Francuskie "zakazane strefy". Jak islamskim ekstremistom udało się zasiać swoje ziarno?
• Jednym z efektów błędów integracji imigrantów we Francji stały się tzw. zakazane strefy
• W niektórych tych miejscach policja i nawet straż pożarna mają być narażone na ataki
• Fiasko integracji wykorzystują tymczasem islamscy radykałowie
Nazywa się je "wrażliwymi strefami miejskimi" albo ostrzej - z języka angielskiego "no-go zone", swoistymi strefami zakazanymi. To niektóre regiony, przedmieścia wielkich metropolii, ich dzielnice albo po prostu mniejsze miejscowości, które mają szczególnie złą reputację przez przemoc czy przestępczość. Uważa się je za niebezpieczne i co najmniej częściowo wyjęte spod kontroli państwa. Potocznie mówi się o takich miejscach, że "obcym" lepiej się tam nie zapuszczać. Po marcowym zamachu w Belgii taką niesławą okryło się właśnie brukselskie Molenbeek, choć podobnych miejsc ma być więcej w Europie.
Na przestrzeni ostatnich pięciu lat o "no-go zones" co najmniej dwukrotnie pisał Soeren Kern z ośrodka analitycznego Gatestone Institute, który określa się jako bezstronny, choć niektórzy oceniają go raczej jako neokonserwatywny. W styczniu ubiegłego roku Kern, powołując się na doniesienia mediów, ale i raporty władz, wymienił w swoim tekście tylko we Francji kilkanaście takich miejsc. Autor ocenił je jako obszary zamieszkane w większości przez muzułmanów, w których jednak często państwo ze strachu przed atakami nie jest nawet w stanie lub nie chce zapewnić podstawowej publicznej pomocy. Na liście Kerna znalazły się m.in. północna Marsylia, znajdujące się przy granicy z Belgią Roubaix, niektóre części Nicei czy dzielnice i przedmieścia Paryża, a wśród nich Seine-Saint-Denis. Jak bardzo zakazane są "zakazane strefy"?
Seine-Saint-Denis i północne przedmieścia francuskiej stolicy odwiedziła przed rokiem dr Marta Widy-Behiesse z Zakładu Islamu Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Jak mówi Wirtualnej Polsce, poruszała się tam swobodnie, choć przyznaje, że być może gdyby jej strój lub zachowanie były inne, nieakceptowane przez część mieszkańców tych miejsc, to "mogłoby się zrobić groźniej". - Rzeczywiście są takiej miejsca, których lepiej unikać - mówi ekspertka, dodając jednak: - Ale w Warszawie też są miejsca, gdzie lepiej nie wybierać się samemu po zmroku. To raczej kwestia zorganizowanej przestępczości.
Także amerykański historyk Daniel Pipes opisuje na swoim blogu, że odwiedził kilka "no-go zones" w Zachodniej Europie, ale też Ameryce i Australii. Poza incydentem w Marsylii, jak zapewnia, nie miał trudności, by do takich osławionych stref wejść i wyjść, czasem nawet podróżując samotnie. Pipes uważa jednak, że choć cywil nie musi mieć większych problemów z poruszaniem się po takich miejscach, to już przedstawiciele władz, w tym policja, a nawet straż pożarna czy ambulanse i owszem, mogą spotkać się z wrogością i przemocą.
Błędy integracji
Jak to się stało, że podobne miejsca w ogóle powstały? W przypadku Francji dr Widy-Behiesse zwraca uwagę na porażkę procesów integracyjnych imigrantów, którzy napływali do tego kraju, a później ich dzieci i wnuków. - Jeżeli dajemy komuś mieszkanie w marnej dzielnicy, zasiłek, który wystarcza na utrzymanie i nie trzeba - w godnych warunkach, ale jednak - zapracować na nie, a do tego nie kładziemy nacisku na to, by takie osoby się kształciły i stawały na własnych nogach, to jest to rodzaj przyzwolenia na proces tworzenia wylęgarni przestępczości - ocenia ekspertka.
Sytuacji nie poprawia to, że za fasadą tolerancji Francji - jak ocenia dr Widy-Behiesse - kryje się nieraz rasizm, nawet wobec nazwiska czy adresu zamieszkania. Kilka lat temu nad Sekwaną przeprowadzono eksperyment, gdy pracodawcom rozsyłano niemal identyczne cv, przy czym raz nazwisko kandydata wskazywało na muzułmańskie korzenie, a raz nie. Okazało się, że w pierwszym przypadku odpowiedzi zdarzały się dużo rzadziej.
To wszystko utworzyło pole, na którym ziarno wysiali islamscy radykałowie i do dziś zbierają plony.
Ciężka atmosfera
Jak groźne są więc dzisiaj francuskie "strefy zakazane" i czy mogą stać się zapalnymi punktami na mapie Europy? Zdaniem dr Widy-Behiesse nie dojdzie do "religijnych bitew między trudnymi dzielnicami i cywilizowanym zachodem". Co nie znaczy, że niepokoje nie będą nawiedzać takich obszarów, ale będą mieć raczej charakter ekonomiczny i społeczny, a nie religijny. - Grożą nam za to pojedyncze zamachy wymierzone w konkretne, symboliczne cele, które pokazują, jakie wartości atakują zradykalizowane grupy - ocenia ekspertka.
- Zamachy jak ten w Nicei sprawiają, że z jednej strony część muzułmanów coraz bardziej zwraca się przeciw ruchom fundamentalistycznym i wykorzystywaniu religii do usprawiedliwiania przemocy. Z drugiej strony, pojawia się zmęczenie i pytania: ile razy będziemy musieli przepraszać za coś, co nie jest naszym dziełem - mówi.
Ekspertka przyznaje, że od czasu ataku na redakcję Charlie Hebdo w styczniu zeszłego roku, atmosfera we Francji jest ciężka. Sami muzułmanie mówią, że zwiększyły się kontrole wobec nich, za to zmalało zaufanie.
To, w ocenie dr Widy-Behiesse, rodzi kolejne ryzyko dla niezintegrowanych grup, które nie czują przynależności do francuskiego społeczeństwa i mogą wybrać ścieżkę radykalnego islamu. - Jeśli chodzi o całą wspólnotę muzułmańską we Francji, szacowaną - choć brak dokładnych danych - na 5 mln, zradykalizowana jest mniejszość. Ale to o niej jest głośno, bo jej się boimy - ocenia.
Niestety, nie bez powodu. Dlatego odpowiednie służby nie mogą spuścić z oczu "zakazanych stref" w Europie. To od tego może zależeć jej przyszłość. Jak i od tego, czy wyciągnie się wnioski z błędów przeszłości.