Że nagle zaczął mówić: Kraków, moje miasto.
Kobiety przychodziły dla Marka
Wszedł raz do mojego pokoju w domu studenckim przy Bydgoskiej. "Pod Przewiązką". Był trzy lata niżej na studiach. Mój współlokator patrzył zdziwiony: my, tacy wyjadacze architektury, a on taki jakiś prowincjonalny. Co ty z nim masz? pytali - wspomina Jan Kanty Pawluśkiewicz. Spotkanie w akademiku architektów zmieniło życie Grechuty i Pawluśkiewicza. Marek przeniósł się na Piastowską i wypatrzył w akademiku pralnię! Chapnęliśmy ukradkiem deski z budowy i zrobiliśmy w tej pralni salkę amfiteatralną. To było nasze największe osiągnięcie konstrukcyjno-architektoniczne. Bo wie pani, salka była sześć na sześć- opowiada Kanty Pawluśkiewicz. Wygłupy i eksperymenty rozwichrzonego Pawluśkiewicza i spokojnego Grechuty przyniosły szybko sukces. Andrzej Mleczko, który mijał się z Markiem na korytarzu Politechniki Krakowskiej, wspomina: Ja byłem wtedy anonimowym studentem, on znanym już w całej Polsce artystą. Pamiętam, jak na jego obronę pracy przyszły tłumy. Każdy chciał zobaczyć Marka, wielką gwiazdę.Kanty
Pawluśkiewicz mówi, że czuli się wyżsi. Na koncerty Anawy przychodziły piękne kobiety. Do pierwszych rzędów nie wcisnął się żaden mężczyzna. Szybko przestaliśmy się łudzić. Wszystkie oczywiście przychodziły dla Marka- śmieje się Zbigniew Wodecki, skrzypek w zespole. Wodecki był w szoku: Architekt, a tak wspaniale czuł muzykę, jak on to robił? Wszystko łapał, nie trzeba mu było niczego tłumaczyć, powtarzać, doradzać. Trzymał ręce nieruchomo wzdłuż ciała i śpiewał. Ani kroku w lewo czy w prawo. Koledzy mówili mu: facet, teraz jest modny bigbit, a ty tak stoisz, idź na zajęcia z choreografii.
Idź ty na lekcje śpiewu
Ja go wysłałem na lekcje śpiewu, bo wydawało mi się, że ma za słaby głos. Boże, jaki ja głupi byłem- mówi Kanty Pawluśkiewicz. W latach 70. Marek Grechuta był sławny. Gazety pisały, że starsze panie mają ochotę go schrupać. Mówiono o nim król muzyki, geniusz. Cherubinek z aureolą włosów był idolem polonistek, bożyszczem babć. Dziewczyny na jego koncertach piszczały. Kochała się w nim Magda Umer, Krystyna Janda, Iwona Bielska, Dorota Pomykała. Wybrał sobie "świętą żonę", Danusię. Przychodziła na jego koncerty. Była jego najcudowniejszym przyjacielem. Stronił od imprez. Tylko z przymusu bankietował w hotelach z chłopakami z Anawy. Na wódkę bym go nie wyciągnął. Nigdy. Raz u niego w domu niefortunnie zaimprezowałem. Na drugi dzień dał mi jasno do zrozumienia, że moje obyczaje są dla niego nie do przyjęcia- wspomina Jan Kanty Pawluśkiewicz. Lubił rozmawiać o poezji. Z Leszkiem Aleksandrem Moczulskim prowadzili kilkugodzinne rozmowy o wierszach. Choć nie tylko o poezji- zaznacza Moczulski. Spotkali się na
dworcu w Warszawie. Gdy wysiedli z pociągu w Krakowie, wiedzieli już, że mają sobie dużo do powiedzenia. Moczulski podsuwał mu wiersze Lipskiej, Krynickiego, Jastruna. Grechuta je śpiewał. Malował. Leszkowi Moczulskiemu podarował obrazek z kwiatkami, Annie Szałapak jej portret namalowany w domu u znajomych. Miał zawsze świetnie skrojony garnitur, chodził do dobrych krawców. Na próbach żuł gumę. Czasami wesoły, bywał smutny, zdołowany, depresyjny.
Grechuta w masce tygrysa
Ubierał maskę tygrysa, wygłupiał się przed dziećmi. Raz zabrał na łódkę swojego syna Łukasza i syna Pawluśkiewicza. Pływał z nimi po Kryspinowie. W górach uczył się z rodziną jeździć na nartach. Kiedy Łukasz śmigał, on koślawo przemierzał stok. Pytany o najpiękniejszą budowlę na świecie, mówił: opera w Sydney. Lubił występować, uwielbiał scenę, chciał trafiać do coraz to młodszych słuchaczy. On kochał to co robi, w nim była taka otwartość, naturalność. Zero dystansu- opowiada Witold Paszt, założyciel grupy VOX, zamościanin. Spotkali się na scenie w Sopocie. I od razy zaczęliśmy rozmawiać o naszym Zamościu. Znaliśmy te same ścieżki- zapewnia. Marek Grechuta podobno bał się występu w Zamościu. Był 2000 rok. Chorował, podczas koncertów częściej melorecytował niż śpiewał. Kiedy publiczność zaczęła spontanicznie skandować: Marku, jesteś w domu! - stało się coś przedziwnego - wspomina Janusz Kawałko, redaktor z "Kuriera Lubelskiego". Marek zaśpiewał jak za dawnych lat, pięknym głębokim głosem. Kiedy żona
sprowadzała go ze sceny, miał łzy w oczach. Nie spodziewał się takiego przyjęcia. Pewnego dnia do mojej redakcji zapukała pani Grechutowa, przyszła po tekst, który został wydrukowany z okazji koncertu. Jestem szczęśliwa, bo Zamość tak ciepło przyjął Marka, usłyszałem- wspomina red. Kawałko. Witold Paszt chce, by w Zamościu powstał festiwal poświęcony Grechucie. Zaprosilibyśmy artystów z Krakowa i zaśpiewalibyśmy wszystko to co ukochał Marek- mówi. Na pewno by mu się spodobało.
Spotkanie Grechuty i Turnaua
Już 24 listopada będzie można posłuchać nowej płyty Grzegorza Turnaua, która zrodziła się z młodzieńczej fascynacji twórczością i postacią Marka Grechuty. W albumie "Historia pewnej podróży" usłyszymy nowe interpretacje znanych piosenek Grechuty, jak i mniej znane pozycje artysty, takie jak "Lanckorona" czy "Nie wiem o trawie". Płyta ta powstawała za akceptacją Marka Grechuty. Wybór utworów jest mój- mówi Grzegorz Turnau. Dlaczego Grechuta? Jestem w tym wieku, w którym był Grechuta, kiedy go spotkałem, gdy zaczął kształtować moją wyobraźnię. I moim wielkim osobistym nieszczęściem jest fakt, że nie będę mu mógł jej pokazać.
Życie Marka Grechuty
Urodził się 10 grudnia 1945 roku w Zamościu. Ukończył tam szkołę podstawową i LO imienia Zamoyskiego, miał dyplom architekta Politechniki Krakowskiej. W grudniu 1966 roku założył wraz z Janem Kantym Pawluśkiewiczem zespół Anawa. Nazwa pochodzi od francuskiego zwrotu "en avant", co znaczy "naprzód". W listopadzie 1967 roku Marek zdobył swoje pierwsze nagrody na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Były to Grand Prix dla zespołu Anawa i drugie miejsce indywidualne dla Marka Grechuty, za wykonanie m.in. "Niepewności" i "Tanga Anawa". Inne śpiewane w tym okresie przez niego i zespół Anawa piosenki to: "Będziesz moją panią", "Serce". Największe sukcesy Marek Grechuta odnosił na Festiwalach Piosenki Polskiej w Opolu. W 1971 roku otrzymał Główną Nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki za piosenkę "Korowód". Po rozpadzie zespołu Anawa związał się z innymi muzykami, m.in. Pawłem Ścierańskim i Michałem Półtorakiem. Założył zespół: WIEM (W Innej Epoce Muzycznej). W roku 1975 zespół się rozpadł, reaktywowała się Anawa. W roku
1977 Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz stworzyli musical "Szalona lokomotywa". Grechuta otrzymał w Opolu główną nagrodę za piosenkę "Hop, szklankę piwa". Występował m.in. z Grzegorzem Turnauem, Teresą Haremzą, Magdą Umer i Krystyną Jandą. Od początku swej kariery związany był z Piwnicą pod Baranami. W latach 1979-1989 prowadził własną Piwnicę pod Różą. Koncertował w wielu krajach europejskich, USA, Kanadzie i Australii. Pisał wiersze, śpiewał, malował. Jego obrazy były wystawiane na wielu wystawach krajowych i zagranicznych. Zmarł 9 października po długiej chorobie. We wtorek spocznie w Alei Zasłużonych na cmentarzu Rakowickim.
Katarzyna Kachel