Głód, rządy fanatyków i wojny - to kraina śmierci
Somalia to prawdziwie przeklęty kraj. Krwawe walki, potworna susza i głód, a do tego twarde prawa islamskich fanatyków al-Szabaab. Z bojówkarzami problemy ma także sąsiednia Kenia. Podejrzewa islamistów o porwania i morderstwa turystów oraz zamachy. Kenijczycy wysłali więc przeciwko al-Szabaab swoje oddziały. Walki nabierają tempa, a Somalijczycy zaczynają ustępować. Jednak w kraju, gdzie wojna to chleb powszedni, karty mogą się szybko odwrócić...
08.11.2011 | aktual.: 08.11.2011 16:03
Kenijczycy zagrali va banque. Użyli całej siły - odrzutowców, helikopterów, okrętów i kilku tysięcy piechurów. Wspierały ich amerykańskie bezzałogowce, francuska marynarka, oddziały somalijskiego rządu, lokalne milicje i Etiopczycy. Po trzech tygodniach ofensywy, w piątek, stali już u wrót Kismaju, twierdzy al-Szabaab.
Czytaj również: Ciała zabitych leżą na ulicach, miasto spływa krwią.
Do tej pory islamiści unikali otwartych starć. Kilka miast oddali praktycznie bez oporu, w innych miejscach jedynie osłaniali odwrót. Ale o Kimsaju musieli się bić - to ich najważniejszy port, główne źródło pieniędzy i rekrutów. Na dachach budynków rozstawili więc karabiny maszynowe, ulice rozkopali, a mężczyznom i chłopcom wcisnęli w ręce broń. Potem już tylko czekali.
W poniedziałek wynik bitwy był ciągle nieznany. Kenijczycy najprawdopodobniej wyprą szababów z Kismaju - ich siła ognia jest znacznie większa. Sęk w tym, że to nie zakończy konfliktu. Bojownicy zapowiadają, że zapewnią Kenii długą i krwawą wojnę partyzancką. Można im wierzyć, walczą tak od lat. Wiedzą, jak to robić. Grożą też atakami terrorystycznymi na kenijskie miasta. Kilka już przeprowadzili.
Analitycy są zgodni: rząd w Nairobi porwał się na coś, co może go przerosnąć.
Powód
Gdy we Francji robiło się chłodniej, Marie Dedieu wsiadała w samolot i leciała do Afryki. U wybrzeży Kenii, na wysepce Manda, nabierała sił. Potrzebowała ich, zmagała się z rakiem i chorobą serca. Kiedy pierwszego dnia października uzbrojeni porywacze wywlekali Francuzkę z wakacyjnego domku, nie zabrali nawet jej wózka inwalidzkiego i leków. Świadkowie widzieli jeszcze, jak motorówką odpłynęli w kierunku Somalii. Kilkanaście dni później świat dowiedział się, że 66-latka nie żyje.
Marie Dedieu nie była pierwszą Europejką, którą uprowadzono z Kenii. We wrześniu nieznani sprawcy zastrzelili wypoczywającego w tym kraju Brytyjczyka i porwali jego żonę. Kilka tygodni później podobny los spotkał dwie Hiszpanki z Lekarzy bez Granic, które pomagały somalijskim uchodźcom w gigantycznym obozie w Dadaab. Podejrzenia od razu padły na al-Szabaab, powiązaną z al-Kaidą islamską bojówkę, która walczy ze wspieranym przez Zachód rządem tymczasowym w Mogadiszu i kontroluje południową część Somalii. Czy to faktycznie oni byli porywaczami? Nie wiadomo. Pewnym jest natomiast, że to ich nazwa zaczęła wywoływać panikę wśród odwiedzających Kenię wczasowiczów.
Turystyka jest drugą najważniejszą gałęzią kenijskiej gospodarki. Wakacje w tym kraju nie należą do tanich, więc obcokrajowcy mają wysokie oczekiwania. Nie płacą za to, by skończyć jako zakładnicy islamskich fanatyków. W obliczu takiego zagrożenia wielu z nich wybierze inne miejsce na wczasy. Odpływ turystów, przy bardzo słabej pozycji kenijskiego szylinga, mógłby zrujnować państwowy budżet. Rząd wiedział, że musi coś zrobić.
Ale problemy Kenii z al-Szabaab zaczęły się znacznie wcześniej. Niektórzy z jej obecnych członków prawdopodobnie brali udział w przygotowaniu zamachu na ambasadę USA, w którym w 1998 roku zginęło ponad 200 osób. Islamiści od lat grozili, że zemszczą się na wszystkich krajach, które popierają somalijski rząd tymczasowy. Latem 2010 roku przeprowadzili krwawy atak w Kampali, stolicy Ugandy. Przed dokonaniem tego samego w Kenii powstrzymały ich służby bezpieczeństwa. Terroryści przysięgli, że spróbują ponownie. Szababowie często atakowali również żołnierzy strzegących kenijsko-somalijskiej granicy. Przy okazji przemycali przez nią narkotyki, broń i ludzi.
Zwykli Kenijczycy byli coraz bardziej zmęczeni biernością swoich polityków. W ostatnich miesiącach na ulicach pojawili się manifestanci. "Dajcie nam karabiny, byśmy mogli się obronić", pisali na sztandarach. - Cały kraj niemal jednomyślnie twierdził, że al-Szabaab nie może już dłużej bezkarnie podkopywać naszego bezpieczeństwa - wspomina Joe Adama, dziennikarz "Nairobi Star".
Kiedy jednak 16 października operacja "Linda Nchi" (Chronić Kraj) weszła w pierwszą fazę, pojawiło się wiele wątpliwości. Rozpoczęcie działań wojennych było tak nagłe, że zaskoczyło samych Kenijczyków. - Cele tej kampanii nie zostały czysto i sensownie zdefiniowane ani wyjaśnione. Rząd nie sprzedał jej dobrze - komentował na łamach kenijskiego "Daily Nation" specjalista od mediów, Kwenda Opanga. - W przedsięwzięciu tego typu nie wszystko może pójść według planu. Czy mamy gotową strategię wyjściową? - zastanawiał się. Podobne pytania padają z ust innych analityków. - Jeśli Kenia zdobędzie Kismaju, to co dalej? Zostanie tam tak jak Etiopczycy w Mogadiszu? Ten plan nie był przemyślany i może zawieść na tysiąc sposobów - stwierdziła Laura Hammond z londyńskiego School of African and Oriental Studies (SOAS).
Etiopia, przy technologicznym i finansowym wsparciu USA, w 2006 roku najechała na Somalię. Chciała obalić rządzącą tam radykalną Unię Trybunałów Islamskich. Udało się jej to tylko częściowo – bojownicy opuścili stolicę, ale zaczęli nękać etiopskich żołnierzy setkami drobnych ataków. Po trzech latach wycieńczeni i sfrustrowani Etiopczycy wrócili do domu, a ekstremiści szturmem zdobyli większość Mogadiszu.
Czy kenijska armia poradzi sobie lepiej? Wątpliwe. Chociaż od blisko dekady przechodzi modernizację, ostatni raz walczyła w latach 60. minionego wieku. Brakuje jej doświadczenia bojowego, a także dyscypliny, o czym świadczą doniesienia o łamaniu przez nią praw człowieka wobec własnych rodaków. Jej dowódcy popełnili błąd już na samym początku inwazji - zaatakowali w środku pory deszczowej. Wiele dróg, którymi zamierzali pokierować natarcie, było nieprzejezdnych.
Wojna strachu
Ciągła niewiadomą jest postawa zwykłych Somalijczyków. Al-Szabaab narzuciła na nich wiele okrutnych praw. Ale to może nie być wystarczającym powodem, by postrzegali Kenijczyków jako wyzwolicieli, a nie okupantów.
30. października rzecznik kenijskiej armii z dumą ogłosił na Twitterze, że w nalocie powietrznym na miasto Jilib jego koledzy zabili dziesięciu rebeliantów i nie ranili żadnego cywila. Szybko okazało się jednak, że naprawdę zginęło co najmniej pięć niewinnych osób, w tym trójka dzieci, a 31 najmłodszych zostało trafionych odłamkami. Szababowie znają się na propagandzie, więc natychmiast wykorzystali tę wiadomość. - Użyją zdjęć rozerwanych dzieci dla swoich celów - przewiduje "Economist".
Wojując z Etiopczykami, islamiści nazywali ich "krzyżowcami". Kenijscy żołnierze również w większości są chrześcijanami, co w muzułmańskiej Somalii może budzić złe skojarzenia. Niepokój budzi też kwestia dwóch milionów Somalijczyków mieszkających w Kenii oraz 500 tysięcy somalijskich uchodźców, których z ojczyzny wygnała klęska głodu. A strach ten działa w obie strony.
Kenijczycy obawiają się, że imigranci wezmą udział w zamachach odwetowych, które zapowiedzieli terroryści. - Szababowie są jak wielkie zwierzę, a jego ogon leży w Somalii. Walczymy z ogonem, ale głowa jest ciągle tutaj - powiedział Orwa Ojode, wiceminister bezpieczeństwa publicznego.
Somalijczycy boją się, że będą ofiarami prześladowań. Kenijska Komisja Narodowej Jedności i Integracji zauważa, że internet wypełnia się rasistowskimi treściami pod ich adresem. - To może doprowadzić do ksenofobicznych ataków - ostrzega. W ostatnich tygodniach służby bezpieczeństwa skrupulatnie przeczesują stołeczną dzielnicę Eastleigh, której wielu mieszkańców ma somalijskie pochodzenie. Ci, którzy nie posiadają odpowiednich dokumentów, zostaną natychmiast deportowani. - Uciekliśmy z Somalii przed al-Szabaab. Dlaczego mielibyśmy ich wspierać? - żalił się BBC jeden z nich.
Równie zaniepokojeni są pracownicy organizacji humanitarnych zmagających się z kryzysem, który nęka cały Róg Afryki. W samej Somalii śmierć głodowa grozi 750 tysiącom osób, lecz do wielu z nich nie da się dotrzeć. Tymczasem obozy dla uchodźców w całym regionie dosłownie pękają w szwach. - Ostatnie, czego ci ludzie potrzebują, to kolejny konflikt, który przesiedli jeszcze więcej rodzin i sprawi, że dostarczanie im pomocy będzie jeszcze trudniejsze - stwierdził Alun McDonald z brytyjskiego Oxfamu.
Kenijscy dowódcy zgodnie przekonują, że nie zostaną w Somalii "ani godziny dłużej, niż to potrzebne". Potem sytuacją zająć miałaby się społeczność międzynarodowa. Lecz któż mógłby się tego podjąć? Amerykanie szukają wyjścia z Afganistanu, Europa liczy straty i zyski po Libii, a Chiny nie zajmują się misjami pokojowymi. Siły Unii Afrykańskiej od lat nie były w stanie wyjść poza Mogadiszu. Nie wróży to dobrze Kenijczykom. Ich pobyt w Somalii może się znacznie wydłużyć. Czy tego chcą, czy nie.
Czytaj również bloog autora: Blizny świata!