"Do Rzeczy": Po co Schetynie chadecja
Zapowiedziany przez nowego szefa PO konserwatywny zwrot to próba powrotu do strategii, która przyniosła sukces Platformie w latach 2005–2007 - pisze Piotr Gociek w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".
26.08.2016 | aktual.: 28.08.2016 19:16
Irytacja, wściekłość, kpina - zapowiedziany przez Grzegorza Schetynę zwrot na prawo wywołał lawinę rozmaitych komentarzy. Przewodniczący Platformy Obywatelskiej dwa tygodnie temu na łamach „Do Rzeczy” nr 32/2016 („PO ma być chadecka”) mówił m.in.: „Jestem zwolennikiem utrzymania przez PO konserwatywnej kotwicy. Chcę powrotu do źródeł Platformy, czyli jej liberalno-konserwatywnego charakteru. Chcę też, by była w swoim przekazie chadecka”.
Irytacji nie kryli niektórzy partyjni koledzy Schetyny, sugerujący w mediach, że może nie chadecka, tylko centrowa, że zamiast konserwatywna, raczej zdroworozsądkowa.
Lewica bez przyszłości
Po co właściwie Schetynie zwrot na prawo? Nawet jeżeli ma się dokonać jedynie w kwestii taktyki, a nie przekładać na program. Pamiętajmy, że programy czytają nieliczni, zaś jeśli chodzi o umysły wyborców, to pracuje się nad ukształtowaniem korzystnego dla siebie ogólnego wrażenia. Schetyna uznał, że coraz powszechniejsze kojarzenie PO z rozmaitymi lewicowymi pomysłami jest dla niej bardziej szkodliwe niż korzystne, a w dłuższej perspektywie bardzo niebezpieczne. Chodzi bowiem nie o przeszłość, lecz przyszłość. „W obecnej formule lewicy nie ma i nie będzie. Jej elektorat po części już jest w PiS, po części będzie u nas ze względu na naszą antypisowskość, a po części wyląduje w tych podmiotach skrajnych - tłumaczył w „Do Rzeczy” Schetyna.
Jest sporo rozsądku w tej diagnozie, na fakty nie ma co się obrażać, trzeba się z nimi mierzyć, zwłaszcza w polityce. Co do zarzutu koniunkturalizmu nowy szef PO sam podstawił sobie nogę, opowiadając we wspomnianym wywiadzie, że konserwatywnej Platformy chciałby bardziej z rozsądku niż z przekonania, bo „dzisiaj wyraźnie widać, że Europa idzie na prawo".
Zwrot pozorowany
Pomysł Grzegorza Schetyny, by PO dokonała dziś zwrotu na prawo, by stała się partią konserwatywno-liberalną, a nie lewicowo-liberalną, to manewr identyczny z tamtym wykonanym przez Tuska. Chodzi o to, by nie wchodząc w kolizję z prostym, naturalnym, „ludowym” można rzec, konserwatyzmem, punktować PiS za wypaczenia, a nie za sedno sprawy. Chcecie czcić żołnierzy wyklętych? Chcecie defilad? Chcecie patriotyzmu? Będziemy tacy, a jakże! Uważacie, że prawdziwa rodzina to jednak mama i tata, a nie jakieś patchworkowe twory? Proszę bardzo, to także nasza opinia! I przed papieżem Franciszkiem uklękniemy, i uchodźców muzułmańskich nie wpuścimy! Jednak – i tu dochodzimy do sedna – możemy zrobić to dla was bez tego strasznego Macierewicza, Kaczyńskiego, Pawłowicz oraz bez „niszczenia demokracji”, „łamania konstytucji”, „wstydu w Europie” i tak dalej. Taka będzie nowa, chadecka Platforma.
Ilu ludzi w to uwierzy? Wielu nie musi. Gra bowiem wcale nie toczy się o wszystkich. Schetyna dokonał prostej kalkulacji, podobnej zresztą do tej, na której oparł się swego czasu Jarosław Kaczyński. Żelazny elektorat PO nie zwraca uwagi na jakieś tam deklaracje ideowe i zwroty, będzie głosował na nią i już. Tak jak żelazny elektorat PiS podążający wiernie za meandrami linii wytyczanej przez prezesa Kaczyńskiego. O kogo zatem się bije? Tu znów rozgrywka jest bliźniaczo podobna do tej z lat 2005–2007: o dwie grupy. Czyli po pierwsze, żeby zgromadzić wokół siebie głosy tych, którzy tak nienawidzą PiS, że poprą w chwili wyborów aktualnie najsilniejszą formację antypisowską, oraz tych, którym tak naprawdę jest wszystko jedno, kto rządzi, byle był święty spokój i „jakoś po ludzku to wyglądało”. Za poprzednich rządów PiS konkurentem PO w walce o tytuł „głównego antypisu” byli postkomuniści, dziś jest to Nowoczesna. Za poprzednich rządów PiS głosy politycznego „szczypiorku” zgarnięto kampaniami „PiS rządzi, a
Polakom wstyd” oraz naganianiem do głosowania młodych, których najłatwiej było wystraszyć „moherowymi babciami”, Lepperem, dyktaturą PiS oraz klerem.
Po trupach
Strategia Schetyny jest atrakcyjna – odebrać PiS niedawnych „niezdecydowanych” oraz „ukradzionych PO” wyborców, to znaczy znów zepchnąć partię Kaczyńskiego do poziomu poparcia 25–27, może 30 proc. Z takim poparciem rządzić Polską się nie da. Jest jednak ryzykowna z trzech powodów. Po pierwsze, PO nie ma gwarancji, że przesuwając się w prawo, nie straci za bardzo po lewej stronie, gdzie oprócz tęczowej lewicy i marksistów Zandberga czai się jeszcze Włodzimierz Czarzasty. On też ma chrapkę na cudzych wyborców – tyle że na wyborców PO rozczarowanych zygzakami Schetyny. SLD ma swój niewielki, ale jednak, kapitał początkowy – zdecydowana większość głosów oddanych na Zjednoczoną Lewicę w ostatnich wyborach to były głosy na Sojusz, jest się zatem od czego odbijać.
Po drugie, odebranie PiS kilku procent głosów umiarkowanych konserwatystów czy prawicowców wcale nie musi dla tej partii oznaczać katastrofy, bo ona z kolei wydaje się mieć rezerwy po prawej stronie. PO mogłaby odnieść pyrrusowe zwycięstwo: powiększyć swój stan posiadania kosztem PiS, ale nie przeszkodziłoby to partii Kaczyńskiego w rządzeniu przez kolejną kadencję, bo posiliłaby się częścią głosów zwolenników Kukiza czy Korwin-Mikkego. Poza tymi programami socjalnymi (z „500+” na czele) dla PiS pozyskanie poparcia pewnej części „milczącej większości” (ludzi niezainteresowanych polityką i niegłosujących dotąd w wyborach) wydaje się łatwiejsze.
Po trzecie – i najważniejsze – sukces strategii Schetyny zależy jednocześnie od tego, ile naprawdę wynosi żelazny elektorat PO, oraz od tego, na ile uda mu się przedstawić Platformę jako jedyną alternatywę dla PiS (tylko wtedy nawet zwolennicy Środy czy Szczuki zacisną zęby i raz jeszcze poprą PO). Tu mamy prawdziwe ryzyko. Jeżeli żelazny elektorat Platformy skurczył się do sondażowych 13–18 proc., to manewr Schetyny da mu niewiele. Nawet jak doklei do tego wynik kilku procent urwane bezpośrednio PiS, to i tak z Kaczyńskim nie wygra. Jeśli zaś ta stała baza to tyle, ile w ostatnich wyborach (24 proc.), to gra może być warta świeczki – wygrana PO z PiS w stosunku, powiedzmy, 30:27 nie byłaby może wymarzonym rewanżem, ale jednak zwycięstwem. Tutaj więc Schetyna idzie w hazard, nikt bowiem nie wie, jaka naprawdę jest dziś skala kompromitacji PO po dwóch kadencjach i na ile stała się dla wielu dawnych zwolenników partią niewybieralną.
Co do ponownego zdobycia przez PO pozycji „najbardziej skutecznego anty-PiS” – tu sytuacja jest dużo prostsza. Wszelkie kalkulacje mają sens jedynie wtedy, gdy szeroki, podzielony dziś, obóz wrogów PiS, uzna Platformę za niekwestionowanego hegemona i jedynego gwaranta zakończenia Dobrej Zmiany. Aby tak się stało, PO nie może nieustannie ścierać się z Nowoczesną. Musi ją wchłonąć albo zmiażdżyć. PO doszła do władzy w 2007 r., po politycznym trupie Aleksandra Kwaśniewskiego. Aby dojść do władzy w 2019 r., musi utrupić politycznie Ryszarda Petru i zneutralizować KOD (lewica pozaparlamentarna jest na razie w proszku). Sytuacja, w której wyborcy oczekujący odsunięcia PiS od władzy nie mają pewności, kto jest właściwiej utęsknionym wyzwolicielem: Schetyna, Petru czy Kijowski nie służy żadnej z tych formacji. Jednak najmocniej szkodzi właśnie PO, czyniąc najbardziej nawet przemyślane posunięcia Schetyny bezprzedmiotowymi.