PublicystykaDonald Trump prezydentem USA? Jakub Majmurek: jak polska prawica może powstrzymać apokalipsę

Donald Trump prezydentem USA? Jakub Majmurek: jak polska prawica może powstrzymać apokalipsę

Ten rok obfituje w niepokojące wydarzenia polityczne. Brexit. Zamach stanu w Turcji i idąca za nim fala represji i zamordyzmu. Wzrost populistycznych sił w Europie Zachodniej. Niszczenie niezależnego sądownictwa - z sądem konstytucyjnym na czele - w Polsce. Autorytarny kurs na Węgrzech, nieustająca niebezpieczna gra Rosji. Ciągle nierozwiązany kryzys uchodźczy. Wszystkie te problemy przysłonić może jednak już wkrótce jeden: możliwość, iż w styczniu 2017 roku w Białym Domu zasiądzie Donald Trump - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Donald Trump prezydentem USA? Jakub Majmurek: jak polska prawica może powstrzymać apokalipsę
Źródło zdjęć: © Eastnews | AFP/Jim Watson
Jakub Majmurek

25.07.2016 | aktual.: 01.08.2016 15:29

O ile Brexit był ciosem w projekt europejskiej integracji, to zwycięstwo Trumpa pogrzebać może drugi filar zachodniego porządku, z którym w Polsce wiązaliśmy nasze nadzieje na bezpieczeństwo i dobrobyt - Sojusz Traktatu Północnoatlantyckiego - NATO. Oznacza też koniec Ameryki jaką znamy i możliwą całkowitą zmianę zasad obecności supermocarstwa w świecie. Prezydentura Trumpa to także ryzyko niszczących całą gospodarkę globalną wojen handlowych, wzrost ksenofobii i rasizmu w Stanach - co doprowadzić może nawet do wybuchu wojny rasowej w tym kraju - wreszcie groźba autorytarnego dryfu amerykańskiego systemu politycznego, na rosyjsko-tureckiej licencji. Jednym słowem, Trump to w najlepszym wypadku polityczne tsunami, w najgorszym apokalipsa, przy którym wizje z "Mad Maxa" wydawać się muszą radosne i sielskie.

Zmiany, jakie przyniesie Trump rozpętają potężny chaos, zarówno w samych Stanach, jak i na całym świecie. Nasz region, pozostawiony przez prezydenta Trumpa sam na sam z coraz bardziej prężącą muskuły Rosją, straci na nich szczególnie. Trump jest zagrożeniem nie tylko dla własnego kraju, ale także dla Polski.

Skąd przyszedł potwór?

W jaki sposób w ogóle Trump mógł skończyć z nominacją Partii Republikańskiej na prezydenta? Dlaczego partia Lincolna, Teddy'ego Roosevelta, Eisenhowera i Nixona nominowała kogoś takiego? Trump, niestety, nie wziął się znikąd. Nie jest potworem, który niespodziewanie wypełznął z bagien i nagłym atakiem z zaskoczenia przejął kontrolę nad połową amerykańskiej sceny politycznej. To symptom głębszych problemów, od dawna trapiących amerykańską politykę, coraz silniej obecnych także w polskiej.

Nie byłoby bowiem Trumpa (a w Polsce pewnie Kukiza) gdyby nie trzy zjawiska. Po pierwsze, radykalne "utożsomościowienie" mediów. Media zawsze miały swoje polityczne sympatie. Ale uważały za swój obowiązek przedstawiać je w wyważonej formie, patrzeć na wszystkie problemy z dwóch stron. To skończyło się wraz ofensywą prawicowych mediów w ciągu ostatnich dwóch dekad. Prym wiedzie przede wszystkim nadająca od 1997 roku telewizja Fox News, przemawiająca jako tuba konserwatywnego skrzydła Partii Republikańskiej. Wzmocnienie tożsamościowego momentu w mediach niszczy centrum debaty publicznej, wzmacnia jej ekstrema.

Po drugie, rola mediów społecznościowych we wspieraniu absurdalnych teorii i poglądów. Media te z pewnością zdemokratyzowały debatę publiczną, zmniejszyły rolę ośrodków kontrolujących to, co będzie jej tematem. To dobra zmiana, ale miała swoją cenę. Ceną tą jest nadanie społecznej wagi poglądom w oczywisty sposób ignoranckim i grupom skupionym wokół nich. Najbardziej oczywistym przykładem mogą być sukcesy ruchu antyszczepionkowego, czy - w polityce - przekonanie wielu Republikanów, że Obama jest muzułmaninem i urodził się w Kenii, a swoje świadectwo urodzenia sfałszował. Kampania Trumpa - pełna bzdurnych, niesprawdzonych, niewytrzymujących elementarnego sprawdzenia faktów twierdzeń - doskonale może kwitnąć w takim otoczeniu.

Nie byłoby wreszcie Trumpa, gdyby w ramach opozycji wobec administracji Obamy sama Partia Republikańska nie przesunęła się ku prawej ścianie, dopuszczając do głównego nurtu partii poglądy i postawy, które wcześniej w najlepszym wypadku tliły się na jej marginesie. Nieprzejednana postawa partii wobec reformy ubezpieczeń zdrowotnych Obamy, nierealne zapowiedzi zrównoważonego budżetu, gotowość do wywołania paraliżu budżetowego, wojny kulturowe - wszystko to zniszczyły jej centrum i wysadziło w powietrze bariery oddzielające je od ekstremów.

Dyktat gniewu

Sukcesu Trumpa nie byłoby jednak, gdyby nie najważniejszy składnik: gniew. Gniew białych mężczyzn z klasy pracującej i niższej klasy średniej, na ogół bez wyższego wykształcenia. Ludzi, których ekonomiczną stabilność i względny dobrobyt podmyły przemiany amerykańskiej gospodarki trzech ostatnich dekad na czele z postępującą robotyzacją i globalizacją. Dzięki północnoamerykańskiej umowie o strefie wolnego handlu, NAFTA, duża część ich miejsc pracy w przemyśle - dobrze płatnych, połączonych z hojnymi pakietami socjalnymi - została przeniesiona do Meksyku. Ich dochody spadają. Czasy, gdy można było liczyć na dobrą, stabilną pracę bez dyplomu z college'u skończyły się. Zresztą nawet dyplom jej już nie gwarantuje.

Grupa ta jest sfrustrowana także tym, iż traci swoją polityczną wagę. Przez długi czas nie dawało się bez jej poparcia wygrać w Stanach wyborów. Że to się zmienia - pokazały sukcesy Obamy. Swoje dwa zwycięstwa w 2008 i 2012 roku zawdzięczał mobilizacji koalicji młodych, wykształconych mieszkańców wielkich miast, kobiet, czarnych i Latynosów. Co jeszcze bardziej wkurzyło sfrustrowanych białych mężczyzn. Czarny prezydent dla wielu członków tej grupy stał się symbolem, że Ameryka jaką znają i w której czuli się bezpieczni odchodzi w przeszłość. Takim symbolem byłaby też dla nich kobieta w Białym Domu.

Obie partie tak naprawdę zostawiły tę grupę samą sobie. Republikanie pochylali się nad jej konserwatywnymi wartościami, ale prowadzili politykę ekonomiczną, jeszcze silniej niszczącą podstawy jej bytu niż ta prowadzona przez Demokratów. Biali, pracujący (lub nie) mężczyźni bez college'u coraz bardziej nie mieli dokąd politycznie pójść. Aż przyszedł Trump. Podobnie wściekły jak oni. Obiecujący "uczynić Amerykę znów wielką", wrócić do złotej ery, gdy praca przy taśmie produkcyjnej dawała poczucie godności i skromny dobrobyt, a kulturowa hegemonia białych mężczyzn w niczym nie była zagrożona.

Większość obietnic Trumpa skierowana była do tej grupy. Budowa muru na granicy z Meksykiem, deportacja wszystkich nielegalnych imigrantów i zamknięcie granic dla muzułmanów - co poza wszystkim innym było obietnicą utrzymania Ameryki białą. Renegocjacja umów o wolnym handlu. Obietnica zmuszenia amerykańskich przemysłowców do produkcji swoich dóbr w Stanach.

Większość z obietnic Trumpa jest absurdalna i niemożliwa do realizacji. Zarówno na praktycznym, jak i prawnym poziomie. Deportację wszystkich imigrantów, czy zamknięcie granic dla muzułmanów od razu za niekonstytucyjne uzna Sąd Najwyższy. Na odwrót od polityki wolnego handlu na rzecz jakiejś nowej formy protekcjonizmu Trump potrzebowałby zgody Kongresu, której nie ma szansy zdobyć. W najlepszym razie zawiedzie swoich wyborców i zapomni o obietnicach wobec nich. W najgorszym wda się w wojnę z pozostałymi organami władzy i będzie dążył do faktycznego zniesienia ograniczeń, jakie na urząd prezydenta nakłada konstytucja. Na swoich wiecach wyborczych Trump wygrażał oponentom, pochwalał stosowanie przemocy wobec pokojowych demonstrantów, zachęcał tłumy do przemocowych działań. Gdy przeniesie to podejście do Białego Domu, sprawa zrobi się poważna. Jeśli nawet - przed czym w wyjątkowym komentarzu redakcyjnym przestrzegał niedawno "The Washington Post" - nie okaże się zagrożeniem dla amerykańskiej demokracji, to z
pewnością dla pokoju społecznego w Stanach. W czasach i tak silnego napięcia rasowego i społecznego jego retoryka, jako prezydenta, okazać się może iskrą padającą na otwartą beczkę prochu.

Przyjaciel Putina

Już wszystko to byłoby wystarczające, by i nad Wisłą bać się chaosu, jaki wywoła ta prezydentura. My mamy jednak dodatkowy powód. Trump nie ukrywa, że jest przyjacielem Putina i że chce rewizji amerykańskiego zaangażowania w świecie, w tym w Europie Wschodniej.

Już w okresie pierestrojki Trump z nadzieją patrzył na otwieranie się Związku Radzieckiego na świat, marzył o robieniu tam interesów. Z tych interesów nigdy szczególnie wiele nie wyszło, tym niemniej Trump nieprzerwanie powtarza, że Rosja i Stany powinny robić interesy, a nie spierać się między sobą. On sam i Putin wielokrotnie wymienili się komplementami wobec siebie. Z pewnością dogadaliby się ze swoim maczyzmem, pogardą dla "poprawności politycznej", kultem siły i sukcesu, zamiłowaniem do luksusu w nienajlepszym guście.

Trump, w kwestiach polityki bezpieczeństwa i międzynarodowej jest wyjątkowym kandydatem na prezydenta. Sam nie ma w tej kwestii żadnego przygotowania, nie udało się mu także zgromadzić wokół siebie doradców o liczących się nazwiskach. Na zaangażowanie Stanów w świecie patrzy nie w długotrwałych strategicznych kategoriach minimalizowania ryzyka czy utrzymywania sfery bezpieczeństwa i pokoju (nie mówiąc już o kategoriach moralnych zobowiązań Stanów, jako jedynego supermocarstwa), ale w wąskim ujęciu ekonomicznym. Jak powtarzał w trakcie kampanii, układy Ameryki z jej sojusznikami są "niemądre", gdyż ci ostatni nie płacą Stanom wystarczająco dużo za militarną ochronę. Zapytany w niedawnym wywiadzie dla "New York Timesa", czy jako prezydent pomógłby krajom bałtyckim napadniętym przez Rosję, Trump zaczął kluczyć, że musiałby najpierw zbadać sytuację, zobaczyć, jak taki napadnięty kraj wypełniał sojusznicze obowiązki wobec Stanów itd. Trudno, by na Kremlu nie uznano tego za zielone światło dla ewentualnego ataku
na Bałtów. A jeśli NATO nie zadziała wobec inwazji na Łotwie czy w Estonii, to z istotnym prawdopodobieństwem nie sprawdzi się także w sytuacji, gdy to my będziemy zagrożeni.

Szanse Trumpa

Jakie są szanse Trumpa na zwycięstwo jesienią? Eksperci się spierają. Z jednej strony nadzieję daje demografia. Grupa, do której głównie przemawia Trump - biali wkurzeni mężczyźni bez dyplomu - nie jest już konieczna do wygrania wyborów. Ale by wygrać bez nich, potrzebna jest wielka mobilizacja grup, jakie dały zwycięstwo Obamie. Clinton budzi w nich jednak znacznie mniejszy entuzjazm niż ustępujący prezydent. Młodzi w prawyborach głosowali na Berniego Sandersa - Clinton nie jest ich kandydatką. Nie zagłosują na Trumpa, z bolącym sercem poprą byłą Pierwszą Damę - pytanie w jakiej liczbie. Na ile zmobilizują się Latynosi i Afroamerykanie? Frekwencja w tych grupach jest tradycyjnie niska, przełamać się to udało dopiero Obamie. Nie wiadomo, czy Clinton powtórzy jego sukces. Może gdyby jako kandydata na wiceprezydenta wybrała czarnego lub Latynosa byłoby jej łatwiej - ale dokonała innego wyboru.

W Stanach wybory prezydenckie odbywają się wedle dziwacznego systemu. Każdy stan ma daną liczbę elektorów, zależną od liczby ludności. Kandydat, który wygrywa w danym stanie, bierze z niego wszystkich elektorów. Głosy następnie zlicza się w kolegium elektorskim. Od lat 90. ustalił się podział geograficzny, jaki powtórzy się pewnie i w tych wyborach. Wybrzeża i przemysłowa, położona nad Wielkimi Jeziorami część Środkowego Zachodu głosuje na Demokratów. Południe, rolniczy Środkowy Zachód, stany położone w Górach Skalistych - na Republikanów. O zwycięstwie decyduje kilka ludnych stanów, w których wahadło do ostatniej chwili może się przechylić: Floryda (zadecydowała o zwycięstwie Busha jr. w 2000 roku), Ohio (kluczowe dla jego reelekcji w 2004), Kolorado, Wirginia.

Stratedzy Demokratów pocieszają się, że Trump nie ma szans w najważniejszym z takich kluczowych stanów - na Florydzie. Zbyt dużą rolę odgrywa tam społeczność latynoska, którą nie przekonają obietnice muru i deportacji migrantów. Trump ma jednak inną strategię. Liczy, że odbierze Demokratom niegdyś przemysłowe stany Górnego Środkowego Zachodu (Ohio, Michigan, Wisconsin) - tradycyjnie głosujące na Demokratów, choć ostatnio wybierające republikańskich gubernatorów. Pełne wkurzonych białych mężczyzn bez dyplomu, których miejsca pracy zmiotła globalizacja. Jeśli mu się uda, a utrzyma tradycyjne Republikańskie twierdze, nie będzie potrzebował Florydy.

Prawico, Polska cię potrzebuje!

Na szczęście nie jesteśmy w tej sprawie całkowicie bezradni. Polonia w Stanach będzie miała wpływ na te wybory. Czyta ona polskie media, słucha opinii z Polski - powinniśmy zrobić wszystko, by ją przekonać, by głosowała przeciw Trumpowi. Ponieważ Polonia w swojej masie raczej czytuje "wPolityce", niż "Krytykę Polityczną", zadanie to spoczywa głównie na prawicy. Wiadomo, że do głosowania na jednego z kandydatów nie mogą zachęcać czynni politycy, którzy w razie czego będą musieli współpracować z każdym zwycięzcą. Ale prawicowi liderzy opinii w Polsce, powinni użyć swej słyszalności i widzialności za Oceanem, by powiedzieć: "Polonio, nie głosuj na Trumpa".

Cieszy mnie, że część prawicy w Polsce zauważa, że jak nie podobałby się jej stosunek Clinton do aborcji, to dla Polski jest ona lepszym rozwiązaniem niż Trump. Mam nadzieję, że za tym rozpoznaniem pójdą określone działania. Wielokrotnie przekonywałem moich sceptycznych lewicowych kolegów i koleżanki, że prawica jest do czegoś potrzebna Polsce. Jak ciężkiej próbie nie poddawałyby tej wiary wypowiedzi Błaszczaka, twitty Ziemkiewicza czy Warzechy, insynuacje Kanii, wzięte z niczego spiskowe teorie Kaczyńskiego, sejmowe mowy posłanki Pawłowicz, kolejne wydania "Wiadomości" TVP czy audycje Radia Maryja - przekonany byłem, że mam rację. Teraz prawica, mająca jakieś przełożenie na Polonię w Stanach, faktycznie może się okazać przydatna dla Polski. Prawico, proszę, pokaż w końcu swoją użyteczność! Sprawa naprawdę jest najwyższej wagi.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (87)