Bp Jan Bagiński: przeżyłem rzeź wołyńską dzięki pomocy ukraińskich sąsiadów
Na szczycie tego stosu ciał leżała jego żona, zastrzelona, z maleńkim syneczkiem na rękach. On wziął włosy odstrzelone z głowy żony i przyszedł z nimi do naszej wioski, to było 7-8 km. To już pamiętam, jako dziesięcioletni chłopak. On stał, jakby stracił rozum, jakby był nieprzytomny. Trzymał w rękach te zakrwawione włosy - wspomina swojego wujka ks. Jan Bagiński, biskup senior z diecezji opolskiej, który przeżył rzeź wołyńską dzięki pomocy ukraińskich sąsiadów. Po latach dowiedział się, jak ginęła jego rodzina. - Musieli kilka razy wbić jej nóż w brzuch. Bo szkoda kuli dla Polaka - wspomina biskup.
14.07.2013 | aktual.: 08.11.2013 17:37
WP: Marcin Bartnicki: Co ksiądz biskup pamięta z dzieciństwa na Wołyniu? Jakie były relacje z ukraińskimi sąsiadami?
Bp Jan Bagiński: W 1943 roku miałem 11 lat, trochę pamiętam, ale jest to wiedza dziecięca i fragmentaryczna. W naszej wiosce relacje z sąsiadami były bardzo dobre. Do tego stopnia, że również w czasie, gdyśmy już przez ten 1943 rok nocami musieli uciekać z domu, obawiając się, że to właśnie tej nocy przyjdą nas zamordować, nocowaliśmy, albo na polu w zbożu, albo u życzliwych sąsiadów Ukraińców, którzy narażali się w ten sposób. Gdyby wykryto, że mają u siebie polską rodzinę Bagińskich, to by się skończyło tragicznie również dla nich.
WP: Kim byli ludzie, którzy przyszli mordować polskich mieszkańców wsi Kamionka? Był tam ktoś z najbliższego otoczenia, czy wszyscy byli zupełnie obcy?
- To byli ludzie z innych miejscowości, przynależący do banderowców. Oczywiście, ta tragiczna noc, kiedy już zniszczono i wymordowano tę nieliczną kolonię polską Kamionka, rozpoczęła się od tego, że w domu ukraińskich sąsiadów, przygotowywano plan eksterminacji rodzin polskich. Ten sąsiad Ukrainiec odważył się posłać swoją kilkunastoletnią córeczkę do nas, żeby przekazać, abyśmy natychmiast uciekali, dlatego że tej nocy zginiemy. Bez zastanowienia spakowaliśmy się i uciekaliśmy w kierunku miejscowości Bystrzyce nad rzeką Słucz, bo tam stacjonowali jeszcze Niemcy. Na tym etapie, jeszcze nas bronili.
Po drodze do Bystrzyc, gdy przechodziliśmy przez wioskę Rudnia Pohoryłowska, zostaliśmy ostrzeżeni przez ukraińskiego gospodarza, który miał dom przy drodze: wam to nie ujdzie, oni przecież są na koniach, dogonią was i zabiją, dlatego lepiej będzie, jak schowacie się w mojej stodole za słomą. Nie wiem, ile myśmy tam czekali, ale rzeczywiście stało się tak, jak ten człowiek przewidywał. Kilkunastu uzbrojonych mężczyzn pędziło w kierunku Bystrzyc, tą drogą, którą przypuszczali, że uciekamy. On oczywiście, siedząc lub stojąc przy płocie, pytany czy nie widział Bagińskich, powiedział: ależ tak, widziałem, to już trochę minęło, musicie szybko jechać, jeżeli chcecie ich dopaść przed Bystrzycami. Popędzili jak potrafili szybko. Oczywiście, jak już nas nie dopadli, wrócili. Zjedli posiłek u tego gospodarza, on postawił im wódkę i pojechali. Wtedy wyszliśmy ze stodoły i udaliśmy się w kierunku Bystrzyc, dzięki temu, nasza rodzina się uratowała.
WP: Pamięta ksiądz nazwiska ludzi, którzy wam pomogli - sąsiada i gospodarza?
- Nie, nazwisk nie pamiętam, tylko nazwy miejscowości. Byłem za mały, żeby znać ludzi z innych wsi.
WP: Co w tym czasie działo się we wsi, z której ksiądz uciekł?
- Z mojej wioski uciekliśmy my, wcześniej jeszcze jedna rodzina. Resztę wybili. Otoczyli naszych sąsiadów i wymordowali wszystkich, w tym rodzinę babci - Burawskich, siedem osób. Z naszej rodziny nie chciała uciekać tylko nasza prababcia. Powiedziała, że takiej staruszki nie zabiją. Nie chciała z nami jechać. Zabili ją.
WP: Kto był w grupie, która się uratowała?
- To był dziadek, babcia, mama, ojciec i ja, mój stryj Kazimierz z żoną i trójka ich dzieci. Były też dwie siostry ojca. Mieszkaliśmy w dużej, patriarchalnej rodzinie i wspólnie udało nam się uratować.
WP: Nadal was ścigano. Dokąd uciekaliście?
- Po przekroczeniu rzeki, znaleźliśmy się w miejscowości Bronisławka - to już była całkowicie polska wioska. Takich wsi było w tej okolicy chyba pięć - tam byli już ludzie z Armii Krajowej, przerzuceni w celu stworzenia samoobrony. Nasi ojcowie stworzyli taką samoobronę - cały potężny oddział. Którejś nocy, banderowcy, przy pomocy miejscowych Ukraińców, którzy chcieli wziąć udział w tej wielkiej rzezi Polaków, zaatakowali tych pięć naszych polskich wiosek. Pierwsze szeregi Ukraińców szły w mundurach niemieckich. Nasi strażnicy sądzili, że to idą Niemcy, którzy wtedy stwarzali nam opiekę, więc mogli podejść dosyć blisko. Gdy już znaleźli się niedaleko naszych ludzi okopanych w lasku, krzyknęli po ukraińsku: hurra, rezat Lachow! Nasza ochrona, mając broń maszynową, karabiny i granaty, broniła się jak mogła, a oni byli jak lawina. Różne podawali potem liczby tych bandytów, że ich mogło być 700, 800. Nie wiadomo, czym by się ten ogromny napad skończył, gdyby nagle z boku nie uderzył w tych Ukraińców jakiś
oddział uzbrojony po zęby.
WP: Kto to był?
- Okazało się, że partyzanci rosyjscy koczujący w lasach, po dwóch, trzech godzinach tego strzelania, zaatakowali Ukraińców, którzy przez to się cofnęli. Ukraińców zginęło wtedy dużo. Później Rosjanie zrobili razem z naszą lokalną partyzantką przyjęcie i w czasie tego przyjęcia, partyzanci rosyjscy aresztowali dowództwo akowskie, które kierowało tym wszystkim i zabrali ich. W tej sytuacji, nasi miejscowi, rozeszli się do domów, ale mając przy sobie broń. W zasadzie, na naszych pięć wiosek, za mojej pamięci, takiego totalnego ataku nie było, tylko takie podjazdowe. Nie było co jeść, bo w tych wioskach zgromadzili się polscy uciekinierzy z okolic no i trzeba było robić wypady po jakąś żywność, i wtedy oni naszych ludzi zabijali.
WP: Co stało się z akowcami zatrzymanymi przez Rosjan?
- Zabrano ich w głąb Rosji. To był kapitan o pseudonimie "Bomba" (kpt. Władysław Kochański - przyp. red.). Znaleźli się w więzieniu rosyjskim. Ich los nie jest mi znany, ale nie rozstrzelali ich natychmiast, tylko po prostu uwięzili (kpt. Kochański został odeskortowany do Kijowa, następnie trafił do Moskwy, został zesłany do kopalni na Kamczatce, wrócił do Polski dopiero w 1956 roku - przyp. red.).
WP: Kiedy trafiliście do Polski?
- Ja wcześniej wyjechałem z mamą w lubelskie, do Chełma. Mój wujek i ojciec zostali wzięci do wojska polskiego na terenie ZSRR. Wujek był w ochronie generała i zorganizował wyjazd swojej drugiej żony (pierwszą mu zamordowali), mnie i mojej mamy. Dzięki temu nie byłem już na Kresach, gdy wywożono całą moją pozostałą rodzinie.
WP: Jak radzili sobie ludzie, którzy przeżyli tę zbrodnie? Szukali zemsty, czy próbowali jakoś ułożyć sobie życie?
- Zemsty? Myślę, że takie odwety mogły mieć miejsce, gdy Ukraińcy atakowali Polaków. Przecież te większe wioski polskie broniły się. Tego chyba nie można uznać za zemstę. Wspomniałem o wujku, którego żonę zabili. Tego dokonali wcześniej, w roku 1942, 16 grudnia. Też nie wiadomo, kto to zrobił. To była wielka polska wioska, nazywała się Jezierce. Miała 360-370 mieszkańców, była położona na leśnej polanie. Przejeżdżał tamtędy konwój niemieckich żołnierzy. Ktoś rzucił w ten konwój kilka granatów i ostrzelał ich bronią maszynową. Prawdopodobnie zginął jeden lub dwóch Niemców. To była taka prowokacja, żeby Niemcy wybili wieś przy pomocy ukraińskiej policji, która jeszcze wtedy była z Niemcami. I tak to zrobiono.
Na drugi dzień otoczono wieś. Przyjechało kilkunastu Niemców, ale z ogromnym oddziałem Ukraińców. Jak już zabrali dobra materialne, zboże, bydło, podpalili wszystko, a ludzi spędzili do środka wsi. Wykopano bardzo potężny dół. Do mężczyzn strzelano pojedynczo. Kto uciekał do lasu, to Ukraińcy zastrzelili, bo obstawili wieś dookoła. Na koniec, starców, kobiety i dzieci - modlących się i płaczących rozstrzelano z broni maszynowej. Za ręce i nogi wrzucano do tego dołu. I tak zamordowano około 350-360 osób. W tym grobie znalazła się cała rodzina mojej matki, to znaczy, mój dziadek, ciotki, żona wujka.
WP: Jak udało się przeżyć wujkowi?
- Gdy to się działo, wujka nie było we wsi. Jak już odjechały oddziały mordujące, to wujek będący poza domem, z kolegą poszli na ten grób. Na szczycie tego stosu ciał leżała jego żona, zastrzelona, z maleńkim syneczkiem na rękach. On wziął włosy odstrzelone z głowy żony i przyszedł z nimi do naszej wioski, to było 7-8 km. To już pamiętam, jako dziesięcioletni chłopak. On stał, jakby stracił rozum, jakby był nieprzytomny. Trzymał w rękach te zakrwawione włosy. Matka podeszła, wzięła te włosy i wrzuciła do pieca. Kazała mu się rozebrać. Przez jakieś cztery dni wyglądał ciągle jak nienormalny.
Potem przyszedł do normy i poszukał jeszcze kilku mężczyzn, tak jak on nieobecnych we wsi Jezierce w czasie mordu. Stworzyli taki malutki oddział polski, który straszył Ukraińców. Chodzili po wioskach, szukali i pytali, czy jest ktoś należący do bandy. To wywołało strach. Jeśli mowa o odwecie, to takie sceny miały miejsce, w tej formie - szukali bandytów, którzy brali udział w rozstrzeliwaniu polskich rodzin. Ten wujek, jak już wcześniej wspomniałem, został wzięty do wojska, do ochrony generała i zginął w czasie wojny. WP: Polacy z Wołynia, którym udało się przeżyć, wracają na Ukrainę, czy wolą nie pamiętać o tragedii z dzieciństwa?
- Jeżdżą teraz na Ukrainę, m.in. grupa z Wrocławia, żeby porządkować groby. Ja też raz byłem na takim wyjeździe. Byłem bardzo grzecznie przyjęty - przez tych, którzy byli w moim wieku. Wspominają ze wstydem to co się stało, bo były to morderstwa makabryczne. Mordowały bandy bulbowców (od nazwiska Tarasa Borowca, ps. "Bulba" - przyp. red.) i banderowców. Bulbowcy byli o tyle łagodniejsi, że zabijali od razu. Natomiast banderowcy mieli jakieś niesamowite upodobanie w takich nieprawdopodobnych scenach, rozrzynania dzieci, nabijania na widły, wrzucania do studni, odcinania ludziom rąk, języków. Coś potwornego. To psychiatra lub psycholog musiałby się zastanowić, jak to wytłumaczyć.
WP: Wydarzenia z dzieciństwa na Wołyniu miały wpływ na to, że ksiądz wybrał później drogę kapłaństwa?
- Może w podtekście tak. Byłem ogromnie rozżalony na ten świat, a Kościół i Pan Bóg wydawały mi się dobrem, do którego warto przylgnąć, więc w tym sensie tak. Rodzina zawsze była religijna, podobała mi się praca kapłana, naszego proboszcza, więc zainteresowania były już od dziecka. Natomiast to zło, tak ogromne, tak bolesne, mogło jeszcze wzmocnić tę decyzję powołaniową.
WP: Czy wie ksiądz, co stało się z ludźmi, którzy ratowali Polaków z Kamionki? Jaki był ich późniejszy los? Co działo się z tymi, którzy mordowali?
- Gdy chodzi o tych, którzy nas ostrzegli, to nic im się nie stało, bo to nie wyszło na jaw. Inaczej było z naszym innym sąsiadem, o którym wspomniałem, że się uratował. On wcześniej po prostu zdecydował, że ucieka. Poprosił Ukraińca, żeby wywiózł go do miasta Kostopola. Ukrainiec zgodził się, ale żalił się, że się naraża. Sąsiad odpowiedział, że przekazuje mu cały swój dobytek, który zostawia w wiosce. Ukrainiec odwiózł tę polską rodzinę do Kostopola. Ale gdy mordowano Polaków, bandyci już wiedzieli o tej pomocy. Ten Ukrainiec, jego żona i dwoje dzieci, zostali uduszeni powrozami. Za to, że uratował polską rodzinę.
WP: Dlaczego doszło do tak niewyobrażalnej tragedii?
- Trudne jest do pojęcia, jak można dojść do takiego zezwierzęcenia, chociaż przecież nawet zwierzęta tak nie robią - żeby się pastwić nad dziećmi. To dla mnie zupełnie niepojęte. Dzisiaj myślę, że to jakiś obłęd. Co nas boli dzisiaj, to że takiemu Banderze stawia się pomniki w Kijowie. Podobno on dał taką instrukcję: przestraszyć i wygonić Polaków, gdzie trzeba, kogoś z mężczyzn zabić, ale niektórzy mówią, że te bandy poszły dalej: po co wystraszyć? Wyrżnąć! A jak wyrżnąć, to w taki sadystyczny sposób. Ja tego nie rozumiem.
WP: Jak reagowali Ukraińcy, których spotkał ksiądz na Wołyniu?
- Oni się wstydzą. Gdy pojechałem na Wołyń, sąsiad, kolega z którym chodziłem do szkoły, z takim zawstydzeniem opowiadał, gdzie nasza prababcia została pochowana przez tych Ukraińców. Mówił, że ten nasz dom rozebrali. Była taka zasada: nie zostawić żadnego śladu po Polakach. A więc spalić kościoły, gdzie są domy - rozebrać i postawić nowe. Tak, żeby zatrzeć wszelki ślad. Teraz gdy tam byłem, tam gdzie znajdowały się polskie wioski, nic nie ma. Są polany, drzewa, ale nie powstały żadne osiedla. Chodziło o to, żeby trawa i drzewa zarosły te miejsca, gdzie były polskie rodziny. Taka eksterminacja, żeby wymazać wszelką pamięć. Z uznaniem i wdzięcznością patrzę na tych wrocławian, którzy jeżdżą tam i porządkują cmentarze. Zawsze biorą jakieś prezenty do gminy, dla szkoły. To im się udaje, już kilka cmentarzy w moich okolicach uporządkowali. To jest jakieś upamiętnienie tego, kto tam był i tam pracował.
WP: Dzięki temu, nie udało się zatrzeć tej pamięci.
- Tam nadal są banderowskie grupy. Gdy byłem w mojej wiosce, zebrała się gromada Ukraińców - były tam dzieci, młodzież, która nic nie wie o tych wydarzeniach. Przyjechał na motocyklu jakiś facet i zaczął krzyczeć do nich, że mają się rozejść, że co to za uroczyste witanie Polaków? To był jakiś gość z tego ugrupowania wrogiego Polsce. Trzeba jednak powiedzieć, że on krzyczał, ale nikt go w ogóle nie słuchał. Kolega był zawstydzony. Mówił, że on jako Ukrainiec, nie może pojąć, jak można było dojść do tego, żeby tak ludzi mordować. Bo to nie było normalne mordowanie, ale sadystyczne. Nawet tę moją prababcię - żal było kuli i żeby ją zabić, jak opowiadali Ukraińcy, musieli kilka razy wbić jej nóż w brzuch. Bo szkoda kuli dla Polaka. Jak można w tak sadystyczny sposób zabijać kogoś za samą narodowość? Czego były winne te maleńkie dzieci?
WP: Część Polaków przeżyła, żeby o tym opowiedzieć. Może dzięki temu zmienia się postawa Ukraińców?
- Jest ta tendencja, żeby budować nowe stosunki, nowe układy. Żeby zepchnąć na margines tych najbardziej zaciętych. Pojechałem kiedyś, już dawno temu, do Kanady. Tam mniejszość ukraińska jest bardzo duża. Gdy powiedziałem, że jestem z Wołynia, usłyszałem: ksiądz jest z Wołynia, to wyście tam naszych mordowali! "Wszyscy nam mówią, że to Polacy na Wołyniu mordowali Ukraińców i musieliśmy się bronić" - przekonywali. Wyjaśniłem, że było dokładnie odwrotnie. To bandy mordowały Polaków. Trudno było im w to uwierzyć, chociaż mówiłem to jako świadek tamtych wydarzeń. Gdzieś na terenie Kanady czy Stanów Zjednoczonych, taka ideologia jest budowana przez nacjonalistów ukraińskich. Trzeba mówić prawdę i na prawdzie budować pojednanie.
Rozmawiał Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska