Jan przyjął pod swój dach dziesięciu uchodźców. © Wirtualna Polska | Dariusz Faron

Czujcie się jak u siebie

Dariusz Faron
22 marca 2022

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Janek ma 60 lat, tysiąc złotych renty, kilka tysięcy długu. I dziesięciu Ukraińców pod dachem. Piszą w internecie: pewnie robi na nich biznes. Bo gdzieżby tak z dobrego serca?

Cisza. Spokój. Tylko cztery stopnie na plusie, ale kilka osób chciwie łapie w parku pierwsze promienie wiosny. W porównaniu do wiecznie pędzącej Warszawy życie toczy się tu w zwolnionym tempie.

Ze stacji kolejowej w Podkowie Leśnej idzie się do pana Janka piętnaście minut spacerem.

Stary dwupiętrowy dom stoi tuż przy Lesie Młochowskim. Po bocznej drodze z rzadka przejedzie jakiś samochód. Idealne miejsce do życia, nawet jeśli budynek lata świetności ma dawno za sobą. Drewniane okna, porośnięty zielenią daszek z blachy falistej. Na wysokości szyb biel nagle ustępuje szarości, jakby ekipa remontowa nie dokończyła roboty.

Z tyłu rozległy, niezagospodarowany ogród. Wysokie sosny przepuszczają mało światła, więc nic nie chce rosnąć. Za to niedługo będzie tu pachnieć świeżo skoszoną trawą. Żona Janka, Tatiana, może posadzi mały warzywniak.

Jeszcze się zobaczy.


Kto ma więcej uchodźców?

Jan czeka już na szczycie metalowych schodków prowadzących na górną kondygnację. W rogu podłużnej kuchni drewniany stół, na parapecie czarny monitor. Reporter w kamizelce kuloodpornej właśnie opowiada o kolejnych bombardowaniach. Gospodarze mają tu teraz swoje centrum dowodzenia.

Mimo że Jan jest u siebie, w pierwszych minutach spotkania przypomina spłoszone zwierzę. Nerwowo poprawia siwe włosy opadające za ucho, wierci się na krześle, błądzi wzrokiem. Zanim włączam dyktafon, przystępuje do ataku.

- Będę z panem szczery. Nie rozumiem, po co pan przyjechał? Trzeba pomagać po cichu, szum jest nikomu niepotrzebny. Wczoraj spotkałem na spacerze znajomą. Dobrze sytuowana. Mówi, że przyjęła pod dach siedmiu uchodźców, a ja na to, że u mnie śpi dziesięciu. Myślę sobie: dokąd to zmierza?

Przecież nie będziemy się teraz licytować na Ukraińców.

Fakt, z tymi dziesięcioma trochę się rozpędziłem. Ale jeśli człowiek ucieka przed wojną, to jak mu nie pomóc?

Poczta pantoflowa. W Podkowie jest pan od Ukraińców

"Panem od Ukraińców" Janek został kilka lat temu. Było jakoś przed dziesiątą, żona kończyła zmianę w sklepie spożywczym. Zadzwoniła, że na ławce w parku leży dwóch Ukraińców. Trzeźwi. Pochodzą z małej wioski, są bez pracy i pieniędzy. A że powiększyła im się rodzina, przyjechali do Polski za lepszym życiem. Idzie jak po grudzie, nie mają nawet gdzie spać.

Janek powiedział żonie: zaproś ich do nas.

A potem byli następni. I jeszcze jedni. Pocztą pantoflową rozeszło się, że pewne małżeństwo z Podkowy Leśnej zapewnia Ukraińcom darmowy nocleg. W ciągu kilku lat przez dom przewinęło się kilkadziesiąt osób. Najczęściej rodziny z dziećmi, ale nie tylko. Ludzie z wielkich miast, miasteczek, wiosek. Inteligentni i bardzo prości. Porządni i krętacze. Pracowici i lenie. Zostawali tydzień, dwa, potem ruszali w dalszą drogę. Skąd? Dlaczego? Jak długo? Nieważne. Jan i Tatiana uzgodnili, że jeśli goście mają się tu czuć jak u siebie, nie mogą zadawać im za dużo pytań.

Schodzimy na parter. Nieco zniszczone białe drzwi prowadzą do obszernego przedpokoju. Na wysłużonej szarej kanapie siedzi kobieta w okularach i spiętych czarnych włosach. To Aliona.

Samotna matka 19-letniej Anny i 9-letniego Akima. Gdy tu zapukali, Aliona nie miała nawet dokumentów, a Janek nie wypytywał. Ostatnio znalazła pracę, dwa razy w tygodniu sprząta domy. Złączyła trzy pojedyncze łóżka i śpi z dziećmi. W pierwszych dniach były bardzo przestraszone, zwłaszcza Akim. Wystarczyło, że na niebie pojawił się helikopter, od razu leciał do mamy się przytulić albo chował się za torbami. Janek mu tłumaczył, że tu nie ma wojny, jest bezpieczny. Chyba dał się przekonać, bo odżył, biega po domu jak szalony. Janek się śmieje, że najczęściej do lodówki. Skoro ma apetyt, niech je!

Idziemy dalej. Długi korytarz wyścielony boazerią, po lewej pokój rodem z akademika. Dwa łóżka, szafa, biurko. Sławik ma niecałe 60 lat, pochodzi z małej wioski pod Iwano-Frankowskiem. Mieszkał tu już kilka razy, nawet się trochę z Janem zaprzyjaźnili. Gdy wybuchła wojna, chciał się bić, ale odpuścił, bo zdrowie już nie to. Próbuje ściągnąć z Ukrainy żonę.

Dzieli pokój z Pietią, pracownikiem hurtowni hydraulicznej. Jego przyszła żona będzie miała szczęście, bo Pietia ciągle się pyta, czy jakoś komuś nie pomóc. Ściera podłogę na kolanach, myje toaletę. Złoty gość.

Został nam jeszcze największy pokój. Stary parkiet, ściana wyłożona kasetonami z plastiku i styropianu, ale jest przytulnie. Na walizce pluszowe misie z Kubusiem Puchatkiem na czele. Obok ściągnięty obraz, Audrey Hepburn musiała ustąpić miejsca śwince Peppie.

Śpi tu córka Tatiany, Jana, z mężem Romanem. Przyjechali z Humania, 200-tysięcznego miasta między Kijowem i Odessą, z trójką dziewczynek (pięć, osiem i czternaście lat). Roman prowadził firmę sprzątającą, nabrał kredytów na nowe odkurzacze i dmuchawy, a tu nagle wojna. Nie chcieli zostawiać w Ukrainie rodziców Romana, ale Janek i Tatiana ich docisnęli ("pomyślcie o dziewczynkach!"). Dzieci zajmują duży pokój na górze. Anię i Wiktorię trudno utrzymać w ryzach, za to najstarsza, Dana, od rana do wieczora zatapia się w lekturze fantastyki. Ulubienica gospodarza.

Nazywa ją księżniczką.

Aliona samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Ostatnio znalazła pracę.
Aliona samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Ostatnio znalazła pracę. © Wirtualna Polska

Dach się zarwał, łazienka się sypie

– Tak, wiem, ten dom to ruina – mówi nagle Jan, gdy wracamy na górę.

Sto dwadzieścia metrów, ale wszystko się sypie, a te schodki jeszcze bardziej go oszpeciły. Żeby pomieścić jak najwięcej Ukraińców, z wielkiego salonu stworzyliśmy dwa pokoje i kuchnię. Robiłem ją sam. Docinałem stare blaty, kleiłem na szybko szafki. Nie jest piękna, ale można sobie coś ugotować. Łazienkę sam pan widział, ściany pękają, odpada tynk. Ale najgorzej jest w małym pokoiku na górze. Dach zaczął przeciekać, belka przegniła i się zarwała – opowiada Jan.

– Podarty styropian w pokoju zasłoniłem szafą. Wszystko tu jest robione z doskoku, bo brakuje pieniędzy na generalny remont. Tu podkleić, tam podmalować. Ale mieszkańcy doceniają, że mają dach nad głową. Nie są żadnym ciężarem i nie chcę, by tak się poczuli.

Dlatego nie mówię im, że jestem zadłużony.

- Ten dom to ruina. Nie mam pieniędzy na remont generalny - mówi Jan.
- Ten dom to ruina. Nie mam pieniędzy na remont generalny - mówi Jan. © Wirtualna Polska
W łazience sypią się ściany.
W łazience sypią się ściany. © Wirtualna Polska | Dariusz Faron

Dziadek pewnie chce zarobić

Lista chorób Jana jest równie długa jak spis lokatorów. Nogi odmawiają posłuszeństwa, serce też nie pracuje jak dawniej. Gdy Jan wejdzie po schodach, musi przystanąć i wziąć kilka głębszych oddechów. Do tego cierpi na ataki łagodnej padaczki. W jednej chwili odcina mu nogi, klęka, składa się jak scyzoryk. Przyzwyczaił się już, trzeba po prostu przeczekać. Całe szczęście, że ciało nie drży i nie ma niebezpieczeństwa, że Jan uderzy o coś głową.

I tak nie bierze wszystkich przepisanych tabletek, bo go nie stać. Ma 1000 zł renty. Tatiana zrezygnowała z pracy w sklepie, żeby zaopiekować się mężem na pełen etat. Dostaje za to od państwa 620 zł.

Trudno wyżyć we dwójkę. Nie mówiąc o dziesięciu gościach pod dachem.

Niedawno Jan umieścił w mediach społecznościowych post z prośbą o pomoc. Wiele osób wyraziło wsparcie, inni od razu go "przejrzeli". Dziadek robi biznes na biednych ludziach. I w ogóle po cholerę przyjmował tyle osób, skoro ledwo wiąże koniec z końcem?

Agnieszka: Z całym szacunkiem, szaleć można, jak się ma na to kasę.

Marta: Dziwne to wszystko.

Emilia: Dziwne, bo to dyżurny troll.

Marta: Tak właśnie myślałam.

Nika: Brak zdrowego rozsądku, we wszystkim musi być zachowany umiar.

Agnieszka: Dużo teraz będzie takich chętnie przyjmujących, żeby zarobić.

Jana zabolało. – Kiedy przyjąłem pod dach pierwszych potrzebujących, nie było mowy o żadnych ustawach i dofinansowaniach. Nie wziąłem ani grosza ani od tych ludzi, ani dzięki temu, że u mnie są.

Pieniądze nigdy nie miały dla mnie większej wartości.

Sasza śpiewa o drugiej w nocy

Jan wymienia zasady panujące w domu:

1. Nie rób wielkich oczu, nocleg naprawdę jest za darmo. Nie ma tu haczyka.

2. Do gospodarza mówi się po imieniu. Młodsi nie mają z tym problemu, starsi potrzebują nieraz kilku miesięcy, żeby się przełamać. Bo jakże to tak na ty?

3. Czuj się jak u siebie w domu. Staramy się nie zamykać drzwi. A jeśli jesteś głodny, po prostu otwierasz lodówkę. Nie pytasz nikogo o zgodę.

4. Obiady rzadko jemy wspólnie, bo nie ma jak się pomieścić. Ale na dole jest druga kuchnia, Tatiana zniosła tam garnki. Lokatorzy często sami sobie gotują.

5. Szanuj innych. Gospodarze są cierpliwi i wyrozumiali, ale jeśli przekroczysz granicę, odchodzisz.

Nie ma tu picia alkoholu ani szlajania się po ulicach. Janek nie chce wysłuchiwać od sąsiadów, że goście z białego domu przy lesie chodzą pijani po Podkowie. Tym, którzy lubią zajrzeć do kieliszka, tłumaczy: zobaczy cię ktoś w złym stanie na ulicy i przypnie łatkę wszystkim Ukraińcom. Ale nie każdy słucha.

Na przykład Oleg, spawacz z Odessy. Jak wypił, czepiał się innych. Janek pojechał akurat na kilka dni do Ukrainy. Lokatorzy obiecali, że będzie spokój, ale Olegowi znowu odbiło, a mieszkaniec z pokoju obok stracił nad sobą panowanie. Wylatują na taras, biją się, awantura na pół Podkowy. Leje się krew, ktoś dzwoni po karetkę, Olegowi trzeba zszywać twarz. Janek odczeka dwa tygodnie, aż dojdzie do siebie, a potem powie mu: do widzenia.

Sasza mieszkał tu trochę dłużej. Nie miał roboty, Janek obiecał pomóc.

- Umiesz kłaść płytki w łazience?

- Nie wiem, może umiem. Nigdy nie próbowałem.

- A spawać?

- Pewnie tak. To nie musi być trudne.

Pomieszkał chwilę, jechał do roboty na drugi koniec Polski, potem wracał. Jak się napił, włączał mu się tryb: uliczny grajek. Brzdękał na gitarze na tarasie, a mieszkańcy śpiewali refren:

- Saaaaaszaaaaa! Zamknij się, jest druga w nocy!

Jan miał do niego słabość, bo po każdym wybryku przepraszał dwa dni, panie Janeczku kochany, to się już nie powtórzy! Ale któregoś wieczora Sasza wsiadł po kilku kieliszkach za kółko. Skasował auto na drzewie. "Janeczkowanie" i niewinne oczy już nic nie dały.

- Szukaj pomocy gdzie indziej, Sasza. U mnie już jej nie znajdziesz.

Na początku dzieci były przestraszone i zdezorientowane. Teraz szaleją po całym domu.
Na początku dzieci były przestraszone i zdezorientowane. Teraz szaleją po całym domu. © Wirtualna Polska

Król życia ze złamanym zębem

Jan też potrzebuje pomocy.

– Sam jestem sobie winny. Pod koniec lat 80. świetnie sobie radziłem. Produkowałem damską biżuterię. Sprzedawałem eleganckie damskie kostiumy do znanych warszawskich butików, potem sprowadzałem samochody z USA. Mieliśmy ogromny plac na Pradze, płynęło do nas czternaście aut tygodniowo. Ludzie zapisywali się w ciemno. Każdy kolejny biznes przynosił spore pieniądze.

Zaczęła się zabawa.

– Pamiętam taką scenę: na imprezie nagle wyjmuję pieniądze z portfela i rozrzucam. Przyjaciele mówią, żebym się nie wygłupiał, ale nie słucham. Wynajmowałem kilka mieszkań, regulując czynsz z góry. Znajomi ostrzegali, że sporo przepłacam, ale miałem to gdzieś. Dwa, trzy razy w tygodniu chodziło się na wódeczkę do hotelu Victoria. "Komu postawić?". Wstydzę się tamtego okresu. Myślałem, że pieniądze nigdy się nie skończą. Wielu ludziom pożyczałem na wieczne oddanie, wystarczyło poprosić. Zostawiałem też fortunę w Peweksach, nosiłem się jak król. Skórzane spodnie sprowadzane ze Szwecji, do tego czarna marynara. Francja elegancja.

A teraz?

Zarosłem jak zwierzę, przypominam lumpa. Złamał mi się ząb i nawet nie mam za co go zrobić. Dobrze, że w pandemii nosiło się maseczki, to nikt nie widział – śmieje się gorzko.

Gdyby przy ladzie w Victorii ktoś powiedział tamtemu Janowi, że będzie żył z żoną za 1600 zł, nie uwierzyłby.

Ale jakoś sobie radzą. Ostatnio poszli w odwiedziny do cioci. Siedzą przy kawie, a ona, chodź, Tatiana, pokażę ci nowe ubrania. Otwiera szafę, nagle wciska w dłoń tysiąc złotych "na Ukraińców". Kuzynka też ich wspomogła. Poza tym Tatiana potrafi wyczarować w kuchni coś z niczego. Przedwczoraj pół dnia lepiły z córką ciasto. Janek zrobił wielkie oczy, bo kto zje ponad sto pierogów? Zeszły wszystkie.

Tatiana znika na chwilę i wraca z damską torebką z popielatego sznurka. Jeśli się nie wykańcza skórą, to tydzień roboty. Ostatnia sprzedała taką za 110 złotych. Trzeba odliczyć za nitki, ale i tak jest pięć dych do domowego budżetu. Tyle że brakuje czasu na szycie, bo dzieciaki ciągle głodne. Na szczęście część lokatorów już pracuje, sami gotują sobie na dole.

I wreszcie tajna broń Janka w walce o utrzymanie się na powierzchni – karta kredytowa. Dziesięć tysięcy limitu, sześć już wydał. Pytam, czy zadłużanie się to na pewno dobry pomysł.

– Przedwczoraj byliśmy z wnuczką Tatiany, Daną, kupić szkła kontaktowe. Nosiła złe okulary. Jak powiedzieć w takiej sytuacji, że się nie ma? Poza tym nie zdarzyło mi się, bym nie oddał jakichś pieniędzy. O tym nie zapomnę!

Jan cierpi na zaniki pamięci. Kiedyś pasjonował się historią, daty wszystkich ważniejszych bitew miał w jednym palcu, a teraz został tylko Grunwald. Dawniej namiętnie oglądał filmy, prowadził nawet krótko wypożyczalnię kaset wideo. A teraz pyta Tatiany o nazwiska aktorów, których tak dobrze znał.

To Fronczewski czy Stuhr? A może Marek Kondrat? Jezu, przecież widział tę twarz milion razy.

Ale na pytanie o rocznicę ślubu odpowiada bez wahania.

– 15 czerwca. Gdybym zapomniał tę datę, byłyby problemy.

Mimo bardzo skromnego budżetu pan Jan stara się zapewnić lokatorom jak najlepsze warunki.
Mimo bardzo skromnego budżetu pan Jan stara się zapewnić lokatorom jak najlepsze warunki. © Wirtualna Polska

Starym ludziom czasem odwala

Tatiana przyjechała do Polski z Humania dwadzieścia lat temu. Znajomi namówili ją, żeby pracowała u nich jako opiekunka do dzieci. Nie żałowała. Z czasem zaczęli ją traktować jak członka rodziny. Zadomowiła się w Polsce.

Mówi, że jeśli odwiedzę kiedyś Humań, muszę koniecznie iść do Zofiówki. To przepiękny, gigantyczny park, tłumaczy Tatiana, który pod koniec XVIII wieku hrabia Potocki stworzył dla swojej żony Zofii. Można spacerować cały dzień, a i tak się wszystkiego nie zobaczy. Budowa trwała dziewięć lat. Ponoć przyjeżdżają tam turyści z całego świata.

Janek parku nie budował. Wszedł do spożywczaka Tatiany niby po wafelki, potem co chwilę wracał.

Tatiana: Kiedyś mu się przyśniło, że musi poznać Ukrainkę i chodziło mu to po głowie. Krążył w sklepie jak sęp. Strasznie mnie wkurzał, bo co chwilę zagadywał. Uczepił się. Wypytywał, jak mam na imię, skąd jestem... Nie podobało mi się, więc kłamałam, że muszę iść do innych klientów.

Jan: Życie nie jest lekkie. Wszyscy w okolicy szybko polubili Tatianę. Przyjechała z obcego kraju i pomagała wszystkim wokół. Nic dziwnego, że tak mi się spodobała.

Tatiana: Nie wiedziałam, że trafiłam na człowieka, który jeśli się uprze, to już nie odpuści. Pomału mnie zdobywał. Dowiedziałam się, że ma problemy ze zdrowiem i pomyślałam, że pomogę mu stanąć na nogi. W urodziny zaprosił mnie na drinka, a gdy powiedziałam, że nie piję, zaproponował mleko. No i faktycznie. Było mleko przewiązane wstążką i dwa baloniki.

Jan. A któregoś dnia pojechałem po żonę do pracy, kończyła zawsze o 22:00. Powbijałem w ogrodzie pochodnie, w mieszkaniu rozsypałem płatki róż, zapaliłem świeczki. Rok po pierwszym spotkaniu wzięliśmy ślub. Zorganizowaliśmy kameralną imprezę na warszawskiej Starówce. W Borucie, mojej ulubionej knajpce.

Tatiana: Gdy Jan mi się oświadczył, byłam w szoku. Szkoda, żeś już tego numeru z różami nie powtórzył! Tamtego wieczora udawaliśmy, że od razu bierzemy ślub. Założyłam na głowę welon z firanki, a Jankowi krawat. Robiliśmy zdjęcia z głupimi minami.

Jan: Starym ludziom czasem odwala.

Są jeszcze miejsca

Oboje zaznaczają, że z Ukraińcami wcale im nie odwaliło. Dom nie jest z gumy, ale jakoś się mieszczą. Nieraz ktoś przyjeżdżał z materacem i rozkładał go pod lodówką. Jak człowiek chce, to zawsze się da. Jan i Tatiana lubią ciszę, a w domu gwarno jak na dworcu, ale korona im z głowy nie spadnie. Przecież niektórzy z tych ludzi nie mają do czego wracać.

Jan pyta jeszcze raz: jak im nie pomóc?

Plan jest taki: wyremontuje zarwany dach w małym pokoiku na górze, przeniosą tam Janę z Romanem. I przyjmą kolejne dwie osoby.

Będzie ciężko, ale jakoś sobie poradzą.

Tak trzeba. Po prostu.

***

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.