ŚwiatGlobalna rywalizacja Wschód-Zachód: czeka nas konwergencja czy wojna?

Globalna rywalizacja Wschód-Zachód: czeka nas konwergencja czy wojna?

• Gospodarcze centrum świata przenosi się z Atlantyku na Pacyfik

• Prognozy dla Europy nie są optymistyczne

• W nowym zderzeniu Wschodu i Zachodu głównymi graczami będą Chiny i USA

• Rywalizacja może oznaczać konflikt "groźniejszy niż spór zimnowojenny"

• Co ważniejsze: jak zaprząc Wschód i Zachód do walki z globalnymi wyzwaniami?

Globalna rywalizacja Wschód-Zachód: czeka nas konwergencja czy wojna?
Źródło zdjęć: © AFP | JOHANNES EISELE
prof. Bogdan Góralczyk

29.12.2015 | aktual.: 31.12.2015 17:27

Ta teza ciągle jest u nas słabo przyswajana i rozumiana: pod koniec pierwszej dekady XXI stulecia natrafiliśmy, jako ludzkość, na nowy fenomen, zwany "wschodzącymi rynkami". O to, jak je zdefiniować, toczy się spór. Kto do nich należy? Czy także Polska i pokomunistyczne państwa naszego regionu, które mocno ruszyły z posad w ostatnich latach?

My jednak postawmy inną twardą ocenę: centrum gospodarcze świata przenosi się lub już przeniosło z Atlantyku na Pacyfik. Wystarczy udać się na "Wschód", do Bombaju czy Delhi, Bangkoku czy Dżakarty, Tokio czy Seulu, a nade wszystko do nowych chińskich megalopolis, począwszy od Szanghaju czy Pekinu, by uświadomić sobie, o co chodzi. Dynamika jest tam, a nie u nas - chociaż my przecież też nie stoimy w miejscu.

Zmierzch Zachodu?

Idzie o to, kto jest bardziej rozwinięty. Coraz częściej w kontekście ogromnej dynamiki wschodzących rynków pojawia się istotne pytanie: czy przypadkiem nie mamy do czynienia ze zmierzchem Zachodu?

Zanim się nad nim pochylimy, spróbujmy jednak zdefiniować, czym jest "Zachód". Intuicyjnie wiemy, to USA plus UE, no i może jeszcze Kanada, bowiem już Australia czy Nowa Zelandia umykają nam z pola widzenia.

Znany u nas dobrze Norman Davies zajął się tą tematyką i naliczył aż 12 różnych sposobów definiowania tego pojęcia - od wartości i korzeni chrześcijańskich, po indeksy wolności i demokracji. Jednakże w kontekście modeli rozwojowych najbardziej intrygujące zagadnienie to "postęp" i idąca w ślad za nim modernizacja.

Innymi słowy, ten jest na czele, ten rządzi lub będzie rządził czy dominował, kto przoduje w modernizacji i postępie, narzuca nowe wzorce, modele, rozwiązania i technologie. Czy "Wschód" i wschodzące rynki są już w stanie to zrobić?

Jak wiadomo, jednym z synonimów tego ostatniego pojęcia jest grupa BRICS - Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA - skupiająca rzekomo wszystkie najbardziej dynamiczne wschodzące rynki ("rzekomo", bo brak w niej dla przykładu Turcji czy Indonezji). To też jest pojęcie nieprecyzyjne, ale i tak wiadomo, o co naprawdę chodzi: wewnątrz BRICS to same Chiny mają większe PKB i wolumen obrotów handlowych niż pozostali czterej członkowie tego ugrupowania razem wzięci. Innymi słowy, nie ma i nie byłoby fenomenu wschodzących rynków bez niebywałej w ostatnich dziesięcioleciach dynamiki Chin.

Tu obraz wreszcie nam się rozjaśnia, bo z kolei "Wschód" we wszystkich definicjach, bez względu na ich rodzaj i pochodzenie, jest definiowany jako ta odmiana cywilizacji, która narodziła się przed wiekami, a nawet tysiącleciami gdzieś w dorzeczach rzek Jangcy i Żółtej, a więc na terenie Chin, co kontestują tylko - nie przekonując zbyt wielu - Hindusi.

Jutrzenka Wschodu

W kontekście nowego zderzenia Wschodu i Zachodu chodzi więc o Chiny, a precyzyjniej o groźbę zderzenia Chin z USA, czyli pierwszej i drugiej gospodarki świata walczących o prymat. Wystarczy wziąć jakąkolwiek strategiczną analizę amerykańską, od Henry Kissingera i Zbigniewa Brzezińskiego, po Roberta Kagana czy Edwarda Luttwaka, by się przekonać, że tak naprawdę jedynym "bólem głowy" Amerykanów są dzisiaj Chiny: ich dynamiczny wzrost, rosnący potencjał i efektywny, a tak odmienny model rozwojowy stamtąd się wywodzący. Bo przecież na co dzień mamy do czynienia z towarami "Made in China".

Mniej wiemy o tym, że w istocie odbicie jest lustrzane. Również w Chinach, u tamtejszych strategów jedynym prawdziwym punktem odniesienia są właśnie Stany Zjednoczone, czasami jeszcze malowane - zazwyczaj złowrogo - w sojuszu z asertywnymi ostatnio, przynajmniej względem Chin, Japończykami.

Nie pozostawiał co do tego wątpliwości główny ideolog nacjonalistycznego nurtu płk Liu Mingfu, twierdząc w swym głośnym tomie "Chińskie marzenie": "Za kilka dekad rozwój Chin wyprzedzi rozwój Ameryki". A przy tym dodawał: "Wyprzedzimy Zachód. Kiedy nasz naród będzie gotowy, gdy Chiny staną się silne, przegonimy ich". Ba! Chełpliwie zaznaczał nawet: "Gdy Chiny przejmą rolę światowego lidera, będzie to najlepszy lider, jakiego ten świat kiedykolwiek miał". Takie i im podobne tezy nie są odosobnione, wręcz przeciwnie, są teraz w Chinach nagminne.

Inny tamtejszy wybitny specjalista Yan Xuetong, analizując powrót do bogatej chińskiej tradycji w strategicznym myśleniu, twierdzi: "Chiny wkraczają na światową scenę jako nowe supermocarstwo". Natomiast jeden z najlepszych tamtejszych specjalistów od współczesnej Ameryki Jin Canrong w pracy wydanej również po polsku "Odpowiedzialność wielkiego mocarstwa. Chińska perspektywa" dodaje: "Fakt, iż Chiny są pchane ku centrum światowych wydarzeń jest wynikiem raczej obiektywnej sytuacji, a nie naszego subiektywnego projektu".

Innymi słowy, cokolwiek nie zrobimy, Chiny i tak będą ważnym punktem odniesienia, wyzwaniem, zagrożeniem czy konkurentem (w zależności od punktu widzenia) dla całego "Zachodu". Dla nas to szok, ale nie dla nich. Jak wynika z klasycznych już dzisiaj analiz eksperta z OECD Angusa Maddisona, jeszcze do wojen napoleońskich u nas, a wojen opiumowych u nich, Państwo Środka dawało światu 1/3 jego PKB.

To, co się mocno w Chinach eksponuje, to czas na powrót - po "stu latach narodowego poniżenia" (termin również często tam teraz podkreślany) - do statusu mocarstwa.

Widmo Apokalipsy

Czy tym samym świat wpadnie w "pułapkę Tukidydesa", czyli raczej nieunikniony w takim przypadku konflikt, gdy pretendent do tronu ściera się z podmiotem tron ten zajmującym, jak dowodził ten starożytny grecki historyk i strateg?

Może, niestety, tak być. Tym bardziej w tym kontekście warto sięgnąć po wielce oryginalną i rewelacyjnie napisaną pracę amerykańskiego archeologa i historyka Iana Morrisa, który w tomie o znamiennym tytule "Dlaczego Zachód rządzi - na razie" przedstawia nam nie tylko szeroką panoramę ludzkich dziejów, ale też zupełnie odmienną perspektywę patrzenia na współczesny świat. Morris dochodzi do jednoznacznego wniosku: nie ma się co sprzeczać czy kruszyć kopie w starciu z nowo odrodzonymi kolosami, takimi jak Chiny czy Indie, Zachód stoi na przegranych pozycjach. Z długotrwałych cykli jednoznacznie wynika, że tendencja jest nieodwracalna: teraz idzie czas Wschodu, z czym Zachód musi się pogodzić. Chodzi przy tym nie tylko o borykającą się z kłopotami UE, ale także USA.

Co do przyszłej pozycji UE, to może jedynie tyle. Autor, na podstawie bogatej kwerendy, definiuje swych własnych "pięciu jeźdźców Apokalipsy". Zalicza do nich: głód, epidemie, migracje, niewydajność państwa i jego urzędów oraz zmiany klimatyczne. Jak widać, większość z nich niestety puka do naszych drzwi.

Nadzieja Zachodu, to oczywiste, tkwi więc w USA, a może jeszcze w proponowanej ostatnio transatlantyckiej umowie o inwestycjach i handlu - TTIP. Morris, chyba słusznie, proponuje nam jednak zmianę optyki i perspektywy. Już na wstępie swego rozległego studium zadaje kluczowe pytanie: kto jest bardziej rozwinięty? Kto i na jakiej podstawie będzie światu dyktował swoje warunki?

Co więcej, nie tylko - jak Henry Kissinger w swym niedawnym studium "O Chinach" - postuluje swego rodzaju konwergencję i współpracę dwóch potencjalnych rywali, USA i Chin, ale dodaje też jeszcze jeden, kluczowy wymiar swej analizy: dzisiaj postęp i dalsza nieposkromiona konkurencja, a tej wkrótce możemy być świadkami w wydaniu wielkich mocarstw, są już na takim etapie, że grożą skutkami dokładnie odwrotnymi od zamierzonych.

Ważna i mądra konkluzja Morrisa brzmi bowiem tak: "wielkie pytanie naszych czasów nie brzmi, czy Zachód będzie nadal rządzić, tylko czy ludzkość jako całość zdąży przejść do zupełnie nowego rodzaju istnienia, zanim powali nas katastrofa - i już się nie podniesiemy". Inaczej ujmując, to nie nowo wyłaniający się konflikt Wschód-Zachód, który może być jeszcze groźniejszy niż dawny spór zimnowojenny, tyle że teraz z innymi konkurentami w głównych rolach, ma znajdować się w soczewce naszych zainteresowań. Chodzi o to, jak ten nowo rozumiany Wschód i Zachód zaprząc wspólnie do realizacji innej idei: innowacyjnej walki w obronie naszej planety, mocno ostatnio ekologicznie i klimatycznie zagrożonej.

Twardy realista powie: jeszcze jedne mrzonki i majaczenia oderwanych od realiów (czytaj: prawdziwych interesów rządzących tak jednostkami, jak państwami) intelektualistów. Problem w tym, do czego praca Morrisa skłania, choć on tej tezy nie stawia wprost, iż w świetle najnowszej rewolucji naukowo-technicznej i jej - z jednej strony wspaniałych, a z drugiej zgubnych - efektów, wcale nie jest do końca pewne, kto jest realistą. Czy ten, który myśli tylko o sobie, czy może jednak ten, który wychodzi poza swe opłotki?

Dotychczas rozwój i modernizacja oznaczały postęp. Paradoks współczesności polega na tym, że dalszy postęp, taki, jakim go teraz - od naszego podwórka, po Chiny, Indie i USA - obserwujemy, zrodził nam nowe problemy - i to nie byle jakie. W odpowiedzi na to, stratedzy militarni w ramach OBWE ukuli pojęcie "bezpieczeństwa kooperatywnego". Wyszli z założenia, że bez współpracy dzisiejszym wyzwaniom globalnym nie poradzimy. Amerykański archeolog też nam to radzi. Czy go posłuchamy?

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (227)