Były śliczne i bezbronne, próbowały uciec śmierci. Do dziś leżą przy torach© Archiwum | .

Były śliczne i bezbronne, próbowały uciec śmierci. Do dziś leżą przy torach

Aneta Wawrzyńczak
14 grudnia 2018

Michał Roszko śmierć miał na ramieniu. W ramionach też. Mówi: – Człowiek dopiero zabity, jeszcze ciepły, jest jak worek napełniony wodą. Tak się w rękach przelewa.

Od redakcji: ten reportaż był jednym z najpopularniejszych naszych tekstów 2018 roku. Przypominamy go jako #HIT2018 Wirtualnej Polski.

Wschodnia Polska. Horyniec-Zdrój. Kilka restauracji, tym pizzeria, kościoły, sklep z prasą, kosmetykami, chemią, odzieżą. Wszystkie towary pierwszej potrzeby. A jak komuś mało, może jechać do Lubaczowa, Tomaszowa Lubelskiego, Zamościa.

Chciałoby się rzec: normalna mieścina, wiele takich w Polsce. Tylko te cmentarze, tyle ich wkoło, jakby ktoś się uparł, że to dobre miejsce na nekropolię, że tu akurat może przypadać najwięcej cmentarzy na kilometr kwadratowy. Albo na głowę.

Już tylko nieliczne z tych głów zamieszkałych w Horyńcu-Zdroju pamięta to, co oprócz nich mogłyby opowiedzieć tylko kości pogrzebane przy torach. Kości, które miały spocząć w obozie zagłady w Bełżcu, razem z około 450 tys. innych. Zostały jednak tu, w Horyńcu-Zdroju.

To było śliczne dziecko, a on strzelił mu prosto między oczy

Michał Roszko urodził się Horyńcu-Zdroju w 1931 roku. Pół życia pracował w handlu, najdłużej w rzeszowskim przedsiębiorstwie obrotu produktami naftowymi ("obroty były milionowe, 20 tysięcy litrów paliwa dziennie"), piastował tam stanowisko, które dziś nazwalibyśmy skrzyżowaniem magazyniera i księgowego. Roszko opowiada:

"Tu się urodziłem i do dnia dzisiejszego żyję. Byłem sam, nie miałem rodzeństwa. Ojciec mój był z zawodu blacharzem. Mieliśmy niecałe dwa hektary ziemi i tak z pracy rąk troszkę się żyło, dla własnych potrzeb ziemniaczki się na przykład sadziło. Jak wybuchła wojna, chodziłem do trzeciej podstawówki, w czasie okupacji skończyłem piątą klasę. Miałem 13-14 lat, już podlegałem jako robotnik.

Przed wojną chodziliśmy razem do jednej klasy, wszyscy: Żydzi, Polacy, Ukraińcy. Siedzieli my, jak usadziła pani, bo jak kto był bardziej żywotny, to musiał być pod okiem, bliziutko przy wychowawczyni. I było tak, że dziewczynka z chłopakiem siedziała, a byli i wychowawcy, że same dziewczynki i sami chłopcy, oddzielnie.

Moi sąsiedzi byli karnacji ciemnej, czarne włosy były u nich. Ale była też i blondynka z rodziny Kenigów, na imię miała Chana.

Mnie zanim poszedłem do szkoły, Żydówka nauczyła pisać i czytać. Ona się nazywała Frymcia. Nazwisko? Nie pamiętam, wiem, że jej szwagier się nazywał Szprung. Miała też brata Josia, jak ja chodziłem do trzeciej klasy, to Josio chodził już do siódmej. A myśmy się kolegowali, mieszkali przez miedzę. Jej matka miała na imię Gicia, pamiętam, jaki chleb piekła, bochny były dwukilowe. A ojciec był Szymon, brał mleko z folwarku, robił swoją śmietanę i masło koszerne, a oprócz tego robił lody, rozprowadzali je po restauracjach, pensjonatach, sanatoriach. Ja byłem już chłopakiem dość zdrowym, pomagałem Frymci te lody kręcić, była specjalna wirówka. I jak tak żeśmy kręcili te lody, to ona mówi: ja ciebie nauczę czytać.

Jak przyszedł nakaz, że Żydzi mieli pójść do getta, to pojechali do Rawy Ruskiej, bo w Horyńcu getta nie zrobili. Ta rodzina, co koło mnie mieszkała, też wyjechała. Później jeszcze korespondencję prowadziliśmy, z moją babcią pisała Gicia. O czym pisały, to trudno mi coś powiedzieć.

Później było zarządzenie, że każdy, według numeru ewidencyjnego we wsi, miał iść do gminy, dwudziestu ludzi, codziennie inni, po kolei. Mieliśmy siedzieć i czekać, nie wiadomo na co. To była niby warta, w rzeczywistości byliśmy zakładnikami. I nie było różnicy, czy Ukrainiec, czy Polak, czy jeszcze innej narodowości. Wszyscy szli.

W międzyczasie ojciec miał jakąś robotę i mówi do mnie: "Za mnie pójdziesz i sobie tam posiedzisz". Znaczy: na tego zakładnika, do gminy. Poszedłem i naraz sekretarz gminy mówi do nas: "Weźcie łopaty, mam tu telefon ze stacji, tam się zgłosicie". We dwójki się ustawiliśmy i poszliśmy na stację. Nie wiem, ilu nas było.

Na stacji stał transport z Lubaczowa, z Żydami. Towarowe wagony, kryte, i po dwa okienka, długie na jakieś 70 centymetry, z klapą na zewnątrz, otwartą. Zwisała, nie było krat. Jak ktoś prosił o wodę, to ludzie mogli podawać, strażnicy niemieccy nie bronili, w ogóle nie reagowali na to. Zaraz przyszedł następny pociąg, z Rawy, osobowy. Zajechał z drugiej strony, więc żeby przejść, trzeba było przełazić pod tymi Żydami. A na stacji wszędzie byli Niemcy.

Dużo różnych formacji widziałem i mogę powiedzieć, że to byli prawdziwi hitlerowcy. Wie pani, jakie mieli ubrania? Hitler w takim kolorze zawsze występuje, żółty czy raczej khaki. Co mówili, to ja prawie wszystko rozumiałem. Jeden z nich patrzył się na mnie i mówi: "Chodź". Wyglądał jak narkoman, takie miał oczy, jakby mu się białko rozeszło, dosłownie jakby był naćpany. I pistolet maszynowy na szelkach, więc ręce miał wolne, ten pistolet mu, o, potąd (po kolana) wisiał.

Kazał mnie iść pierwszemu i naraz słyszę, że mi strzelił tuż koło ucha. Nie we mnie, nie widziałem, bo się od razu odwróciłem, ale zaraz zobaczyłem, że przez to okienko w pociągu jakaś matka wyrzuciła dziecko. No, bo kto inny, jak nie matka? Nie wiem, czy to był chłopczyk, czy dziewczynka. Pamiętam, że śliczne włosy miało, kręcone, złocisty blond. Śliczne dziecko.

Leżało już na wznak, tu, o, prosto między oczami miało malutką dziurkę. Z lufy dymek jeszcze wychodził, jak ten Niemiec mówi do mnie: "Bierz". A ja mu odpowiedział po niemiecku, że sam nie dam rady, bo mogło mieć ono już ze 30 kilo. I się patrzę, a tam wyłazi spod pociągu jeden taki, starszy ode mnie. Niemiec do niego: "Pomóż mu". Ten się wyprostował, mówi: "Ja jestem Niemiec". No to tamten łap pistolet za lufę i rąbnął mu w zęby, warga się rozleciała, krew trysnęła.

Ja wtedy zdałem sobie sprawę, co mi Niemiec zrobi, jak nie wezmę tego dziecka. Ci, co z nimi przyszedłem, już kopali grób, tam przy stacji, na rogu. I ja już wiedziałem, gdzie to dziecko trzeba zanieść. Złapałem, do siebie przycisnąłem, nie bałem się już, że to trup. I, proszę pani, tam, do tego grobu zaniosłem, a sam chodu w las, przyleciałem do domu, mówię do babci: "Babcia, ale mnie ojciec dał zajęcie. Ja śmierć już po prostu na ramieniu miałem".

Pierwszy raz w życiu miałem trupa w rękach. Człowiek dopiero zabity, jeszcze ciepły, jest jak worek napełniony wodą. Tak się w rękach przelewa. Rozumie pani?".

Na pasach mieli "Bóg z nami", ale Boga tam nie widziałem

Od XV wieku Horyniec-Zdrój przechodził ze szlacheckich rąk do rąk, aż trafił do Ponińskich, którzy w XVIII wieku utworzyli tu uzdrowisko. Nadmieniał o nim później Mieczysław Orłowski w 1914 roku w "Ilustrowanym przewodniku po Galicyi". W jego oczach był to "mały, prymitywnie urządzony, prawie wyłącznie przez Żydów frekwentowany zakład kąpielowy siarczany o kilku łazienkach".

Zdecydowaną większość kuracjuszy międzywojennych stanowili Żydzi. Mogli się tu czuć jak u siebie, gdyż wokół uzdrowiska znajdowały się prowadzone przez miejscowych starozakonnych sklepy koszerne, domy wypoczynkowe i bożnica. Ta ostatnia była ulokowana "w parterowym drewnianym budynku, krytym blachą, oszalowanym i pomalowanym na niebiesko", "ze strzelistą wieżyczką od strony wschodniej" oraz przyklejoną doń izbą lekcyjną, w której nauczał Menes Lewental.

Tak relacjonował nieżyjący już mieszkaniec Horyńca Franciszek Haliniak w pracy na konkurs "Na wspólnej Ziemi – Historia i Kultura Żydów Polskich" autorstwa Małgorzaty Mach (wtedy uczennicy Gimnazjum im. Inglota w Lubaczowie). Relacja nosi tytuł: "O horynieckich Żydach z okresu, kiedy byli naszymi sąsiadami, a dzieci żydowskie z dziećmi Polaków i Ukraińców razem uczęszczały do szkoły. Opis tragicznych losów horynieckich Żydów w okresie hitlerowskiej okupacji w latach 1941-1944".

Haliniak w swojej relacji opowiada: "Wychowany byłem w rodzinie chrześcijańskiej, a nasłuchałem się różnych ideologii. Jestem przekonany, że każda ideologia i związany z nią porządek realizowany jest przy pomocy siły prawa – prawa ustalonego przez aktualnych panujących. (…) Wojska hitlerowskie na sprzączkach pasów głównych przy mundurach miały wygrawerowany napis: Gott mit uns (Bóg z nami), lecz postępowanie Niemców ze zniewolonymi narodami było rażąco sprzeczne – niezgodne z boskimi przykazaniami”.

Spośród zamieszkałych przed wojną w Horyńcu-Zdroju Żydów emerytowany strażak zapamiętał między innymi:

Właściciela olejarni Jankiela Szprunga, jego brata, żonę, dwie córki: Fajgę i Mirkę oraz dwóch synów-bliźniaków: Herszka i Motia (mieli po około 20 lat).

Rozentala, który zajmował się "rytualnym, koszernym zarzynaniem drobiu i cieląt na potrzeby horynieckich Żydów". Jego syn "uczęszczał gdzieś do zakonnej szkoły żydowskiej”, a odwiedzając rodziców „chodził w czarnym specjalnym mundurku i nosił czapkę w formie rondelka z małym daszkiem”. Poza tym "miał długie kręcone pejsy, a włosy na głowie krótko ostrzyżone”.

Mojsia Lewentala, nauczyciela hebrajskiego w bożnicy. Na jego weselu "grali muzykanci żydowscy, a mężczyźni tańczyli z mężczyznami. Kobiety nie tańczyły wcale".

Herszka Werkera, który wraz z żoną i ok. 20-letnią córką wynajmował w domu pokoje dla kuracjuszy, a dodatkowo uprawiał swoją ziemię, w sąsiednim Radrużu. W ich domu "za czasów okupacji sowieckiej znajdowała się siedziba NKWD i Milicji".

Przedstawicieli wolnych zawodów: lekarza Heinricha Reinbacha oraz adwokata Glajacha (Haliniak nie pamiętał jego imienia).

Łącznie w Horyńcu-Zdroju i okolicy mieszkało około 35 rodzin żydowskich. Franciszek Haliniak: "Zważywszy na to, że Żydzi mieli praktycznie wszystkie wille i głównie oni przyjmowali kuracjuszy Horynieckich, że byli współczesnymi biznesmenami i trzymali w rękach też rzemiosło i handel, lekarzem był też Żyd, praktycznie tylko oni mieszkali w centrum Horyńca, to wtedy był znaczący społecznie element".

"Zmietli ich w jeden dzień. Przyjechali, zabrali, zabili"

Helena Gwizdała urodziła się w 1931 roku w Myśliwcu. Do Horyńca-Zdroju trafiła z rodzicami w 1934, jej ojciec zabrał rodzinę, gdy przyjechał tu za chlebem. Był dróżnikiem brygadzistą. Pani Helena opowiada:

– Osiem lat miałam, jak wybuchła wojna. Takie rzeczy się pamięta.

Chodziłam do szkoły, tak jak wszyscy. I Żydzi byli, i Polacy, i Ukraińcy, taka mieszanina. Ja z Żydówką siedziałam w ławce. Na imię miała Fajga, nazwiska nie pamiętam. Uczciwa była dziewczyna. Macę, śmieliśmy się, przyniesiesz w poniedziałek czy nie? A ona się śmiała i przynosiła, razem jedliśmy. Nie było żadnej różnicy, różnicę dopiero Ukraińcy zrobili: "Wy Polaki, my Ukraińce, my was zabijemy. Z nimi nie było żartów".

A Żydzi to był łagodny naród, mnie się przynajmniej tak wydaje. I zmietli ich w jeden dzień. Przyjechali, zabrali, zginęli.

Ciekawi żeśmy byli, jak to dzieci, jak transporty żydowskie szły. Każdy z nas leciał, każdy z nas chciał widzieć i Niemca, i Żyda, i jak to będzie. Już mniej więcej wiedzieliśmy, o której godzinie pociąg jedzie i że w Horyńcu wodę brał, bo parowozy były parowe, a u nas były studnie. Jak był przystanek takiego transportu, ludzie się wychylali, gorąco było, wołali, że chcą wodę. A dzieci wypuszczali po prostu. Jak wieczorem, to mógł się taki dzieciak uchować. Ale w dzień to nie bardzo.

Pamiętam. Dziewczynka, cztery lata, może pięć. Piękna, czarne, kręcone włosy, krótkie. Spódniczka ciemna, sweterek w kratkę, ładne dziewczątko. A my tutaj staliśmy, na rogu, gdzie teraz tunel jest. Nas było z pięcioro, sześcioro. Ona wypadła z tego pociągu, przez okienko. A może ją wypuścili? Pamiętam, jak szła, a Niemiec stał i jej palcem pokazywał: "Komm, komm". To znaczy: "Chodź, chodź". Ona nic nie mówiła, tylko szła do niego. Wyciągnął pistolet i nagle strzał. No, zabił ją, na parę kroków przed nim. Do dziś dnia stoi mi przed oczami ta dziewczynka. I sobie myślę: no po co, człowieku, co ci to dziecko zrobiło? A niech by żyło, by się ktoś nim zaopiekował.

Niemiec zobaczył nas, bo zaczęliśmy krzyczeć, żeby nie strzelał. Po polsku krzyczeliśmy. A on wtedy on do nas: "Raus, raus” i tak ręką odganiał, żebyśmy uciekali, bo inaczej będzie strzelał. No, to my uciekli stamtąd.

A ilu takich było, że wiadomo było, że i tak umrze, i go brali go na prześcieradło, i przez to okieneczko wyrzucali. Jak upadł, to go zabili, już się przynajmniej tyle nie męczył, zakiem go zawieźli do tego… (obozu zagłady w Bełżcu).

Tak się teraz niby lekko mówi, ale to przeżyć? Jak rozkaz dali: masz wziąć, zakopać. To był strach, bo nie wiadomo, co komu odpali i jeszcze cię zabije.

Powiem szczerze: nie widziałam, tylko słyszałam, że później nawet czy to Polacy, czy Ukraińcy, kto by to nie był, tych zabitych ludzie później odkopywali i złota szukali jeszcze koło nich. ("I ciuchy brali!", wtrąca Wiesław). Ja bym nie mogła. Jak tak można, że człowiek nie żyje i jeszcze jego tarmosić i szukać? Na co ci, człowieku? A niech się marnuje, na tym się nie dorobi.

Każdy coś ścierpiał w tej wojnie. I Polak, i Ukrainiec, a od Żydów się zaczęło. Nie ma co opowiadać, to jest przeżycie. Tylko człowieka nerwy szarpią, więcej nic. Bo jak człowiek nie widzi, to jeszcze-jeszcze. Ale jak przed oczami widzisz, jak strzela, to aż mróz przez człowieka przechodzi. Po dziś dzień ja siedzę i wiedzę tę małą.

Jeśli tu leżą, niech choć pomnik mają

Wojna nie oszczędziła Horyńca-Zdroju. "Spłonął zrównany z ziemią zakład kąpielowy, zniknęły domy wypoczynkowe. Pozostały ruiny teatru. Wielka była inicjatywa miejscowych ludzi. Długoletni pracownik zdroju, kąpielowy Stefan Jaraput, zbierał rurki, krany, kotły i żelastwo, jakie ocalało z pożaru. W dawnej dyżurce umieszczono wanny" (Nowiny Rzeszowskie, „Horyniec wraca na szlak”, autor niepodpisany).

Obecnie Horyniec-Zdrój wciąż jest znany ze swojej borowiny i wody siarczkowo-siarkowodorowej. Uzdrowisko Horyniec oferuje: zabiegi lecznicze i "ćwiczenia w unikalnym w Polsce basenie leczniczym z wodą siarczkowo-siarkowodorową”, turnusy współfinansowane przez NFZ, w tym uzdrowiskowe leczenie sanatoryjne dorosłych i uzdrowiskową rehabilitację dla dorosłych, pobyty lecznicze pełnopłatne oraz „atrakcyjny program kulturalno-rekreacyjny".

Na co dzień mieszka tu około 2700 osób, rocznie przewijają się setki kuracjuszy.

– Przy wjeździe do Horyńca jest wzniesienie. Jak pociągi z Żydami zwalniały, to właśnie tam ludzie najczęściej wyskakiwali. Niemcy ich zaraz łapali. To miejsce nazywa się Popowa Góra i tam są horynieckie Żydy rozstrzelane – mówi Stanisław Wasylowski, urodzony w 1937, mieszkaniec Horyńca-Zdroju i lokalny aktywista.

Wiesław Wojtowicz (ur. 1952 roku), prezes Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych Koło Gminne Horyniec-Zdrój precyzuje: – Tu jest 12 stopni nachylenia, pociąg więc ledwie jechał, a Żydzi wyskakiwali. Przez nasz teren ich wozili, część uciekała. Kto się uratował, to się uratował, mam spisane zeznania świadków, mówią, że dużo ludzi uciekło, w każdą stronę, na Biłgoraj, na Rzeszów. Co się z nimi później stało? Nie wiem. Wiem, że około 200 ludzi jest w lasach od Horyńca po Dziwięcierz pochowanych, ale gdzie dokładnie? Nie ma nic zaznaczone. Są relacje, że Polacy byli pędzeni, żeby ich grzebali. Co mieli ci Żydzi przy sobie, to się im zabierało, ciuchy nawet, nago grzebano. Nikt się przecież nie przyzna, wie pani, jak jest.

Wiesław Wojtowicz - z pomocą paru osób i na podstawie relacji żyjących świadków – ustalił, że szczątki co najmniej 11 Żydów, zabitych w czasie ucieczki z transportu do Bełżca, spoczywają w ziemi na skwerze przy stacji kolejowej. Skwer to określenie trochę na wyrost, mowa bowiem o kawałku gdzieniegdzie wydeptanej trawy na rogu Sanatoryjnej i Kolejowej. Nie ma żadnej tabliczki, ogrodzenia, jak komuś się spieszy, to przetnie drogę na skos, podepcze, może nawet nie wie, że to tak naprawdę masowy grób?

Wiesław Wojtowicz: – Na początku był tu drewniany krzyż, tylko ile drewno postoi? Pięć lat? Później nikt się tym nie interesował. Dopiero my się tym interesujemy, żeby tam przynajmniej jakiś kamień dać i tablicę pamiątkową. Taka tablica to by była wielka atrakcja dla Horyńca. To jest takie miejsce, że tu kuracjusze uczęszczają. Czy nie odstraszy ludzi, że ludzi tutaj mordowano? E tam, najwyżej skarbonkę damy, niech wrzucają na upamiętnienie.

Wojtowicz zapewnia, że kamień jest przyobiecany, on już ekipę zorganizuje, kamień się przywiezie i zamontuje na skwerze przy stacji kolejowej. Tam, gdzie leżą zamordowani.

Zeznania świadków, własnoręcznie przez nich spisane, opatrzone podpisem oraz pieczątką Stowarzyszenia Spadkobierców Polskich Kombatantów II Wojny Światowej, Wojtowicz trzyma jako dowód dla przyszłych pokoleń i uzasadnienie wniosku o tę pamiątkową tablicę. Tablica ma być obowiązkowo po polsku, może być też po hebrajsku, po angielsku niekoniecznie, "Anglików tu nie ma, rzadkość". Po niemiecku też nie, bo "zaraz by zniszczyli". A hebrajskiej nie zniszczą? "Nie. Chyba nie".

Rozważania Wojtowicza uzupełnia Grzegorz Ciećka, rehabilitant w lokalnym uzdrowisku i renowator-pasjonat przydrożnych krzyży i kapliczek. Ciećka opowiada, że rabin z Nowego Jorku ufundował ogrodzenie do kirkutu w Lubaczowie, napisy są po polsku i hebrajsku – i nikt tego nie rusza; sam kirkut cudem ocalał.

- Niemcy go nie spożytkowali chyba dlatego, że ulice były wybrukowane – zastanawia się Ciećka. – Bo w okolicy to było normą. Kirkut w Starym Dzikowie poszedł pod drogę, w Cieszanowie to samo, i w Narolu, i w Oleszycach. Widziałem, że pojedyncze macewy zostały zwrócone. Na przykład macewę z hebrajskimi znakami, z której ktoś zrobił koło do mielenia zboża. I ktoś ją odniósł jednak na kirtkut.

Wiesław Wojtowicz: – Dlaczego nam zależy na tablicy? Skoro taka rzecz była, skoro są tu Żydzi pochowani, to niech ten pomnik będzie.

Źródło artykułu:WP Opinie
zagłada żydówhitlerżydzi
Komentarze (0)