Dlaczego polscy żołnierze nadal będą ginąć w Afganistanie?
- W Afganistanie nadal będą ginąć żołnierze: brakuje nam rozpoznania i ludzi - mówią wojskowi, którzy stacjonowali na tej misji. Anonimowo, bo sytuacja w armii jest tak napięta, że nikt z czynnych wojskowych nie odważy się oficjalnie oceniać kiepskiego stanu wyposażenia naszych żołnierzy ani zbyt ambitnych zadań, jakie przed nimi postawiono. Tego, że dzisiaj nie pomagamy naszym amerykańskim sojusznikom, jak to było np. w Iraku, ale samodzielnie kontrolujemy jedną z najbardziej niebezpiecznych prowincji Afganistanu, do czego brakuje nam sił i środków.
16.09.2009 | aktual.: 17.09.2009 10:28
O tym, że w prowincji Ghazni to talibowie nadal rozdają karty, świadczą chociażby wydarzenia ostatnich dni. W piątek około godziny 15.30 czasu polskiego w Afganistanie zginął plutonowy Marcin Poręba. Jego konwój złożony z pięciu pojazdów podążał do bazy Giro. Jeden z rosomaków najechał na domowej roboty ładunek, który eksplodował. Plutonowy Poręba zginął na miejscu, piątka innych odniosła rany. Wczoraj Marcina Porębę na specjalnych mszach żałobnych żegnali koledzy w Afganistanie i Szczecinie.
Kilka tygodni wcześniej, 10 sierpnia, od kuli snajpera zginął kpt. Daniel Ambroziński, który wraz z kolegami z polsko-afgańskiego patrolu pieszego wpadł w pułapkę zastawioną przez rebeliantów .
Do tej pory w misji ISAF zginęło 11 polskich żołnierzy, na miejscu służbę pełni ich około dwóch tysięcy. - Wskaźnik strat mamy stosunkowo niski, zaledwie 0,55% podczas gdy średnio waha się on w granicach 2% - mówi gen. Roman Polko. - Biorąc pod uwagę fakt, że stacjonujemy w jednej z najniebezpieczniejszych stref, naprawdę nie jest źle - dodaje.
Tym bardziej że - jak podkreślają inni wojskowi - nasi żołnierze, którzy mają kontrolować prowincję Ghazni, nie są do tego przygotowani. - To była raczej decyzja polityczna, chodziło tylko o to, żeby zawiesić tam biało-czerwoną flagę i pokazać Amerykanom, jacy jesteśmy aktywni - mówi nam jeden z wysokich rangą oficerów. Podobnego zdania jest gen. Waldemar Skrzypczak. - Do kontrolowania tej prowincji potrzeba nie dwóch, ale sześciu tysięcy żołnierzy i odpowiedniego sprzętu rozpoznawczego - uważa. O jego braku mówił także rzecznik rządu Paweł Graś, który w jednym z wywiadów podkreślił, że największe bolączki naszej armii to brak sprzętu służącego do rozpoznania oraz wsparcia śmigłowców.
W Afganistanie naszym żołnierzom brakuje co najmniej dwóch eskadr śmigłowców bojowych i transportowych, a także, a może przede wszystkim, bezzałogowych samolotów rozpoznawczych. - Bez nich jesteśmy jak dzieci we mgle - mówi gen. Skrzypczak. Samoloty te mogą rejestrować w dzień i w nocy, np. przemieszczanie się ludzi w terenie czy moment, kiedy terroryści podkładają ładunki wybuchowe. - W Iraku, zanim ruszyłem do akcji, po rozpoznaniu przez bezzałogowe samoloty wiedziałem nawet, ile osób jest w tej czy innej zagrodzie - opowiada jeden z dowódców z Iraku. W Afganistanie nasi żołnierze tego nie wiedzą i muszą kierować się na czuja. Potrzebny jest także specjalistyczny sprzęt detekcyjny, który precyzyjnie wykrywałby podłożone przez talibów materiały wybuchowe. Jest też kwestia wywiadu i kontrwywiadu, który na początku misji w Afganistanie praktycznie nie istniał, a teraz działa w warunkach nędzy finansowej. Jeden z żołnierzy pierwszej zmiany opowiada, że na pierwszy patrol w Afganistanie pojechał z Amerykanami.
Tłumaczyli mu afgańską rzeczywistość krok po kroku: migające światełka w górach to sygnały przesyłane przez talibów. Mogą tak migać przez 10 kilometrów, a na jedenastym robią zasadzkę, więc broń lepiej mieć odbezpieczoną. Dzisiaj w wywiadzie i kontrwywiadzie działają ludzie, którzy znają teren, talibów, mają swoje źródła informacji. - To świetni żołnierze - ocenia jeden z generałów.
- Problem leży w ich ograniczonych możliwościach, bo za informację trzeba płacić, a im brakuje na to środków.
Wcześniej Polacy mogli, zarówno w kwestii sprzętu, jak i informacji wywiadu, liczyć na pomoc Amerykanów. Gen. Polko wspomina, że podczas misji w Kosowie nie dysponował środkami, które umożliwiałyby właściwe rozpoznanie. - Kiedy były mi potrzebne, informowałem o tym swoich przełożonych, a ci przekazywali nasze zapotrzebowanie Amerykanom - mówi. Także żołnierze GROM pojechali do Iraku bez specjalistycznego wyposażenia, ale dostali wsparcie od sojuszników z NATO. - Ale tam sytuacja różniła się od tej w Afganistanie - podkreśla gen. Skrzypczak. Tam byliśmy częścią kontyngentu, w Afganistanie podjęliśmy się samodzielnego zadania. - Amerykanie mogli naszą deklarację zrozumieć w ten sposób, że bierzemy za siebie i prowincję Ghazni pełną odpowiedzialność. A więc dysponujemy odpowiednią ilością ludzi i sprzętu - mówi jeden z polityków PO. - Trudno zatem, abyśmy teraz mieli liczyć na ich wsparcie: mają przecież swoich żołnierzy i swój teren, który nadzorują - dodaje.
Chyba zrozumiał to minister obrony narodowej Bogdan Klich, który przedstawił tzw. pakiet afgański, który ma trafić do naszych w Ghazni. Znalazły się w nim m.in. bezzałogowe samoloty rozpoznawcze, śmigłowce transportowe i moździerze. W tym roku na dozbrojenie naszej misji MON chce wydać 500 mln zł, w przyszłym 800. Potrzebny sprzęt ma dotrzeć do Afganistanu w ciągu kilkunastu miesięcy.