Dzień po ataku na Amerykę
Nowy Jork, który tętnił życiem 24 godziny na dobę, przypominał w środę - dzień po ataku na Amerykę - miasto duchów. W dzień tragedii miasto płakało. W dzień po bombardowaniu - pała gniewem.
Od wczesnych godzin porannych Manhattan jest praktycznie pusty. Już w pociągu, którym dojeżdżam z Long Island do Nowego Jorku - zazwyczaj przepełnionym - widać skutki ataku fanatyków-samobójców. W przedziale, oprócz mnie, siedzą trzy osoby. Wszyscy czytamy "Daily News", "New York Post". Zdjęcia porażają. Szczególnie te z wyskakującymi z obu wież ludźmi. Albo te, na których grupa uwięzionych na ostatnich piętrach "bliźniaków" trzyma się kurczowo poręczy okien. Podpis pod zdjęciem - "Wieża północna za chwilę runie".
Na opustoszałej stacji kolejki, kiedy pociąg dotarł do 34 Ulicy i 8 Avenue na Manhattanie, ogłaszają, żeby natychmiast zgłaszać przypadki pozostawionego bez opieki bagażu.
Na ulicach parę taksówek, kilka samochodów. Dopiero dzisiaj dochodzi do wszystkich to, co się wczoraj stało.
"Straciłem wczoraj serce" - czytam w gazecie wypowiedź jednego z nowojorczyków. Kilkanaście godzin wcześniej, w środku nocy, zadzwoniła mama z Polski. Drżącym głosem pytała, czy wszyscy cali i zdrowi. Nie tylko po niej czuje się, że Polska współczuje, modli się za nas i mocno trzyma kciuki.
Nowy Jork płakał
Wczoraj Nowy Jork płakał. W czasie biegu do palących się jeszcze dwóch wież widziałem, jak ludzie siedzieli na chodnikach oszołomieni, przysypani białym pyłem. Wszyscy szlochali. Obejmowali się, szukając psychicznego wsparcia. Po zwaleniu jednego, potem drugiego "bliźniaka", kto mógł, uciekał. Wielu jednak nie zdążyło."Liczba ofiar będzie tak duża, że każdemu z nas będzie trudno ją zaakceptować" - powiedział burmistrz Rudolf Giuliani na konferencji prasowej. Burmistrz sam ledwie uniknął śmierci. Zaraz po uderzeniu samolotów z samobójcami i bezradnymi pasażerami na pokładzie Giuliani przyjechał na miejsce tragedii. Rozmawiał z szefem nowojorskich strażaków i poszedł dalej. Za dziesięć minut zarówno szef, jak jego zastępca oraz prawie 300 strażaków zniknęli pod pokładami gruzu, pyłu i kurzu.
Trzeba się pozbierać
Po dotarciu do redakcji wysłuchuję pozostawionej na sekretarce informacji. Pani Maria, nielegalna imigrantka, mówi płaczącym głosem, że nie może się otrząsnąć. Prosi, aby redakcja jej pomogła. Chciałaby, aby Polacy w Ameryce odbudowali miejsce na dole Manhattanu zrównane z ziemią przez szaleńców. Proponuje założyć specjalną fundację. "Polacy to taki wspaniały naród, zawsze spieszy z pomocą - mówi. - pomóżmy Ameryce".
Wiele szkół wciąż zamkniętych, chociaż widać oznaki powrotu do normalnego życia - jeśli w ogóle słowo to pasuje do obecnej rzeczywistości. Władze mówią, że ruch lotniczy, nigdy w historii Stanów Zjednoczonych nie zatrzymywany, ma być przywrócony w środę o 12 w południe.
Ludzie masowo zgłaszają się do klinik, aby oddać krew dla rannych i poszkodowanych. Żona zadzwoniła już we wtorek wieczorem na oddział szpitala na Long Island, aby zapytać, kiedy możemy to zrobić. Ponaglała, żebyśmy jechali gdzie trzeba i dołożyli swoją cegiełkę do dzieła odbudowy Ameryki. Zaczęliśmy od daru krwi.
Pierwsze reakcje nowojorczyków po wczorajszym szoku to gniew. "Złapać bandytów, którzy kierowali akcja" - mówią. "Ukarać. Tym razem nie puścić mordu płazem".
W redakcji "Nowego Dziennika" od rana telefony się urywają. Dzwonią ze wszystkich chyba stacji radiowych i telewizyjnych z Polski i pytają o szczegóły, o nastroje. Zdajemy relacje.
W pytaniach troska i wiara, że wyjdziemy z tego mocniejsi. Ameryka zawsze się przecież odradzała po tragediach jeszcze potężniejsza.
Zaatakowano Amerykę i ideę wolności, którą reprezentuje. Pomimo barbarzyńskiego ataku inny symbol tego wielkiego kraju - Statua Wolności - wciąż stoi. My również staniemy na nogi, chociaż pewnie to trochę potrwa. (Marek Tomaszewski)