Drób a wolność słowa
Moja znajoma pracuje w redakcji kolorowego czasopisma ukazującego się w jednym z krajów leżących gdzieś między laicką Francją a teokratycznym Iranem. Ostatnio napisała tekst o tym, jak zachować urodę podczas mroźnej zimy. Po odebraniu tekstu od sekretarza redakcji ze zdziwieniem zauważyła, że jej twórczość padła ofiarą wewnętrznej cenzury. Ostatnie zdanie artykułu po wykastrowaniu brzmiało: „A teraz ciepło się ubierzcie i idźcie do parku, karmić sikorki, wróbelki i inne głodomory”. Idąc w ślady „Rzeczpospolitej”, pragnę w obronie wolności słowa, opublikować fragment tekstu mojej znajomej w oryginalnym brzmieniu.
Najpierw jednak chciałem zaznaczyć, że opublikuję wspomniane zdanie nie ze względu na fakt, że się z nim zgadzam. Właściwie mogę powiedzieć, że nie uważam tego zdania za prawdziwe. Jest mi ono wręcz obce ideowo. Sam nigdy bym go nie napisał, a gdyby, to nie podpisałbym go swoim nazwiskiem. Chyba, żeby mi ktoś za to dużo zapłacił. Ale tak to nie. Uważam jednak, że wolności słowa należy bronić nawet wtedy, gdy dotyczy ona treści, z którymi się nie zgadzamy i za które nie dostajemy pieniędzy. Powiedziałbym nawet, że zwłaszcza wtedy. Bo w przeciwnym wypadku należałoby mówić raczej o powolności słowa, a ta broni się sama, przy pomocy spolegliwych funkcjonariuszy.
Wolności słowa, skoro już o tym mówimy, nie można ograniczać (podobno) możliwością obrażenia kogoś innego. Takie ograniczenie właściwie całkowicie zniewalałoby wolność. Pluralistyczne i demokratyczne społeczeństwo zorganizowane jest z jednostek, wśród których zawsze znajdzie się jakiś rodzynek, którego akurat obraża coś, co mówi ktoś inny. Przyjmując takie ograniczenia dla wolności słowa powinniśmy właściwie cały czas milczeć. Ale wtedy na pewno znalazłby się ktoś, kogo obrażałoby nasze milczenie.
W tym miejscu pragnę podkreślić, że nie jest moją intencją obrażanie kogokolwiek, choć doskonale sobie zdaję sprawę, że ktoś się obrazi. W takim przypadku bardzo proszę o odpowiednio wzburzone reakcje (można na przykład palić publicznie moje podobizny - patrz lewy górny róg tej strony). Wzburzone reakcje prześlę natychmiast do Kancelarii Premiera, wierząc, że on lub któryś z jego ministrów, przeprosi za mój czyn.
Oczywiście może zdarzyć się tak, że ktoś wstrzymuje się z publikacją pewnych treści ze względu na zwykły ludzki lęk. Tak zapewne było i w przypadku redakcji, w której pracuje moja znajoma. Można to zrozumieć oczywiście. Z całą pewnością niejeden z nas pamięta ze swojego dzieciństwa analogiczną sytuację, gdy doskonale wiedział, co myśleć o starszym koledze, ale zachowywał tę wiedzę dla siebie i rezygnował z bezwzględnego korzystania z wolności słowa, ze względu na zasięg ramion i siłę uderzenia wspomnianego kolegi. Sam mam mnóstwo takich doświadczeń, ale teraz, siedząc wygodnie w Internecie, mogę z pełnym przekonaniem bronić wolności słowa.
No ale dość owijania w bawełnę. Nadchodzi chwila prawdy. Osoby bardziej wrażliwe bardzo proszę o naciśnięcie klawiszy Ctrl+Alt+Delete. Następne zdanie będzie już tym, które napisała moja znajoma, a które zostało ocenzurowane w sekretariacie jej redakcji. „A teraz ciepło się ubierzcie i idźcie do parku, karmić sikorki, wróbelki, kaczki i inne głodomory”. Uff. Zrobiłem to!
Pobieżna analiza wskazuje, że owym niebezpiecznym słowem, którego nie wypuszczono na wolność było słowo „kaczki”. Dlaczego? Cóż, można się tylko domyślać. Prawdopodobnie chodziło o nadciągające nad kraj mojej znajomej widmo kaczej grypy. Pogłoski o tym zagrożeniu są jednak moim zdaniem mocno przesadzone. Kacza grypa sama z siebie nie zaraża. Aby na nią zachorować, trzeba się samemu bardzo starać.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska